lut 172025
 

Jeden z czytelników, który porządkuje akurat bibliotekę swojego ojca, przysłał mi trochę ciekawych książek, które w niej znalazł, a które – chyba – nie będą mu już potrzebne. Wśród tych książek znalazła się też pozycja zatytułowana „Reformatorzy chrześcijaństwa”, autorem jest Jan Wierusz Kowalski. Ja tę książkę otworzyłem  na chybił trafił i przeczytałem zdanie, informujące mnie, że wokół dworu cesarskiego gromadzili się duchowni światli, a w klasztorach ci bardziej ciemni. Natychmiast zatrzasnąłem okładki i wpisałem w googla nazwisko autora, o którego istnieniu nic wcześniej nie wiedziałem. Ujawniły się w jego biogramie same niezwykłe rzeczy. Był to syn sławnego fizyka Józefa Wierusz Kowalskiego, urodził się we Fryburgu, a do benedyktyńskiego nowicjatu wstąpił w Belgii. Następnie zaś, w roku 1939 był jednym z tych zakonników, którzy odnowili wspólnotę benedyktyńską w Tyńcu. To bardzo budujące wieści, ale niestety, nie dają nam one pełnego wyjaśnienia kwestii – co znaczy odnowić wspólnotę? Po wojnie i okupacji, o której słowa nie ma w jego biogramie, czytamy, że wykładał liturgikę na UJ, tłumaczył papieskie encykliki i był założycielem czy też współzałożycielem pisma pod tytułem „Ruch biblijny i liturgiczny”. W roku 1949 obronił doktorat, a w 1952 wystąpił z zakonu. Nie został jednak człowiekiem świeckim, ale pracował, jako ksiądz diecezjalny we Wrocławiu. Administrował też parafią NMP Częstochowskiej w tym mieście. No i wykładał liturgikę w seminarium duchownym. Od roku 1953, według Sławomira Cenckiewicza, był tajnym współpracownikiem Departamentu V MBP. Od roku 1959 był już osobą całkowicie świecką.

W latach 60-tych pracował w Urzędzie do Spraw Wyznań, publikował prace na temat Soboru Watykańskiego II i papieskich encyklik, krytykowane przez episkopat. W latach 70 i 80 pracował w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, będąc jednocześnie funkcjonariuszem MBP, na emeryturę odszedł w stopniu majora. Jego publikacje znajdziecie sobie na allegro, a ja dodam tyle, że w latach osiemdziesiątych kolportował je każdy kiosk i każda księgarnia. Co nie powinno nikogo dziwić. Mnie jednak dziwi coś innego. Ta odnowa wspólnoty w Tyńcu mianowicie. Podejrzewam bowiem, że człowiek, który pochodził z takiego środowiska i zrobił akurat taką karierę, musiał swoje wybory życiowe przemyśliwać dużo wcześniej, a nie dopiero w chwili kiedy do Polski wkroczyli komuniści. Przy okazji przypomniałem sobie o Henryku Krzeczkowskim, którego biogram studiowaliśmy z zapałem jakieś dziesięć lat temu. Mój Boże, jak ten czas leci. Zajrzałem do niego właśnie i okazuje się, że wygląda on już zupełnie inaczej niż wtedy. Okazuje się, że Henryk Krzeczkowski był działaczem opozycji demokratycznej! Dajecie wiarę – oficer NKWD! Pochowano go oczywiście w Tyńcu.

Tematem dzisiejszej notki jednak, nie są li tylko wspólnoty zakonne i ich działania w okolicznościach trudnych, ale przede wszystkim optyka. Jak kształtowana była ona w odniesieniu do Kościoła widzimy na powyższym przykładzie. Widzimy też jakie środowiska były celem penetracji sił, nazwijmy je umownie, Kościołowi wrogich. Stąd właśnie wypływa wniosek, że znane z przeszłości, także odległej, mechanizmy dzięki którym do życia duchowego, kancelaryjnego i państwowego, przysposabiano ludzi z nizin, nie mających nic do stracenia, a wszystko do zyskania, były ze wszech miar słuszne. Niestety zostały one unieważnione. W sposób niezwykle prosty. Zaraz to wyjaśnię, ale zacznę od końca. Oto dziś, zaraz po przebudzeniu, a wstałem o 4.50, znalazłem w skrzynce list od kolegi Macieja. W nim zaś, przetłumaczony automatem z węgierskiego tekst omawiający nigdy nie zgadniecie co. Dziennik kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego z roku 1523. Oto ten tekst:

Książka niniejsza omawia wydarzenia jakie miały miejsce podczas zjazdu w1523 roku w Wienerneustadt (Austria) i Pozsony (obecnie Bratysława, Słowacja), w którym wzięli udział król Czech i Węgier, wysłannik króla polskiego kanclerz Szydłowiecki, arcyksiążę Ausztrii Ferdynand oraz nuncjusz stolicy Apostolskiej. Tematem obrad by³a wspólna walka przeciw Turkom. Książka oparta jest na dotychczas nie publikowanym sprawozdaniu z konferencji. Książka zawiera wiele ważnych, teraz po raz pierwszy publikowanych, informacji dla badaczy i historyków. Oryginalny materiał źródłowy jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku przechowywany był w Petersburgu, obecnie znajduje się w Warszawie. Sprawozdanie pisane po łacinie publikowane jest więc w obecnej Książce wydawnictwie po raz pierwszy po łacinie i w tłumaczeniu na węgierski, co ułatwi korzystanie z niego naukowcom z Polski, Czech, Austrii i Słowacji. Uczestnicy konferencji– królowie Węgier, Czech i Polski, bracia, starali się o pomoc Habsburgów do wystąpienia przeciw zagrożeniu tureckiemu, w czym posiadali poparcie papieża. W węgierskich badaniach historiograficznych już pod koniec XIX-go wieku brano pod uwagę pamiętniki kanclerza Szydłowieckiego. Naukowcy zajmujący się badaniem epoki kanclerza– aż do czasów obecnych– starannie wykorzystywali rękopis i cytowali z niego, ale każdy koncentrował się tylko na tych danych, które niezbędne były dla tematu wyłącznie go interesującego, w pierwszym rzędzie w celu rozstrzygnięcia spornych kwestii z zakresu historiografii politycznej czy społecznej. Pod koniec XIX-go wieku i w okresie do końca I wojny 

Światowe nie tylko badacze austriaccy, ale również polscy uzywali budapesztańskiej kopii dziennika. Rękopis, o którym jest mowa to nie polsko-wegierskie „rodzinne” notatki lecz dokument , który wywołał poważny oddźwięk w Europie Srodkowej. Właściwie nie znamy tak bardzo szczegółowej relacji z Węgier sprzed Mohacza, której tematem byłoby wydarzenie  o wymiarze nie tylko węgierskim, ale również Europejskim. Wartość źródłowa dziennika jeszcze bardziej podnosi

ta część informacyjna o zakresie międzynarodowym o której do tej pory nie padło ani jedno słowo. Część sprawozdania obejmujaca okres między połowa października a połowa grudnia 1523 roku dostarcza nam ważne odnośnie stosunków panujących w Europie Wschodniej w pierwszych 30-larach XVI wieku i potrzebę wzajemnego wspierania się państw tutaj się znajdujących. Dla upadających Węgier- zarówno pod względem polityki wewnętrznej jak i zagranicznej – była to ostatnia widowiskowa akcja polityczna przed katastrofą pod Mohaczem.

Żeby zrozumieć, jak ów mechanizm werbowania oddanych sprawie współpracowników został unieważniony, trzeba skupić się na tym fragmencie:

 

Naukowcy zajmujący się badaniem epoki kanclerza– aż do czasów obecnych– starannie wykorzystywali rękopis i cytowali z niego, ale każdy koncentrował się tylko na tych danych, które niezbędne były dla tematu wyłącznie go interesującego, w pierwszym rzędzie w celu rozstrzygnięcia spornych kwestii z zakresu historiografii politycznej czy społecznej.

Wystarczy więc, że podzielimy materiał badawczy na kawałki, a następnie każdy z nich każemy obrabiać komu innemu, wynagradzając go za to dobrym słowem, literkami przed nazwiskiem, możliwością wyjazdu na głodowe stypendium, czy czymś jeszcze bardziej atrakcyjnym i gotowe. I rzecz ta wcale nie została wymyślona przez komunistów. Oto bowiem kiedy w wyszukiwarkę polona.pl wpisujemy nazwisko – Krzysztof Szydłowiecki – oczom naszym ukazuje się książka pod tytułem „Kanclerz Krzysztof Szydłowiecki. Z dziejów kultury i sztuki zygmuntowskich czasów”. Autorem jest Jerzy Kieszkowski, przedwojenny historyk sztuki, prawnik, a także urzędnik. Oczywiście urzędnik austro-węgierski, który pracował w Centralnej Komisji Opieki nad Zabytkami w Wiedniu, w czasie wojny zaś w Państwowym Urzędzie Ochrony Zabytków w tym mieście. Rodzina, z której pochodził, była jeszcze bardziej znakomita niż ta, z której wywodził się Jan Wierusz Kowalski. Nikt z jej członków nie wpadł jednak na pomysł, by przetłumaczyć z łaciny na polski dziennik kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego, omawiający kwestie pozyskania Habsburgów dla sprawy ochrony jagiellońskiego dziedzictwa na Węgrzech. Powiem Wam lepszą rzecz – nikt na ten pomysł nie wpadł do tej pory, a ja w ogóle nie miałem pojęcia, że jakiś dziennik Krzysztofa Szydłowieckiego istnieje. I nie dowiedziałbym się, gdyby nie Maciej, który zalazł jego węgierskie tłumaczenie. Bo Węgrzy, ludzie skrupulatni, przetłumaczyli go na swój język. Polacy nie mogli, albowiem promotorzy prac magisterskich i doktorskich jakoś się na nim nie skupili i żaden student z ich polecenia nie podjął tematu. No i kogóż niby miałby on obejść? Wystarczy przecież, że mamy pracę Jerzego Kieszkowskiego. Wyznam, że nie czytałem jej, bo sam początek jest silnie zniechęcający, to znaczy rzecz zaczyna się od podkreślenia znakomitości rodu Szydłowieckich, co ma zdaje się odebrać argumenty ewentualnym polemistom. Niepotrzebnie, bo cała książka, wypełniona rycinami, jest omówieniem zabytków z epoki, a Szydłowiecki jest do niej doklejony nie wiadomo po co. Poza tą pracą w zdigitalizowanych i nadających się do czytania zbiorach na temat samego kanclerza nie ma nic. Jest tylko jakiś artykuł o jego nagrobku w Opatowie, który muszą oglądać wszyscy studenci historii sztuki w czasie objazdów naukowych.

Jak się zapewne domyślacie, w książce Kieszkowskiego nie ma słowa o tym, że Szydłowiecki zawarł braterstwo krwi z Albrechtem. To są kwestie, którymi esteci się brzydzą i uważają je za nieistotne, muszą bowiem podkreślać doskonałość renesansowych form rzeźbiarskich na nagrobkach z początku XVI wieku. Ja zaś od siebie dodam, że jeśli wśród historyków sztuki znalazł się ktoś, kto próbował jednak łączyć jakieś fakty i do standardowego bredzenia o draperiach i światłocieniach, dołączać informacje istotne i tworzyć różne syntezy zjawisk, nazywano go szyderczo syntetyzatorem. Nie sądzę, by coś się w tej kwestii zmieniło.

Może to nawet i lepiej, albowiem całościowym ujęciem zjawisk epoki powinni zajmować się pisarze lub twórcy gier fabularnych. Niestety. U nas, podejrzewam, że z czyjegoś nadania, twórcy gier zajmują się fantastyką, a pisarze ze szczegółami opisują wygląd własnego przyrodzenia. I ta kwestia wyczerpuje zakres ich zainteresowań. Tak więc kochane syntetyzatory nie jest lekko. Na dzisiaj kończę. Jak ktoś może pomóc Saszy niech to zrobi

https://zrzutka.pl/fymhrt?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

No i pamiętajcie o św. Dominiku, bo nie jest wcale tak, jak napisał ten pieprzony prowokator Wierusz Kowalski, że światli duchowni gromadzili się przy cesarzu, a ciemni w klasztorach. Było dokładnie na odwrót.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zywot-sw-dominika/

Postaw kawę autorowi! 10 zł 20 zł 30 zł

  3 komentarze do “Optyka albo odnowa życia zakonnego”

  1. Dzień dobry. Ha, jak ktoś w Belgii wstępuje do zakonu – w XX wieku – to jest zawsze podejrzany, jak ten, nie przymierzając czerwony kapelusz. A ta odnowa wspólnoty w Tyńcu rzeczywiście ciekawa. Ciekawe jest też to ilu i jacy zakonnicy rozstali się wtedy z Zakonem a może i z życiem. Żyjemy w czasach agentów – chciałoby się powiedzieć, ale przykład Szydłowieckiego mówi nam, że zaczęło się to dawno temu. A jednak Polska trwała jeszcze długi czas po tym, więc widać był jakiś sposób. Szkoda, że teraz go nie znamy. No, ale jeśli nasz sposób widzenia świata ukształtowany został przez takich Krzeczkowskich czy Kowalskich – to go pewnie nigdy nie odkryjemy…

  2. Polska trwała, bo Wenecja dawała pieniądze i kościół żył kontrreformacją. Ekspansja Turków na Morzu Śródziemnym, a Szwedów na Bałtyku zachwiała państwem. Stanowiło ono jednak ważny element europejskiego systemu bezpieczeństwa i trwało siłą bezwładu, dopóki w siłę nie urosły Prusy, które postanowiły ją zastąpić

  3. powiedzieć rewelacja ……. to nic nie powiedzieć

    ale ogarnia przestrach, co jeszcze? jakie jeszcze sprawy studzące krew w żyłach ….

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.