Wyniki wyszukiwania : biskup stanisław

maj 012020
 

Najważniejszym pragnieniem człowieka jest ocalenie godności. I się nie wiążę z żadnymi bohaterskimi postawami bynajmniej, ale z najbardziej prozaicznymi, a bywa, że i zgniłymi kompromisami. Najlepiej kwestie te są widoczne w przypadku antysemitów, którzy tracą godność i wiarygodność, natychmiast, kiedy okazuje się, że jednak zostali wkręceni. A to się zdarza za często, żeby nie można tego było uznać za zasadę. Drugim, dobrym przykładem, jest nasz kolega Toyah. On, żeby ocalić złudzenia, jest gotów do wielu kompromisów. Sądzę nawet, że tak naprawdę bezkompromisową postawę może przyjąć tylko wobec mnie, bo wiadomo, że ja nie zrobię niczego głupiego, ani nie będę wywierał żadnych nacisków. Nie stosuję też podstępów. No dobrze, stosuję je nader rzadko i one mnie bardzo męczą. Jeśli idzie o relacje z innymi niż stworzone przeze mnie okolicznościami, toyah potrafi zbudować, całą kulturę kompromisów, które mają zasłonić jego bezradność wobec pewnych zjawisk. Tym mocniej i pilniej będzie strugał owe deski ratunku im więcej wątpliwości będzie drążyć jego umysł. Każdy z nas ma swoją granicę bezradności wobec bliźnich. To znaczy coś takiego, co każe nam ustąpić. I tak fetyszem naszego kolegi jest wyraz „uprzejmość”. Jeśli ktoś jest uprzejmy, niechby był nawet złodziejem, zawsze znajdzie posłuch u toyaha. A jak do tego będzie jeszcze demonstrował nachalną troskę o rodzinę, to toyah jest już cały jego i mowy nie ma, żeby się w tych pęt wyzwolił. I tu dochodzimy do kompromisu w obronie godności. Toyahowi czasem coś zaświta, że może ten uprzejmy, troszczący się o rodzinę człowiek, którego gęba wypełniona jest frazesami, nie ma wcale dobrych zamiarów. Sam jednak takiego osądu nie sformułuje, albowiem wszystko co wielbi i czemu oddaje cześć przez całe swoje życie zostałoby bardzo nadwątlone. W takich sytuacjach toyah odwołuje się do opinii grupy. I wczoraj właśnie się odwołał, a ja ponieważ nie mogłem tego skomentować u niego na blogu, postanowiłem napisać ten tekst. Dodam jeszcze tylko, że toyah jest tu pewnym przykładem, albowiem znam wielu bardzo ludzi, aktywnych także na tym blogu, którzy uważają, że szpieg nosi czarną maskę na oczach, a oszust matrymonialny ma zabójczy, czarny wąsik i marynarkę w drobną kratę. Dziesiątki razy słyszałem te tłumaczenia – wiesz, może się jednak mylisz? On tak ładnie opisał to czy tamto. Nie zauważyłem w tym nic podejrzanego. Oczywiście, bo kanciarze powinni działać w ten sposób, żeby ich zamiary były rozpoznawalne z kilometra. Wtedy nasza godność, pojedynczo i zbiorowo, byłaby zabezpieczona i ocalona. To są marzenia ściętej głowy.

Opisał toyah wczoraj pewną bajkę, którą ogląda z wnuczką Martynką. Napisał, że bajka ta nie budzi w zasadzie jego wątpliwości, ale….kłopot jest taki, że występujące w niej zwierzęta nie mają rodziców. Opiekują się nimi mrówki. Ujmując rzecz syntetycznie – wszystko jest okay, ale mamy tu relacje międzygatunkową. I to nie pokazaną w ten sposób, że gatunek wyższy dominuje nad niższym (nie będziemy teraz tych pojęć definiować. Każdy kto miał biologię w szkole rozumie o co chodzi). Jest dokładnie odwrotnie, gatunek niższy rządzi wyższymi gatunkami. I to jest według toyaha „nic podejrzanego”. Nie wiem jak wy, ale jako dziecko, a także dziś, jako starszy już człowiek, bardzo lubiłem żywe, pastelowe kolory. Kiedy byłem dzieckiem, było mi w zasadzie obojętne co się za tymi kolorami kryje. Chciałem, żeby były. I tak samo jest z tą bajką. Ona uwodzi dzieci nie sytuacjami, które są boleśnie standardowe i powtarzalne, ale tymi kolorami. Aha, zapomniałem o tytule. Bajeczka nazywa się Bing, a główny bohater to królik. Kolory są istotne. Królik Bing jest czarny. Jego koleżanka słoniczka jest biała, a trzeci kumpel to miś panda o imieniu Panda. I nic tu więcej dodawać nie trzeba. Bajka ta, wbrew sugestiom i recenzjom, nie ma charakteru edukacyjnego, ani rozrywkowego. To jest tresura. Żadne ze zwierząt, tak przecież charakterystycznych, nie reprezentuje cech swojego gatunku. Te zwierzaki to po prostu dzieci, w dodatku dzieci, które nic nie rozumieją z otaczającego je świata. I te dzieci nie mają rodziców, a sugestia, że ich grupa ma coś wspólnego z rodziną, podsunięta jest, dla uspokojenia osób mniej łatwowiernych niż toyah, przez króliczę niemowlę imieniem Charlie. Tym całym zestawem opiekują się mrówki. Nie mają co prawda chałatów ani pejsów, ale wyglądają dziwnie. Toyah napisał wczoraj zdanie, które mnie całkowicie rozbroiło –

Tam – pomijając akurat fakt, że to faktycznie nie są pełne rodziny, a ojciec Binga, mrówka Flip, zamiast pracować  i zarabiać na życie, cały swój czas z pełnym oddaniem poświęca temu królikowi, i robi to tak, że żaden ojciec na całym świecie nie jest w stanie się z nim równać – wszystko odbywa się dokładnie wedle tych samych schematów, jakie ustaliliśmy sobie choćby tu my, czytelnicy tego bloga.

Tyle wystarczy, żeby Toyah odsunął od siebie, dręczące go wątpliwości, że może jednak ten cały Bing to masońska robota. Jakie to szczęście, że ja z nikim nie ustalałem żadnych standardów, ani dotyczących uprzejmości, ani dotyczących wychowania dzieci.

Spróbuję teraz zinterpretować tego Binga, a potem to, co mi z tego wyjdzie zastosować do sposobów interpretowania historii. I po raz kolejny spróbuję Wam sprzedać jakąś książkę. Nawet nie będę tego ukrywał za żadnym podstępem, albowiem w podstępach jestem wyjątkowo słaby.

Można oczywiście powiedzieć, że sposób interpretowania bajek, który tu zaprezentuje to głupstwo, bo przecież chodzi o to, żeby było wesoło i żeby dzieci się dobrze bawiły. Aha, jasne, wesoło i bawiły….Takie rzeczy mówią zwykle ludzie, którzy mają najwięcej do powiedzenia na temat manipulacji wychowawczych, a także ci, którzy sami je stosują.

Kwestia podstawowa – mrówki opiekują się niedojrzałymi emocjonalnie pluszakami. Te zaś poprzez niezwykły charakter tej relacji nie mogą się od mrówek niczego nauczyć, tak jak to się dzieje w obrębie jednego gatunku – poprzez naśladowanie. Mogą tylko słuchać tego mrówczego pieprzenia i brać na wiarę, to co mrówki gadają. No i biorą, a to się rzeczywiście pokrywa z rzeczywistością. Jak dmuchniemy na dmuchawiec to nasionka odlecą. I już. Taką wiedzę mogą przekazać pluszowym zwierzętom różnych ras mrówki-wychowawcy. I teraz przypomnijmy sobie ten odcinek Bolka i Lolka, kiedy oni wyobrażają sobie, że w stawie za domem jest ukryty skarb, bo nieznany im człowiek wtoczył do stawu beczkę i oni to widzieli przez lunetę. Rozpoczynają przygotowania do wyprawy, przebierają się w pirackie stroje, budują tratwę i wyruszają w poszukiwaniu niebezpiecznych przygód. Jednym słowem realizują marzenia. Na koniec okazuje się, rzecz jasna, że w beczce były kiszone ogórki, ale to nic. I tak było fajnie, bo ogórki są smaczne. Co robi Bing i jego przyjaciele różnych ras i gatunków? Biegają bez sensu, dzwonią do siebie przez smartfon i powtarzają to co im powiedziały mrówki. Nic innego się nie liczy. Nie ma w tym ani momentu naśladownictwa dorosłych, który uruchamia całe ciągi komediowych skojarzeń, które tak lubiliśmy w dzieciństwie, ani nie ma momentu samodzielnego uczenia się czegokolwiek. Jest tylko relacja z mrówkami. Te zaś mówią – to jest dmuchawiec Bing, a to są nasionka. No i Bing dzwoni do słoniczki i mówi – Flip pokazał mi dmuchawiec i nasionka! Tyle.

Ja tylko przypomnę, że większość gatunków mrówek to drapieżniki, w dodatku bardzo okrutne. Społeczność mrówcza jest silnie zhierarchizowana i mowy nie ma, żeby jakiś osobnik zrobił w mrowisku coś, do czego nie został przeznaczony. Są takie gatunki mrówek, które hodują na paszę dla larw nie tylko rośliny, ale inne gatunki owadów i bezwzględnie niszczą całe ich populacje. Oczywiście, można powiedzieć, że nie o to chodzi w bajce o Bingu. Scenarzysta coś tam sobie napisał, a że akurat lubił mrówki, to zamiast ojca i matki, starych nudziarzy, wstawił je do filmu. Chodzi o to, jak napisał toyah, żeby wychować dzieci na gentlemanów i gentleladies. I o nic więcej. No, ale przecież wszyscy wiemy, że to nieprawda. Wie to nawet toyah, który napisał wczorajszy tekst po to, by usłyszeć opinie, które go uspokoją i utwierdzą w przekonaniu, że chodzi tylko o to, by wychować uprzejmych ludzi, którzy z całym oddaniem opiekują się swoimi dziećmi. Z faktu, że Bing i inne zwierzaki nie są dziećmi mrówek żadnego wniosku toyah nie wyciągnął. No, ale takie jest okoliczności. Są mrówki i są dzieci przebrane za zwierzęta. I nie ma tu już doprawdy powodu, żeby wymieniać inne, kulturowe skojarzenia, jakie tkwią nam w głowach. Takie jak choćby dowcipy o mrówce i słoniu. A mamy przecież w bajce i mrówki i słonia. Nie będę pisał z czym mi się kojarzy czarny królik….a zresztą…królik w ogóle kojarzy mi się z rysunkiem Mleczki, gdzie widać to zwierzę, jak stoi przy ladzie w aptece i mówi – poproszę osiemset prezerwatyw. Czarny królik zaś tylko to skojarzenie pogłębia.

Ale co ja mówię, przecież chodzi tylko o to, by dzieci się dobrze bawiły i żeby wszyscy byli wobec siebie uprzejmi i grzeczni. Jeśli ktoś nie rozumie jeszcze o czym tu piszę, niech znajdzie sobie w sieci jakiś rysunek przedstawiający przekrój mrowiska. Potem zaś niech przypomni sobie, że za komuny propaganda była ściśle oddzielona od rozrywki, także tej przeznaczonej dla dzieci. Próby zaś połączenia obydwu obszarów nie nadawały się do konsumpcji. Tak jak festiwal w Kołobrzegu czy Zielonej Górze. Na koniec niech przywoła z pamięci, wszystkie filmy o obozach koncentracyjnych, które widział. Z tym najważniejszym – polsko-radzieckim – zatytułowanym „Zapamiętaj imię swoje” na czele. To jest fabuła opowiadająca o tym, że hitlerowcy oddzielają w KL Auschwitz matki od dzieci. I radziecka matka, woła przez druty do swojego małego synka, żeby zapamiętał swoje imię – Giena Worobiow. W ten sposób ma on ocalić swoją tożsamość, ma zapamiętać kim jest. To się oczywiście średnio udaje. Oboje przeżywają wojnę, ale dzieciak jest wychowywany przez samotną starszą Polkę, graną przez Ryszardę Hanin. Dorasta i zostaje kapitanem żeglugi wielkiej, który nie ocalił swojej tożsamości. Na koniec jednak spotyka swoją prawdziwą matkę i dowiaduje się kim jest naprawdę. Wszyscy płaczą, ale są szczęśliwi, bo najważniejsze, żeby dobrze wiedzieć kim się jest. Takie przesłanie niósł ze sobą ten, propagandowy przecież film. W nim też występowały mrówki, jedna miała na imię kapo. I ten mały bez przerwy wołał – Achtung! Kapo idzie!

Tyle, jeśli idzie o interpretację bajek. Teraz pora na interpretację historii, która ma z bajkami jeden moment wspólny – edukację. To znaczy propaganda jest ciśnięta pod pretekstem. I ten pretekst to zamiana przykrej i nieprzyjemnej edukacji, na edukację łatwą, rozrywkową i lekkostrawną. Wszyscy ulegamy temu mechanizmowi i nawet przez sekundę nie zastanowimy się jak zatrute treści za jego pomocą się przenoszone do naszych dusz i umysłów. Łatwość i wysoki stopień absorpcji treści przesłaniają nam wszystko inne. Tymczasem to pułapka. Spędziłem cały wczorajszy dzień, a pewnie spędzę też i całą majówkę, nad studiowaniem tekstów dotyczących historii XVIII wieku. Powiem tak – nie ma chyba momentu w polskiej historii tak pełnego dwuznaczności i nieporozumień. Tych zaś nie sposób wyjaśnić prosto, bez wielowarstwowych komentarzy. Nikt się za to nie zabiera, bo jest to trudne i póki co, niesie ze sobą mało satysfakcji. A jakby tego było nie dość, wątki które rozpoczynają się gdzieś w okolic wojny domowej lat 1704 -1706 ciągną się gdzieś hen, do połowy stulecia XIX. Ponieważ nie jesteśmy, póki co, pilnowani przez mrówki, a nasze zainteresowania kształtować się mogą jeszcze dowolnie i zależą od nas, nie zaś od inwazyjnego, drapieżnego gatunku owadów, ustępujących nam pod względem ewolucyjnym, musimy podjąć próbę zrozumienia tych kwestii. Dodam jeszcze, że owe zainteresowania oscylują raczej wokół tej zatopionej w stawie beczki z ogórkami, a nie wokół dmuchawców, bo etap dmuchawców mamy już za sobą.

Kluczem do popularyzacji wiedzy historycznej jest wyraz „postęp”. To się nie skończyło wraz z komuną, ale trwa nadal i my nie widzimy skąd to wyrasta. Niby coś podejrzewamy, ale nawet jeśli to nie rozumiemy metody, jaką piewcy postępu posługują się, żeby ów postęp się materializował. Nie kapujemy tez za bardzo na czym on ma polegać. Otóż definicja jest bardzo prosta – postęp to rządy mądrych i szczerze oddanych wychowaniu oraz edukacji mrówek.

Ja to poznałem wczoraj studiując podesłaną mi przez Szymona książkę, której tytuł brzmi „Modernizacja górnictwa i hutnictwa w Królestwie Polskim w I połowie XIX wieku. Rola specjalistów brytyjskich i niemieckich”. Można by to nazwać inaczej – Bajka o tym, jak mrówki nauczyły królika i słonia budować wielki piec. Nie ma mowy, żeby gdzieś tę książkę dostać, a są w niej same rewelacje. Mnie zaskoczył już wstęp. Gdzie napisane jest iż od początku XVII wieku biskupi krakowscy inwestowali grube pieniądze w rozwój przemysłu w okolicach Kielc, dzisiejszych Starachowic i Ostrowca. Sprowadzano specjalistów z Włoch najpierw, potem z Niemiec i robota szła aż furczało. Nie może być jednak tak, że jakiś biskup zamienia się w przedsiębiorcę i sprzedaje wyroby stalowe, budując za to potem kaplice, pałace i przytułki. A jakby tego było mało na terenie tym panoszą się jeszcze zgromadzenia zakonne, które same próbują nowych technologii wydobycia i przerobu rudy. Takie rzeczy są nie do pomyślenia, albowiem odbywają się nie dla „dobra spólnego”, ale dla widzimisię jakiegoś hierarchy, który do tego jeszcze zasiada w senacie i ma wpływ na decyzję panującego. Tak nie wygląda postęp. On jest wtedy kiedy mądre mrówki, mówią dzieciom, jak mają postępować, żeby wszyscy byli zadowoleni. No dobrze, już nie będę się znęcał nad tymi mrówkami.

Postęp realizowany jest w kilku etapach. Pierwszy obejmuje roszczenia władz cywilnych do dóbr kościelnych. To znaczy postępowy król, na przykład Stanisław August, mówi, że on też chce wydobywać rudę i ma do tego większe prawo. A jeśli go nie ma to się takie prawo uchwali, bo w ten sposób ojczyzna tylko zyska. I gdyby w tym momencie ktoś zaprotestował i zaczął wołać – gewałt, gewałt, nie zyska tylko straci, nie róbcie tego! – zostałby wyśmiany. Chodzi przecież o dobro wspólne, a wszyscy dookoła są przecież tak uprzedzająco grzeczni i dobrze wychowani. Tylko dureń nie rozumie, że mrówki chcą dobrze.

Kwestie takie jak brak technologii, myślenie życzeniowe, które temu przedsięwzięciu towarzyszy, brak magazynów i rynków zbytu, nie spędzają władzom cywilnym snu z powiek. Chodzi o to, żeby Kościół nie zarabiał. Kiedy już król jegomość wyłoży się na swoich przedsięwzięciach, przychodzą mrówki i mówią – widzisz Bing, gdybyś nas słuchał, wszystko byłoby dobrze. – Ale słuchałem przecież – tłumaczy się Bing. – Nieuważnie – mówią mrówki – popatrz, sprzedaliśmy twojemu kumplowi, słoniowi Fryderykowi II, dobre fryszarki na kredyt, 70 procent w skali roku i robota u niego idzie aż furczy. Na co Bing – ale biskup miał dobre fryszarki, co od nich chcecie? A mrówka – no, jak to dobre, jak nie nasze, a poza tym dawno się popsuły. Teraz musisz wziąć od nas te właściwe. No i Bing próbuje, ale okazuje się, że cały interes się zwija i w ogóle rozpoczyna się zupełnie nowy serial. Tylko te huty zostają, no i mnisi, a także diecezja, od której coś tam jeszcze zależy. Tak być nie może, bo nie ma postępu i wszyscy myślą o ogórkach w beczce, zamiast o nasionkach dmuchawca. Trzeba postęp wdrażać nadal. Żeby to zmienić, należy wprowadzić dekret kasacyjny a jak ktoś będzie protestował, to zje nieświeżą babeczkę z kolorową wisienką na czubku i trzeba go będzie zakopać – bing, bing…drogie dzieci.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

kw. 292020
 

Na początek ogłoszenie. Proszę Państwa, jeśli ktoś zamawia książki, niech postara się zapłacić za nie w rozsądnym terminie. System bowiem eliminuje z puli dostępnych egzemplarze opłacone, a nie zamówione. Jeśli więc ktoś zamówił coś i czeka z opłatą, sam będzie sobie winien, jeśli później ktoś inny zamówi i zapłaci szybciej. Książki pojadą najpierw do tych, którzy za nie zapłacili, a nie do tych, którzy wcześniej złożyli zamówienie. Nie jesteśmy w przedszkolu i nie zamawiamy lepszych kanapek poślinionym palcem odkładając konsumpcję na później.

Chcę też podkreślić, że pomimo nikłego zainteresowania promowaną ofertą, będę ją promował nadal. Dostrzegam bowiem w tym sens głębszy niż tylko doraźne poprawienie wyników sprzedaży. Nie będę się ekscytował koronawirusem, przeniewierstwami rządu i poprawą losu maluczkich, która ma nastąpić zaraz po tym, jak PIS trafi szlag. Będę nadal promował swoje książki. Tekst dzisiejszy, choć jeszcze nie napisany, cieszy mnie samego już teraz. Wszystko wyjaśnię po kolei. Najpierw jednak pewna refleksja. Propozycje głębszego zanalizowania różnych zagadnień skazane są na klęskę z jednego prostego powodu – nie dysponujemy narzędziami, które mogłyby konkurować z dostępnymi na rynku narracjami. Jeśli idzie o źródła historyczne, to albo nie ma do nich dostępu, albo są niezrozumiałe, jeśli idzie zaś o popularyzację, ta jest ściśnięta w kilku młóconych bez przerwy kawałkach i mowy nie ma, by cokolwiek spoza tej sieczki mogło spotkać się z zainteresowaniem odbiorcy. Pilnują tego, jak na dobrze zorganizowanym przez SB mitingu robotniczym, gawędziarze ekstremalni. Przesuwają oni, zwracając powszechną uwagę swoim oratorskim talentem, potencjometr emocji z losu biedaków na los Kościoła i na odwrót. Wobec takiej ustawki nic się więcej nie liczy i nic się przez taką stalową sieć nie przebije. Nie ma chyba zresztą potrzeby, by się przebijało. Ludzie tego po prostu nie chcą. Interesuje ich tylko nieustająca zgaduj zgadula – kto jest kim tu i teraz i dlaczego nie zrobił tego, co obiecał. Pisałem już o tym, ale jeszcze powtórzę – monopol na atrakcyjną propagandę przywłaszczyli sobie Brytyjczycy i Amerykanie, po pierwsze dlatego, że ich język dominuje, po drugie dlatego, że akademia i jej misja nie kolidują u nich z rynkiem treści popularnych i propagandowych. Te zaś nie mają charakteru nienaruszalnych świętości, jak to się dzieje u nas z pisarką Tokarczuk, na przykład.

Tak się jednak składa, że nie można porzucić całkowicie treści spoza obszaru doraźnej propagandy. Trzeba je w coś zmienić. Są dwie drogi – zamiana śmieci w relikwie i relikwii lub potencjalnych relikwii w śmieci. Stosuje się to wymiennie. Przy czym słowa relikwie i śmieci należy rozumieć metaforycznie, jako rzeczy bardzo atrakcyjne i całkowicie atrakcyjności pozbawione lub takie, których atrakcyjność jest sztucznie zawyżana.

I oto dwa przykłady. Taki oto link wczoraj dostałem. Najbardziej niezależna platforma informacyjna w Polsce podaje takiego newsa

https://niezalezna.pl/326070-bibliofilski-skarb-odkryty-okolicznosci-odnalezienia-ecclesiastes-owiane-tajemnica

Zwracam uwagę na dwie kwestie – odkrycia dokonał prezes fundacji Blochów, a moment kiedy książka znalazła się w jego rękach owiany jest tajemnicą. Trochę to dziwne, bo pan Bloch zaraz ową tajemnicę zdradza, a niezależna ujmuje to w takie oto słowa:

Okoliczności jej odnalezienia owiane są tajemnicą. Bloch nie chce wyjawiać źródła pochodzenia książki, bo jest w trakcie negocjacji o inne cymelia polskie. Natrafił na to wydanie na aukcji internetowej, mieszkance Wiednia zapłacił stosunkowo niewielką sumę, a sam zabytek otrzymał przesyłką kurierską z Węgier

Nie wiem dlaczego ostatnie zdanie jest wytłuszczone. Po to chyba, żeby to kłamstwo uwiarygodnić. Według mnie było tak. Pan Bloch poszedł do klimatyzowanej piwnicy, w której jego dziadek i pradziadek gromadzili starodruki kupowane od Fabiana Himmelblaua w Krakowie, na początku XX wieku. Pomyślał chwilę, wziął do ręki jeden wolumin, otworzył go na chybił trafił, ale patrząc na średniowieczne, XII wieczne miniatury, pomyślał, że szkoda tak cennego manuskryptu dla uwiarygodnienia rządu w Polsce i odwrócenia uwagi ludzi uważających się za inteligencję, od bieżączki. Sięgnął po inną książkę i był to właśnie druk Wietora. Upewnił się jeszcze ile podobnych egzemplarzy znajduje się w innych kolekcjach, stwierdził, że całkiem sporo i poszedł na górę, ogłosić swój sukces.

Ja oczywiście zmyślam, wcale tak nie było, to jest po prostu fantazja, którą spreparowałem zainspirowany opowiadaniem Karola Estreichera pod tytułem „Miedziana miednica” znajdującym się w tomie „Nie od razu Kraków zbudowano”. Nie zmienia to faktu, że pan Bloch zapowiada iż wkrótce odnajdzie jeszcze więcej polski cymeliów, a okoliczności te z całą pewnością spotkają się z dużym zainteresowaniem publiczności, szczególnie tej bardziej kulturalnej.

Ja nie chcę tu zaniżać wartości druku Wietora, ani polemizować z tezą zawartą w tym materiale – czy to jest rzeczywiście druk z którego dokonano pierwszego tłumaczenia na język polski, ani też czy jest to dzieło króla Salomona. Przypuszczam, że nie (to taki żart). Myślę jednak, że takich druków było sporo i pewnie sprawy mają się tak, jak napisałem – w innych kolekcjach jest tego dużo i nikt by nie robił sensacji ze znaleziska, gdyby nie owo „najprawdopodobniej z dzieła króla Salomona dokonano pierwszego tłumaczenia na język polski”.

Skoro już załatwiliśmy kwestię przerabiania śmieci na relikwię zajmijmy się czynnością odwrotną.

Wraz z naszym komiksem Sacco di Roma, Tomek rysował dla IPN fantastyczną zupełnie grę, zatytułowaną „Polskie państwo podziemne”. I teraz tak, macie tu linki:

To jest flaszka za 24 zyle

https://hurtum.pl/produkt/147549/soplica-szlachetna-wodka-700-ml/

A to jest gra, nad którą Tomasz spędził prawie rok, dystrybuowana przez Empik

https://www.empik.com/ipn-gra-edukacyjna-polskie-panstwo-podziemne-ipn,p1239788226,zabawki-p

Bystry obserwator z aspiracjami dostrzeże od razu, że gra ta kosztuje tyle samo niemal co Soplica, ale wymaga więcej zachodu. Trzeba ją rozpakować, przeczytać instrukcję, zrozumieć zasady i rozegrać kilka partii próbnych, żeby się wciągnąć. Z flaszką sprawa ma się inaczej, dużo łatwiej: kupujemy, pukamy łokciem w dno, odkręcamy z chrzęstem zakrętkę i polewamy. Potem siup i jesteśmy po pierwszej partii. Zaczynamy kolejną, a wszystko idzie nam jak z płatka i nikt nie marudzi, że czegoś nie rozumie. Sprawy są tak jasne i klarowne jak płyn w butelce. Po konsumpcji człowiek zaś jest tak podniesiony na duchu, że może zasiąść do czytania tego, co tam posłowie Konfederacji wypisują na twitterze.

Z grą się tak nie da. I to jest kłopot. Dlatego właśnie IPN postanowił ten produkt uczynić atrakcyjnym dla mas, poprzez obniżenie ceny. Czy to sprawi, że ludzie zaczną go kupować? Rzecz jasna nie, bo będą mieli do wyboru flaszkę albo grę i flaszka na pewno wygra. Co innego, gdyby ta gra kosztowała 150 zł., na tyle bowiem wygląda. Produkt jest wypasiony i ciężki, nie tylko jak się go zważy w ręce, ale także jest ciężki od znaczeń. A jakby tego było mało ma on właściwości nobilitujące, znacznie przewyższające te same właściwości, które rządowa propaganda ulokowała w druku Wietora. Jak ktoś wybierze grę zamiast flaszki, sam się przekona.

Teraz trzeba postawić pytanie następujące: czy wypowiadający się pod tym linkiem posłowie Konfederacji rozumieją coś z promocji tego druku i z promocji tej gry?

https://twitter.com/GrzegorzBraun_/status/1255177964955762689?s=20

Nic nie rozumieją, a powiem jeszcze więcej – gówno ich to obchodzi. Oni chcą ze swoimi komunikatami trafić wprost do serca wyborcy. My zaś wiemy od dawna, że do serca najlepiej trafia się przez żołądek. Tam z kolei nie sposób wepchnąć ani gry, ani starodruku. Jedynym produktem, z którym na sztuka się powiedzie jest flaszka. No, ale wtedy całość zagadnienia ma ten sam charakter co próba uwiedzenia pijanej kobiety.

Mamy więc następujący rozkład znaczeń. Obszar pierwszy – polityka kulturalna agencji rządowych zawarta w degradacji współczesnych twórców podnoszących znaczenie historii i nobilitowaniu XVI wiecznych drukarzy pracujących na nie wiadomo czyje zlecenie i powielających treści propagandowe.

Obszar drugi – działania opozycji, degradujące wyborcę do funkcji konsumenta wódki, po 24 zł za pół litra, nie rozcieńczanej niczym. Bo jak ktoś rozcieńczy to jest najbardziej oczywistym zdrajcą sprawy.

Zastanawiacie się teraz jak ja to wszystko połączę z wydawnictwami Kliniki Języka? Jak zwykle, z wdziękiem prestidigitatora. Od dłuższego czasu, całkiem serio i bez krzywych uśmiechów, próbuję tu i nie tylko tu, przybliżyć sobie i innym kwestie polityki, pierwszej połowy XVIII wieku. Pierwszą próbą było wydanie numeru szwedzkiego nawigatora, którego już nikt nie pamięta. Potem były dwa podejścia, czyli numer szkocki i holenderski, a potem wydana z wielkim zachodem, bo Wacek jeździł negocjować z autorem, książka „Między Altransztadem a Połtawą”, którą napisał biskup Jan Kopiec. Myślę, że wszystko czym zajmowaliśmy się wcześniej było proste, klarowne i jasne, a naświetlenie pozostających w cieniu kwestii nie wiązało się z żadnym specjalnym trudem. Tu jest inaczej, albowiem pierwsza połowa XVIII wieku i końcówka wieku poprzedniego, to czarna dziura w historii. Interpretacje wypadków zaś, podsuwane publiczności, nie dają jej żadnej satysfakcji i frajdy. Od dawna namawiano mnie, bym zajął się historią rodziny Sobieskich, ale jakoś mi się nie chciało. Jest tylu specjalistów w tej dziedzinie, a co za tym idzie tyle fałszywych tropów, że historia tej rodziny wygląda jak pokryte śniegiem podwórko, podeptane przez psy. Nie sposób odnaleźć właściwego tropu. Entuzjazm zaś z jakim podchodzą badacze i popularyzatorzy do postaci króla Jana jest po prostu paraliżujący. Jest gorszy niż flaszka za 24 zyle konkurująca z grą wydaną przez IPN. Wczoraj, z niejakim zdziwieniem, odnotowałem, wybaczcie, ale wcześniej mnie te kwestie wcale nie zajmowały, że w roku 1686 król Jan wyprawił się na Budziak. Towarzyszyła mu, jak chcą niektórzy badacze, największa armia, jaką Rzeczpospolita kiedykolwiek zgromadziła. I to jest niezwykłe. Król chciał zająć deltę Dunaju, dostał na to kredyt i był zabezpieczony traktatami. W tym samym roku armia cesarska zdobyła Budę, wyrzynając turecką załogę i wszystkich mieszkających w mieście żydów. Węgry stały się domeną Habsburgów. Trzy lata wcześniej król Jan pokonał wraz z koalicjantami Turków pod Wiedniem, o czym dziś Austriacy chcą jak najszybciej zapomnieć. Dlaczego w roku 1686 się wycofał? Przy tak dobrej koniunkturze? Dlaczego nie zdecydował się uczestniczyć w podziale imperium osmańskiego? Można to oczywiście zwalić na dyplomację francuską, ale myślę, że sprawa jest głębsza. Dwadzieścia lat po tych wypadkach, dochodzi o pokoju zawartego w wiosce Altransztad. Pokoju, który jest ostateczną demaskacją bezsiły Rzeczpospolitej. Oto francuska kreatura – król Szwecji Karol XII, za pomocą akcji bezpośredniej doprowadza do kryzysu niesłychanego. Detronizuje Augusta II, wprowadza na tron swoją z kolei kreaturę, czyli Stanisława Leszczyńskiego, który pełni wprost funkcję jakiegoś tytularnego wiceprezesa korporacji sprzedającej tampony dopochwowe. Domaga się wydania Jana Reinholda Patkula, przywódcy inflanckich buntowników, którego August II, tępe popychadło, bez gadania mu oddaje i rozpoczyna rządy nad całą wschodnią Europą. Patkul zostaje połamany kołem i poćwiartowany, co ma wszelkie cechy pokazówki dla przeciwników politycznych i mocno studzi zapały polskiej wobec Szwedów opozycji. Król Karol rządzi Polską za pomocą konfederacji warszawskiej, a jego przeciwnik Piotr I, próbuje czynić to samo za pomocą konfederacji Sandomierskiej. Rozpoczyna się dziki zupełnie kontredans, z którego do dziś mało kto cokolwiek rozumie. Rzeczpospolita wychodząc z tego ambarasu wygląda jak przygotowany do usmażenia kawałek schabu. Jest rozbita, zmiękczona i przyprawiona. Pozostaje ją tylko podzielić, co też następuje w kilku etapach. Są to jedna sprawy późniejsze.

Dlaczego Stanisław Leszczyński został królem Polski lub jak chcą niektórzy – antykrólem? Królem miał zostać Jakub Sobieski, syn Jana III. Został jednak uwięziony przez Sasów. I to jest ciekawe. Karol XII, który zaakceptował kandydaturę Jakuba podobnie jak Prusacy, w czasie negocjowania pokoju w Altransztadzie nie domaga się uwolnienia królewicza i nie chce już wcale by był on kandydatem do korony. Domaga się wydania Patkula jedynie. Jak gdyby nigdy nic zastępuje Sobieskiego Leszczyńskim, całkowicie bezwolną kukłą. Ten zaś przyjmuje koronę „w zastępstwie”, ale nigdy się jej później nie zrzeka. Dlaczego człowiek tak wyrazisty jak Jakub, syn zwycięzcy spod Wiednia i organizatora wyprawy na Budziak został zlekceważony? Pewnie wszystko już w tej kwestii zostało wyjaśnione, ale mam wrażenie, że są to wyjaśnienia nie do końca szczere. Choćby przez to, że pomija się w nich rolę dyplomacji papieskiej. Ja zaś, będę dziś promował książkę, która o tym właśnie traktuje, książkę, co do której mam pewność, że nie zostanie wydana „po taniości”, przez Napoleona V.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

kw. 242020
 

 

Trudno powiedzieć dlaczego stało się tak iż mowy sejmowe kasztelana Jacka Jezierskiego, znalazły się akurat w klasztorze w Zasławiu, trudno też zgadywać, dlaczego akurat je ksiądz Tokarzewski umieścił w napisanym przez siebie zbiorze wspomnień z zesłania w tym właśnie miejscu. Może stało się tak, bo akurat były w najlepszym stanie, może dlatego, że dotyczyły momentu szczególnego – czasów przed drugim rozbiorem, a może z jakiegoś innego powodu. Jedno można stwierdzić z całą pewnością – kasztelan Jacek Jezierski był postacią skrajnie różną od księdza Mariana Tokarzewskiego. Możemy tak powiedzieć, albowiem istnieje biografia kasztelana Łukowskiego napisana przez Krystynę Zienkowską i wydana w latach sześćdziesiątych. Książka to bardzo nieporządna po względem edytorskim, ale zawarte w niej treści, szczególnie jeśli je porównać z treściami niektórych publikacji wydawnictwa Klinika Języka, mogą człowieka zadziwić. Oto kasztelan łukowski nazwany jest tam wprost złodziejem, a jego błyskotliwa kariera menedżerska, choć opisana z charakterystycznym dla niczego nie rozumiejących badaczy zaśpiewem, jest dla nas bardzo czytelna i przypomina kariery wielu współczesnych mistrzów biznesu. Schemat jest taki – pierwszy milion trzeba ukraść, zainwestować go w spekulacje gruntem, potem zbudować burdel, następnie przejść do poważnego biznesu, czyli do zbrojeniówki i domagać się od państwa gwarancji oraz regulowania sprzedaży. No i poklasku od tłumów braci szlachty, która widzi, że człowiek ma łeb nie od parady, stara się, wymyśla fabryki i chce dobrze. Tylko ci durnie nie rozumiejący zdrowych zasad wolnego rynku mu przeszkadzają. Czytam o tym Jezierskim i zaczynam się domyślać, dlaczego Palikot dostał Polmos, a nie Mesko, na przykład. Otóż dlatego, że towarzysze z informacji wojskowej musieli obowiązkowo czytać biografię kasztelana łukowskiego, kiedy jeszcze byli w służbie i chcieli uniknąć błędów.  I to im się udało. Nie udało się niestety Komisji Przychodów i Skarbu, do której Jezierski pisał różne petycje i memoriały, raz się przymilając, raz grożąc, a raz prorokując. Do prorokowania miał wręcz wyjątkowy dar, a ja podejrzewam iż było to związane z jego widoczną bardzo fascynacją nowoczesnością. Do najważniejszych elementów XVIII wiecznej nowoczesności należał nowoczesny, oświecony absolutyzm, który dawał rodzimym biznesmenom, pruskim i rosyjskim, gwarancje amortyzacyjne i sprzedażowe. Cóż to znaczy? No tyle, że biznesmeni ci, byli jedynie obsługą machiny wojennej, która służyła państwu. Ponosili rzecz jasna odpowiedzialność za jakość produkcji, ale tego się Jezierski akurat nie bał. Nie był bowiem prostym złodziejem-durniem, ale człowiekiem, który myślał długofalowo. Nie działał według zasady – bierz forsę i w nogi. On chciał aktywnie kształtować krajobraz gospodarczy i polityczny Polski. Czynił to najintensywniej na cztery lata przed rozbiorem i ostatecznym upadkiem. Ktoś powie, że nie mógł przecież przewidzieć co się stanie. Aha, nie mógł… Pozostawmy na razie kasztelana łukowskiego i przenieśmy się w czasy, w teorii przynajmniej, szczęśliwsze, czyli do zarania naszej nowoczesnej niepodległości.

Tam mieliśmy państwo w upadku, tu państwo które się odradzało. I jeden i drugi moment zaznaczony jest aferami w zbrojeniówce, które to afery nie chcą być uporczywie zrozumiane przez historyków i różnych publicystów. Uważają oni, że to takie zabałaganione czasy, w których wiele spraw się dopiero docierało. Że też Czyngis Chan nie stosował nigdy takich wymówek, a żył w czasach o wiele bardziej zabałaganionych. W III tomie Baśni socjalistycznej postawiłem hipotezę następującą – odrodzone państwo polskie zostało skazane na zagładę i obarczone kosztami nowego konfliktu, a także odpowiedzialnością za ten konflikt już u samego zarania swojej reaktywacji. Poznajemy to po aferze Nitratu i Frankopolu, która nie była żadną przypadkową aranżacją zrobioną przez zawodowych złodziei, ale celowym działaniem sojuszników z Francji i miejscowych złodziejo-idiotów zwanych dla niepoznaki gorącymi patriotami. Jej celem było opóźnienie modernizacji armii, która już na starcie traciła 10 lat dynamicznego rozwoju w stosunku do Niemiec i Sowietów. Afera ta polegała na tym, że państwo zostało obarczone odpowiedzialnością za produkcje i na tę produkcję łożyło. Z budżetu płacono także za budowę infrastruktury. W rzeczywistości zaś produkcja nie istniała. Nie było jej po prostu. Ktoś oczywiście może powiedzieć, że ludzie stojący za decyzjami dotyczącymi przemysłu wojennego po odzyskaniu niepodległości, nie mogli przewidzieć kolejnej wojny. No, ale to jest przecież idiotyzm. Jeśli kończy się wojna, to natychmiast trzeba się szykować do kolejnej, szczególnie jeśli widać, że państwo nie ma żadnych gwarancji i nikt mu nie chce udzielić kredytu na normalnych warunkach. Generałowie nie istnieją po to, by reprezentować zagraniczne firmy w kraju, ale po to, by nadstawiać głowy, które w dodatku zawierać powinny jakieś myśli. Uważam, że to co się wydarzyło w polskim przemyśle zbrojeniowym w latach 1919-1922 i później było działaniem celowym i zaplanowanym. Utwierdza mnie w tym postawa Juliusza Leskiego, jednego z głównych odpowiedzialnych oraz postawa jego syna, który z taką swadą opowiadał o swoim zatrudnieniu w holenderskich stoczniach przed rokiem 1939. Syn Juliusza, Kazimierz, nadzorował tam budowę brytyjskich okrętów podwodnych, które budowane były za pieniądze polskiego podatnika i nazwane zostały, dla żartu chyba, polskimi nazwami – Orzeł, Sęp i jeszcze jakoś, ale nie pamiętam jak. Trudno mi uwierzyć w to, że syn Juliusza, wykształcony i dobrze zorientowany inżynier, nie rozumiał co się dzieje i o co chodzi. Trudno wobec tego zrozumieć także, że Juliusz Leski nie działał celowo i nie rozumiał na czym polega dewastacja zbrojeniówki. Powróćmy do schematu, jest on bardzo prosty – państwo na dorobku, pozbawione rodzimych elit i doktryny, istniejące nie wiadomo dlaczego i niepewne swojego istnienia należy osłabiać.

Wróćmy teraz do kasztelana Jezierskiego. Miał on wyraźną fiksację na punkcie pruskiej organizacji przemysłu, szczególnie zbrojeniowego. Pod koniec lat osiemdziesiątych zaś, zorganizował w Sobieniach (piękny XVIII wieczny kościół, polecam) fabrykę kos. Oczywiście nie miał zielonego pojęcia, że za sześć lat Kościuszko wyprowadzi w pole chłopów uzbrojonych w osadzone na sztorc kosy. Czy aby na pewno? Żeby to stwierdzić z całym przekonaniem, należałoby przejrzeć XVIII wieczne podręczniki taktyki. Przypomnę tylko, że podręcznik taki napisał Jan hrabia Potocki, ten od rękopisu i Saragossy. Był to podręcznik walki partyzanckiej. Ciekawa sprawa, która nie łączy się w niczyjej głowie z fabryką kos w Sobieniach. Te Sobienie są ciekawym miejscem, bo dzielą się na Sobienie Biskupie, Sobienie Jeziory i Sobienie Kiełczewskie. Zakładam, że kasztelan Jezierski działał w dobrach odebranych Kościołowi, albowiem manewr ten próbował powtórzyć kilkakrotnie. Komisja Skarbu przejmowała ziemię kościelną, w związku z konieczną reformą państwa. Przy tych czynnościach pojawiał się natychmiast kasztelan Jacek i domagał się tego wszystkiego, co Leski z kolegami, kiedy budowali Frankopol i oszukiwali, że będą tam produkować samoloty – gwarancji na kredyt, ponoszenia kosztów amortyzacji budynków, gwarantowanej sprzedaży produktów stalowych, w tym znakomitej jakości szabel i pałaszy. Jezierski dodatkowo domagał się dla siebie, swojego syna i wnuka, bo we trzech założyli spółkę, dobierając sobie do kompani jeszcze jednego ancymona, dzierżawy pokościelnych terenów na lat pięćdziesiąt. Dziś, jak ktoś podpisuje kontrakt dziesięcioletni, to płacze ze szczęścia i gotów je całować buty temu, kto zgodził się odbierać od niego produkcję. Jacek Jezierski zaś domagał się w sejmie, by Komisja Przychodów i Skarbu dała mu 50 lat gwarancji. A wszystko na 4 lata przez drugim rozbiorem i katastrofą ostateczną. Szczególnie zajadle walczył Jezierski o huty w Suchedniowie i Samsonowie, należące wcześniej do kapituły krakowskiej. Czy on nie mógł, bo przecież był wielkim bystrzakiem, przewidzieć tych rozbiorów? Wszak jeden się już zdarzył! Oczywiście, że mógł. On je – w mojej ocenie – nawet przewidział, dlatego właśnie domagał się tych pięćdziesięcioletnich umów dzierżawnych. Był bowiem reprezentantem interesów Berlina, a potem także i Petersburga i wiedział, że państwa rozbiorowe, szczególnie Prusy, podejmą zobowiązania rządu polskiego. On zaś – Jacek Jezierski, kasztelan łukowski – będzie tym człowiekiem, który skorzysta na tym najbardziej. Może nie przewidział dokładnego rozrysowania granic, bo jego posiadłości i fabryki znalazły się w całości w granicach Austrii, z wyjątkiem warzelni soli pod Łęczycą, ale nigdzie nie jest powiedziane, że oświeceni władcy absolutni muszą się liczyć z energicznymi agentami robiącymi biznes w bankrutujących krajach.

Dodam jeszcze, że przed rozbiorem cała niemal produkcja wyrobów stalowych była do Polski sprowadzana z Austrii właśnie. Jezierski mógł więc występować w imieniu króla Prus, o ograniczenie tego eksportu. Oczywiście nie jawnie. W sejmie i w swoich pismach, był zawsze energicznym, samorodnym talentem menedżerskim, który pragnie szczęścia i prosperity dla reformowanego kraju.

Zasada stosowana dla upadających monarchii jest taka – należy intensyfikować produkcję zbrojeniową i przemysł ciężki. Po to choćby, żeby nie trzeba było w czasie tej likwidacji wozić pałaszy i szabel z Berlina czy Wrocławia. Czynić to należy dokładnie w tym samym celu w jakim dewastować się będzie później przemysł zbrojeniowy państwa odrodzonego – żeby obciążyć budżet maksymalnie dużymi wydatkami, a także zmusić urzędników do podpisania maksymalnie niekorzystnych umów.

To nie koniec. Jeśli teraz przypomnimy sobie politykę rządu Królestwa Polskiego, leżącego w granicach Rosji, politykę prowadzoną przez Stanisława Kostkę Potockiego i Stanisława Staszica, opisaną dokładnie w książce księdza Franciszka Borowskiego zatytułowanej „Dekret kasacyjny roku 1819”, to coś nam w tych naszych biednych głowinach zaświta, prawda? Oto po utracie ziem i hut kapituły krakowskiej obeschły już wszystkie łzy. Rząd jednak tego kadłubowego tworu, jakim było Królestwo Polskie reformuje się nadal w duchu nowoczesnego absolutyzmu. Co to znaczy? No buduje przemysł. Od czego trzeba zacząć karierę w takim przemyśle? To już powiedziałem – złodziejstwo, spekulacja na gruntach, burdel i cała reszta, czyli kariera polityczna. I zwróćcie teraz uwagę, jak podobna jest kariera kasztelana łukowskiego i księdza Stanisława Staszica. Prawda? O tym ostatnim można sobie poczytać w donosach policyjnych, że chadzał na dziwki, na ulicę Chmielną, z przyklejoną, sztuczną brodą, żeby go nikt nie poznał.

No dobrze, zawoła ktoś, ale na czym spekulować, skoro nie było już hut w dobrach kapituły krakowskiej? Ksiądz Franciszek Borowski pisze o tym dokładnie – na hutach należących do cystersów. Mamy więc ten sam schemat – przejęcie majątku kościelnego, w ramach unowocześnienia i reformy, obarczenie państwa wszelkimi możliwymi kosztami i produkcja całkiem nieopłacalnych przedmiotów. Motywem  takich działań ma być ponoć chęć zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. To nie może być prawda, bo Staszic był znanym skąpcem, a Kostka-Potocki pieniądze miał. Pomyślmy chwilę, mamy rok 1819, skończyły się wojny napoleońskie, ale szykują się jakieś inne. Huty, stalownie, to wszystko będzie potrzebne dla jakiejś armii. Kasztelan Jezierski myślał o wzmocnieniu armii pruskiej. Juliusz Leski o osłabieniu armii polskiej i wzmocnieniu budżetu Francji, która sprzedawała Polsce przestarzałe technologie. O czym mogli myśleć Staszic i Potocki? Ja tylko przypomnę, że polityki nie robi się z dnia na dzień. Modernizacja zaś armii Królestwa Kongresowego to był plan na lata, podobnie jak plan jej zdewastowania i unieważnienia. Tak sądzę, choć mogę się mylić. Wspaniałą zaś nowelę o Stanisławie Staszicu napisał nie kto inny jak Karol Dickens. Ktoś może powiedzieć, że od roku 1819 do 1830 jest sporo czasu. No tak, ale od roku 1922 i afery Frankopolu do roku 1939 też było sporo czasu. Nie chcecie mi chyba wmówić, że nikt wtedy nie myślał o wojnie, która miała się toczyć w Europie Środkowej. Przecież Niemcy budowały ośrodki szkoleniowe i produkcyjne dla lotnictwa w Sowietach już od początku lat dwudziestych. Robili to dla żartu?

Oto lektura uzupełniająca do powyższego wykładu

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-iii/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

kw. 192020
 

Zanim w ogóle przejdę do tekstu zamieszczę tu link bez komentarza

https://www.youtube.com/watch?v=voQFOMr5F3E

Teraz się pochwalę. Doznałem wczoraj kilku olśnień, które pozwolą zintensyfikować sprzedaż i posunąć w sposób znaczący prace nad książką, którą właśnie piszę. Od razu zabieram się do roboty. Ponieważ jednak musimy zwiększać sprzedaż także starymi metodami, nie mogę pozostawić bez odpowiedzi apelu intelektualistów, którzy zwrócili się do ministra kultury, żeby zarządził interwencyjny skup książek polskich wydawnictw. To jest niesamowite. Nie mogę się pozbierać po przeczytaniu tego tekstu

https://wpolityce.pl/kultura/496273-apel-o-ratowanie-polskiej-ksiazki-branza-w-obliczu-zapasci

Co to znaczy ratowanie rynku wydawniczego, w sytuacji, kiedy większość wydawnictw, które spełniają przedstawione w tekście kryteria, produkuje swój towar tylko dlatego, że dostaje dotacje od tegoż ministra? Czy tych ludzi można nazwać przedsiębiorcami? Oczywiście, że nie. To są podstawieni ludzie, którym obiecano łatwy zysk. To znaczy wręczono im publiczne pieniądze na coś, co nosi w Polszcze upiorną nazwę „krzewienie kultury”. Oni te pieniądze w mniej lub bardziej uczciwy sposób spożytkowali. Sprzedaż ich produktów odbywała się kanałami zabezpieczonymi przez państwo, które im zapłaciło za to całe krzewienie. Jej motorem zaś były płaskie bardzo i prymitywne emocje, które publikacje te rozbudzały w czytelnikach. I z tego właśnie składa się misja książki w Polsce. No i teraz przyszła zaraza, okazało się, że ludzie nie chcą tych książek brać do ręki, a więc osoby, które, ze szczerego przekonania, popierają rząd dobrej zmiany, postanowiły książce pomóc. Chodzi o to, żeby to samo ministerstwo, które już zapłaciło z naszych pieniędzy za wydanie i kolportaż książek, teraz jeszcze je kupiło. To jest bez sensu, albowiem ujmując rzecz w normalne ramy, te wszystkie książki należą do ministra Glińskiego. I nie ma w ogóle potrzeby, by on za nie jeszcze raz bulił. On je może, jeśli ma taki kaprys, przechować gdzieś do lepszych czasów. To wszystko.

Kolejna kwestia. Jeśli ludzie z dobrymi intencjami piszą taki manifest-apel, to muszą sobie zdawać sprawę, że pierwsi w kolejce do tego wykupu, nie ustawią się ci, którzy rzeczywiście mają na punkcie książki fioła, ale ci, którzy uważani są dziś, za głównych graczy na rynku. Czyli wydawnictwa, które w mojej ocenie, rynek ten pracowicie dewastowały, ubijając go butami jak klepisko. Po to, by pozostać na nim sam na sam ze zdezorientowanym czytelnikiem, zabezpieczonym przez ministra budżetem i kontrolowaną sprzedażą. Nie będę wymieniał nazw tych wydawnictw, bo wszyscy wiedzą o kogo chodzi. Powiem tak, jak Karol Borowiecki w filmie „Ziemia obiecana” – niech zdychają.

Jeśli więc profesorowie, księża i poeci podpisani pod tym apelem chcą ratować książkę powinni zacząć od zrozumienia sytuacji na rynku. To jest, jak wiele innych sytuacji w Polsce, niewykonalne, albowiem rządzą tu wyłącznie fałszywe emocje. Ich rozbudzanie ma sprawić, że ci, którzy do tej pory książkę niszczyli i psuli, będą czynili to dalej, tyle że dodatkowo z palmą męczeńską w jednej ręce i zwiniętym w rulon błogosławieństwem Kościoła i uniwersytetu w drugiej. Brawo.

Co to jest kultura i jaką misję pełni książka? Kultura to jest ten obszar, który, poprzez intensyfikowane na nim emocje, zabezpiecza lojalność elit, a częściowo także narodu, wobec państwa i jego administracji. Wszystkie inne definicje są fałszywe. Ci zaś, którzy je kolportują to oszuści, a pewnie też i złodzieje.

Kończę, w zasadzie sam, ostatni numer papierowej Szkoły nawigatorów. W przyszłym miesiącu pewnie się ukaże. Jak nadmieniałem numer ten jest poświęcony Prusom. I to jest dobry moment, żeby porozmawiać o tej kwestii – o lojalności elit, a także częściowo narodu wobec państwa i jego administracji. Ja oczywiście wiem, że kiedy przywołuję takie przykłady, to spotyka się to wyłącznie z szyderstwem i lekceważeniem. Nie ma to dla mnie znaczenia, albowiem ja nie zamierzam robić kariery medialnej czy politycznej, a jedynie zwiększać sprzedaż książek. I do zwiększania tej sprzedaży dążył będę z całych sił. A takie właśnie przykłady bardzo tej misji pomagają.

Na czym opierała się lojalność elit wobec króla Prus, w chwili kiedy w kraju szalała wojna, podatki i rekruta wybierano bardzo brutalnie, wróg zaś oferował poddanym Fryderyka różne atrakcje? Cóż to był za problem wydać króla w ręce Austriaków, po jednej czy drugiej klęsce? Nic takiego się nie stało. Można powiedzieć, że powodem była przynależność dworu i elit do masonerii. I to będzie jakaś odpowiedź, ale sierżanci i strzelcy do masonerii nie należeli. Dezercje oczywiście były, ale nie w takiej skali jak w armiach wrogich Prusom. Jak więc to się działo, że liczący 4 miliony ludzi, silnie rozwarstwiony naród, był bezwzględnie lojalny (nie liczmy hołdu, jaki Prusy wschodnie złożyły carycy Elżbiecie) wobec króla, który nawet nie mówił dobrze po niemiecku? Można przyjąć, że armia była kredytowana i jej wyczyny miały zabezpieczenia bankowe. No, ale tak było chyba ze wszystkimi armiami? Sądzę, że lojalność poddanych w Prusach opierała się na kulturze i na poczuciu wybraństwa. Można oczywiście do upadłego szydzić z ambicji kulturalnych Hohenzollernów, ale nie zmienia to faktu, że rezydencje Fryderyka i Poczdam to są dziś obiekty pierwszej klasy. Trudno też nie zauważyć, że z tego koszarowego drylu, z kultury sztabowej, ze skąpstwa mającego charakter religijny niemal, wyrosły takie kwiatki, jak Goethe, Schiller, czy Caspar David Friedrich. Wszyscy ci ludzie zajmowali się tworzeniem kultury, a to oznacza tworzenie przestrzeni lojalności pomiędzy elitą i narodem z jednej strony, a państwem i administracją z drugiej. To jest naprawdę bardzo prosty mechanizm. I on w poważnych organizacjach jest traktowany serio. Dla tych, którzy nie rozumieją, albo się brzydzą takimi przykładami wyjaśnię na czym polegała lojalność państwa i jego administracji wobec narodu i elit. To jest bardzo proste – król Fryderyk był zawsze w polu, narażając nieraz życie. I nawet jeśli mówił, albo czynił wtedy głupstwa, to nie zmieniało to faktu podstawowego. Przypomnijmy sobie teraz, który z polskich wodzów albo władców zachowywał się w taki sposób. Ostatni był chyba król Jan, ten spod Wiednia. Tak naprawdę jednak trzeba by chyba wrócić do czasów Stanisława Żółkiewskiego i Jana Karola Chodkiewicza. Żeby stworzyć kulturę czyli przestrzeń lojalności między elitami, narodem a państwem i jego administracją, które miały się dopiero narodzić, Sienkiewicz, korzystając ze swojej genialnej intuicji, opisał przygody Kmicica, Skrzetuskiego i Wołodyjowskiego – postaci całkowicie fikcyjnych. Nie było bowiem żadnych szans na to, żeby te prawdziwe, które żyły z nim współcześnie zachowały taką postawę, która mogłaby zainspirować twórców kultury. I tu dochodzimy do sedna. Jeśli nie ma przykładu z góry, nie można mówić o kulturze traktowanej serio. Mam nadzieję, że to jest zrozumiałe. Wszystkie rzewne opowieści o bohaterstwie socjalistów, rewolucjonistów, urzędników to oszustwo, a Piłsudski niczym się w nich nie różni od Lenina. Oszustwo powiadam, albowiem nie ma ani jednego świadka, który mógłby potwierdzić fakt najistotniejszy – narażanie życia przez władcę w imię celów politycznych jednoczących naród. Jeśli takowego nie było, kultura, a książka jest tu najważniejsza, staje się zbiorem hagad, które mają stworzyć złudzenie, że władza traktuje naród i elity serio. Nie traktuje. W związku z powyższym apel o ratowanie polskiej książki jest tylko bardzo słabą próbą zamaskowania tego fałszu i uratowania znanej nam rynkowej fikcji.

Książka to jest sposób komunikacji pomiędzy władzą a elitami i częścią narodu, która umie i chce czytać. W naszej sytuacji, od wielu już dziesiątków lat książka to jest wyłącznie pokusa, która służy do dewastowania umysłów. Do nieustannego potwierdzania, że władza ma przewagę nad narodem, a elity mogą co najwyżej tę przewagę utwierdzić. Upraszczając rzecz do końca, kultura w odrodzonym państwie polskim, to wyłącznie sterowana odgórnie propaganda, której celem jest wykorzystanie narodu do realizacji jakichś przedsięwzięć nie związanych z jego dobrem. I tego mam nadzieję udowadniać nie trzeba.

Popatrzmy teraz na niektóre fragmenty tego manifestu

 Proponuję proste kryteria zakupu interwencyjnego. Zakup powinien obejmować książki wartościowe, tylko polskich autorów, książki o naszej kulturze, o tradycji i wierze, o wielkich Polakach, szanowane działa literackie, prace popularno-naukowe, rodzime książki dla dzieci. Na pewno zakup interwencyjny nie może dotyczyć thrillerów, erotyki itp.

Proszę bardzo, oto książki polskich autorów o polskiej kulturze, tradycji i wierze. Książki o wielkich Polakach.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/co-zrobic-ze-wschodem-europy/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/nadberezyncy/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/emmanuel-malynski-nowa-polska-reforma-agrarna-przeciwko-wlasnosci-prywatnej/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czy-krolobojstwo-krytyczne-studium-o-smierci-krola-stefana-wielkiego-batorego/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ignacy-moscicki-autobiografia/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sebastian-polonus-mistrz-z-abruzzo/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

Jeśli tylko apel ten poskutkuje natychmiast wysyłam listę swoich książek do ministerstwa z prośbą o ich interwencyjny wykup. Mam do tego o wiele większe prawo niż wszyscy inni wydawcy, albowiem nigdy nie wziąłem ani jednego publicznego grosza na edycję choćby jednej z tych pozycji. A to oznacza, że moja lojalność wobec państwa i jego administracji, a także lojalność wobec dobrze rozumianej tradycji polskiej jest bezwzględna i nie zależy od budżetów i koniunktur. To ja bowiem zajmuje się kreowaniem koniunktur i ja z nich korzystam. A czasem nawet dopuszczam do interesu innych. Wiele tu nie zarabiamy i te nasze zyski wydają się wręcz śmieszne ludziom pobierającym ministerialne dotacje, ale to my tutaj tworzymy kulturę we właściwym rozumieniu, a nie oni.

Jeśli tylko ogłoszona zostanie lista wydawców objętych interwencyjnych wykupem książek urządzę tu taką demaskację, że się nikt nie pozbiera. Czekajmy więc na efekt.

Kolejny fragmenty

Kto ma być odbiorcą zakupionych przez państwo książek? Przede wszystkim powinny być to księgarnie niezrzeszone w wielkich sieciach czy koncernach, a więc te podmioty, które teraz znajdują się w najtrudniejszej sytuacji. Gdy sytuacja się znów unormuje, to dzięki temu te księgarnie będą dysponować kapitałem, dzięki któremu mogą nadrobić poniesione teraz straty. Owych odbiorców, może być jeszcze dużo więcej. Należą do nich na pewno biblioteki, szkoły, ośrodki i placówki kultury, różne organizacje społeczne, ministerstwa, urzędy państwowe itp. Ale bardzo ważne są też parafie; nie każdy wie, że są one dystrybutorem wielu tysięcy książek, niekoniecznie stricte religijnych, ale na pewno zawsze wartościowych. 

Najlepsze jest to o parafiach. Proszę bardzo oto książki, które powinny się znaleźć na każdej parafii. I rzeczywiście ja je parafiom przekazywałem, ale w gratisie. Jeśli państwo chce za te darowizny zapłacić, albo wprząc je w swoją politykę kulturalną, nie będę protestował, chętnie prześlę stosowną listę.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/z-kronik-klasztoru-i-kosciola-o-o-bernardynow-w-zaslawiu/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sw-stanislaw-biskup-i-meczennik-historia-prawdopodobna/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sw-andrzeja-boboli/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/miedzy-altransztadem-a-poltawa-stolica-apostolska-wobec-obsady-tronu-polskiego-w-latach-1706-1709/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sacco-di-roma/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dekret-kasacyjny-roku-1819/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/cristiada/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sanctum-regnum/

Najlepsze jest oczywiście na końcu, podany link https://wpolityce.pl/kultura/interwencjadlaksiazki@gmail.com

gdzie należy zgłaszać poparcie dla inicjatywy nie otwiera się.

Podsumujmy teraz wszystko

Kultura to sprawa niezwykle poważna i zaczyna się ona od złożenia deklaracji przez władzę wobec narodu i jego elit. Przywołany tu przeze mnie król Fryderyk, postać straszliwa i odrażająca dla niektórych, złożył deklarację lojalności wobec narodu i elit w prosty sposób – wsiadł na konia i walczył przez dwie dekady. W międzyczasie zbudował swoje pałace i umocnił państwo. Jego intencją zaś i marzeniem była wielkość Prus.

Czy którykolwiek z polskich władców w XX wieku złożył wobec narodu i jego elit taką deklarację? Nie. Nie zrobił tego żaden przywódca polityczny, a co za tym idzie nie było żadnego impulsu, który mógłby inspirować twórców kultury. Deklaracje oczywiście padały, ale dotyczyły one wyłącznie poświęceń narodu, a nie poświęceń władzy. I z tego właśnie bierze się ta ambitna polska kultura, do której tak wzdychają sygnatariusze powyższego apelu. Ona jest fałszywa, bo władza uważa naród za grupę ludzi przeznaczonych do okantowania. Inspiracje kulturalne wychodzące z tego narodu, traktowane są jako fanaberia, która tylko przeszkadza w transferze gotówki. I tam samo będzie również tym razem.

Można oczywiście powiedzieć, że postawę właściwą wobec narodu przyjął Jan Paweł II. Tylko czy ta postawa przemieniona została na jakieś istotne kulturalne realizacje? Mam na myśli realizacje głębokie i poważne, a nie upamiętniające papieża pomniki czy witraże. Nie. Dlaczego? Bo ludzie, którzy o tym decydują, w tym także proboszczowie na parafiach, są przekonani, na nic więcej nie zasługujemy. Na tym właśnie polega socjalizm w kulturze.

Chciałbym teraz przypomnieć pewien obraz, który dziś może być postrzegany jako trochę naiwny. To jest obraz malarza jak najbardziej pruskiego, wychowanego w kulcie państwa i religii, która to państwo podtrzymuje. Obraz ten nie przedstawia grenadierów maszerujących na wroga, ani króla odbierającego defiladę w Poczdamie. Oto on

https://pl.wikipedia.org/wiki/Caspar_David_Friedrich#/media/Plik:Caspar_David_Friedrich_-_Ged%C3%A4chtnisbild_f%C3%BCr_Johann_Emanuel_Bremer.jpg

Reprodukcja jest słaba i niewiele widać, a w polskiej wiki, jakiś idiota zatytułował to dzieło „Karkonosze”. Widzimy tu jednak coś innego. Półotwartą furtkę do ogrodu, za nią szeroką rzekę, a za rzeką las. Tyle, że nie jest to las wcale, a te wysokopienne kształty, to nie korony drzew, ale wieże gotyckich katedr. Za tą rzeką bowiem rozciąga się niebiańskie Jeruzalem, tak jak je sobie wyobraził Caspar David Friedrich syn mydlarza z miasta Greinsfwald w Meklemburgii, urodzony dwanaście lat przed śmiercią starego Fritza. Człowiek, który od dzieciństwa przesiąkał duchem pruskim i pruską kulturą. My tutaj możemy darować sobie przymiotniki. Odrzućmy je, pozostańmy przy bezprzymiotnikowym duchu i bezprzymiotnikowej kulturze, która jest obszarem gdzie lojalność władzy spotyka się z lojalnością narodu. Czy takie spotkanie miało w ciągu ostatnich dwustu lat miejsce w Polsce?

Na tym kończę dzisiaj i wracam do niecierpiących zwłoki zajęć. Mam nadzieję, że je wykonam i jasna cholera nie trafi mnie gdzieś w połowie dnia, kończąc tym samym naszą wspólną przygodę.

lut 192020
 

Przyznam, że niewiele rozumiem z tłumaczeń kaznodziejów, szczególnie tych wędrownych. Mam za to przemożne wrażenie, że chcą oni zrównać wszystkich do swojego poziomu, niezbyt zwykle wysokiego. I nie mam tu na myśli poziomu moralnego, bo ten trudno mi oceniać, tym bardziej, że kiedy zaczyna się o nim mowa, wszyscy z radością oczekują rewelacji potwierdzających ich własne moralne deficyty. Chodzi mi bardziej o poziom intelektualny, a także o pewien spryt, którym wędrowni kaznodzieje posługują się by ubezwłasnowolnić słuchaczy. Mam bowiem całkowitą pewność, że o to właśnie chodzi i o nic więcej – o ubezwłasnowolnienie.

Wysłuchałem w całości wywodu, bo tak to chyba trzeba nazwać, Adama Szustaka, zatytułowanego – jesteś nikim. Ja już to wcześniej słyszałem kilka razy z ust różnych ludzi i za każdym razem ekspresja z jaką twierdzenie to zostało wyrażone, nie podobała mi się wcale. Słyszałem też, że kiedy ktoś trafia do buddyjskiego klasztoru, oznaczają go, na piersiach, wielkim zerem, żeby pokazać, że jest nikim właśnie i musi wszystko zdobywać od początku. Ja może mam coś z głową, ale w życiu generalnie jest tak,  że trzeba wszystko zdobywać od początku i ucieczki przed tym nie ma. Jak człowiek w ostatniej fazie tego życia trafia na oddział onkologiczny też musi zdobywać wszystko od początku, ale sytuacja jest już tak poważna, że nie ma szansy skorzystać z żadnego ze swoich wcześniejszych doświadczeń. We wszystkich innych przypadkach, gdy życie stawia go w okolicznościach, kiedy znów jest nikim, taką możliwość ma. Z ust Adama Szustaka jednak, padają słowa szczególne – jesteś nikim, ale wszyscy inni także są nikim, albowiem wszyscy wszystko zawdzięczamy Panu Jezusowi. No, a jeśli tak, to żadna hierarchia ludzka nie ma najmniejszego znaczenia, albowiem ludzie to uzurpatorzy. A najmniejsze znaczenie ma to, jaką człowiek przypisuje sobie pozycję w tej hierarchii. Zaraz? Czy aby na pewno żadna? No, nie jest pewien rodzaj hierarchii istotnej. Skoro wszystko zawdzięczamy Panu Jezusowi, a on przychodzi osobiście tylko do nielicznych, o czym wiemy na pewno, bo nie każdy ma objawienia, nawet takie ubożuchne jak Adam Szustak, to ci, którzy odbierają polecenia bezpośrednio od niego są chyba ważniejsi? No może nie polecenia, ale takie bardziej sugestie. Gdybyśmy mówili o poleceniach, to byłaby już sekta pełną gębą. Ponieważ ja się bezpośrednio z bożą interwencją nie spotkałem nigdy, a jeśli coś było mi zasugerowane to zawsze przez pośrednika i to bynajmniej nie w sutannie czy habicie, wolę jednak przyjąć opcję, że decyduję o pewnych rzeczach sam. Być może z inspiracji, ale sam. Gdybym bowiem przyjął inną wersję, musiałbym się natychmiast zająć poszukiwaniem guru, a całe moje życie stałoby się jedną wielką próbą reinterpretacji zdarzeń, na niekorzyść uczestnictwa w nich i ich kreowania. Ale o czym ja mówię? Jakiego kreowania? Przecież jestem nikim. Co ja sobie tam mogę kreować? Żarty jakieś. Przecież jak człowiek coś planuje, to zaraz wszystko się pieprzy i to właśnie jest ta boża interwencja, o której tak często mówią niektórzy księża, na przykład nasz proboszcz. Jak coś sobie zaplanujesz to zaraz się to zepsuje, bo Pan Bóg ma inny plan, ty zaś jesteś nikim. A ja myślałem, że jestem dzieckiem bożym, a nie nikim. Widocznie się pomyliłem, przepraszam. Wydawało mi się, że skoro tak istotna w życiu jest rodzina, to relacje pomiędzy stwórcą a świadomym stworzeniem przypominają te rodzinne. I to w dodatku poprawne, a nie patologiczne, ale jak widać nie mam racji. Jestem bowiem nikim, podobnie jak wszyscy, którzy słuchają Adama Szustaka, a także on sam. To jednak nie jest do końca prawda, albowiem on jest trochę lepszym nikim niż reszta, ponieważ jego odwiedza Pan Jezus. Ja oczywiście wiem, że chodzi o to, iż ziemskie nasze sprawy są nieważne i to co czeka nas po śmierci jest istotniejsze. Tłumaczenie tych spraw wymaga jednak czegoś więcej niż zaniżony poziom moralny i deficyty obserwowane u Adama Szustaka. Wymaga jakiegoś przygotowania albo wprost charyzmatu, którego Szustak po prostu nie ma. Jego sukces zaś wynika wyłącznie z tego, że Kościół przeżywa kryzys powołań i każdy kto się zjawi z jakąś tam chęcią jest witany z otwartymi rękami. Ja bym się może w tym miejscu zatrzymał, ale miałem okazję wysłuchać kiedyś kazania biskupa Markowskiego i powiem Wam, że na tym tle, Szustak to jest brylant. Czekałem kiedy ksiądz biskup zacznie nucić melodię piosenki „Nie płacz Ewka”, jakoś się jednak obyło bez tego. Nie mogę na tym poprzestać, także dlatego, że wczoraj wszyscy, łącznie z największymi moimi oponentami przyznali mi rację, ale tak nie wprost. Przyznali mi rację zwalając całą winę na niektórych komentatorów, takich co nie potrafią się odpowiednio zachować. Ja nie będę tego tu dziś rozbierał na elementy podstawowe, bo działanie takie nie ma sensu. Zajrzałem jednak na stronę fundacji „Malak”, która sprzedaje książki Adama Szustaka. To co tam znalazłem jest doprawdy niezwykłe. Zgadzamy się wszyscy tutaj co do jednego – znak znaczy. Może więc ktoś spróbuje mi wyjaśnić dlaczego katolicka fundacja określa się arabskim słowem Malak? Co znaczy anioł.  Nie można napisać – fundacja Anioł? Coś jest nie teges z aniołami? Czy może po arabsku brzmi to lepiej i nadaje fundacji nowego sznytu? A jeśli tak, to jakie są okoliczności, w których kreuje się, pardon, takie sznyty? Komu właściciele fundacji chcieli dać znak nazywając ją w ten sposób? I czy ten ktoś także jest nikim, jak ja czy Wy? Słowo Malak występuje też w języku hebrajskim i także oznacza anioła-posłańca.

Kiedy sobie przejrzałem postaci, które występują na tej stronie, trafiłem na pracownicę krakowskiego przedszkola o nazwie LaLoba. Przyznam, że mnie zatkało. Różne są nazwy przedszkoli, w Grodzisku, na przykład, jest przedszkole Libelul, którego symbolem jest ważka. Nikt nie wie o co chodzi z tym Libelulem, ale fakt jest faktem. Kiedy jednak ktoś nazywa przedszkole „Wilczyca” to musi mieć coś poważnie zdeformowanego w mózgu. Tak sądziłem, ale okazało się, że nie. To przedszkole jest po prostu częścią tego przedsięwzięcia.

https://laloba.pl/

A tu strona przedszkola

https://laloba.pl/przedszkole/

A tu można znaleźć tę panią, a obok niej gościa, co zrealizował serię filmów zatytułowanych „Maryja oczami faceta”.

Kiedy to zobaczyłem, byłem trochę zaskoczony, że przy każdej tej fotografii wypisane są te wszystkie niezwykłe cechy a także osiągnięcia widocznych tam osób, a nigdzie nie jest napisane – jestem nikim, wszystko zawdzięczam Bogu. Choć przecież powinno tak być, prawda?

Chcę zwrócić jeszcze uwagę na to, o czym pisałem wczoraj – świat chrześcijański to świat biblijny. Tak nam to tłumaczą widoczni tu ludzie. Mam wręcz wrażenie, że wspomnienie kogokolwiek spoza pakietu postaci starotestamentowych, byłoby jakimś poważnym faux pas. Nie mówię o św. Stanisławie, ale można by zacząć od św. Maksymiliana, dla przykładu. Być może się mylę, ale upierałbym się, że coś jednak jest na rzeczy. Święci z czasów nam bliższych są świętymi drugiej ligi. To jest łatwe do wytłumaczenia. To są postaci występujące często w kontekstach, które nie nadają się do współczesnych metod ewangelizacji. Tak to sobie tłumaczę, choć może być jeszcze gorzej. Dlaczego się nie nadają? Otóż dlatego, że ta cała ewangelizacja ma charakter terapeutyczny i dotyczy emocji, a także relacji w związkach. Nic innego w tym nie ma. Jeśli zaś mamy taką sytuację, to na pierwszy plan wybija się egoizm, bo cóż może być ważniejszego niż ja, szczególnie w związku, tym bardziej, że jestem nikim i wszystko co robię zależy od Pana Boga. Postaci starotestamentowe występują oczywiście w kontekstach politycznych i finansowych, ale nimi nikt się nie interesuje, albowiem księża, wyjąwszy specjalistów, nie potrafią tych kontekstów interpretować. Pozostaje więc relacja osobista, często brutalna, którą przedstawia się jako jakość i walor. Judyta zawsze będzie postacią pozytywną, a Jael trochę mniej. Jedna odrąbała facetowi łeb, a druga wbiła innemu w głowę gwóźdź. To jest mniej piękne i mniej ekspresyjne niż dekapitacja, dlatego Adam Szustak wspomina o tym rzadziej. Czemu służy opowiadanie o tych postaciach? Podniesieniu znaczenia kobiety. W czyich oczach? No, nie w oczach poślubionego jej mężczyzny jak mniemam, ani w oczach tych mężczyzn, którzy o taki zaszczyt się ubiegają. W mojej ocenie to w ogóle nie jest kwestia podniesienia znaczenia, a napisałem tak tylko, żeby się z Wami trochę podroczyć. To jest kwestia zgłupienia. Ludzie pokroju Adama Szustaka, publikują książki, w których postaci biblijnych kobiet stawiane są za wzory i służy to, w mojej ocenie, wyłącznie temu, by manipulować emocjami wariatek. Postaci biblijne występują bowiem także w kontekstach politycznych, a pomiędzy nimi a ich ofiarami nie ma żadnego głębokiego związku uczuciowego, jest tylko manipulacja. Tłumaczenie dziewczynom, że są Judytami, to także manipulacja, za którą mam nadzieję, Adam Szustak, kiedyś odpowie, jeśli nie na tym, to na tamtym świecie. Wobec takiego postawienia kwestii, jasne jest, że w projektach fundacji Malak nie ma miejsca na św. Jadwigę czy św. Kingę. I to może lepiej. Nie wyobrażam sobie bowiem, że dominikanie zaczynają nagle wyjaśniać, jak to było z tą osobistą relacją Jadwigi z Jagiełłą. Poza tym, do kogo ma niby trafić taki przykład, który w hierarchiach w jakich utrzymywane są umysły kobiet, jest z miejsca w zasadzie gorszy i degradujący? Napisałem gorszy? Degradujący? A co to może mieć za znaczenie, skoro jesteśmy nikim? Widocznie ma i to duże, bo są przykłady lepsze i gorsze. I można być bardziej nikim i mniej nikim. Co było, mam nadzieję, do okazania.

Postaram się kontynuować temat, choć z całą pewnością obiecać tego nie mogę.

lut 182020
 

Jeśli komuś zdawało się, że przestanę, ten się niestety pomylił. Zainspirowało mnie kilka komentarzy. Szczególnie te, które dotyczyły merytorycznej strony wystąpień ojca Szustaka. Zacznę jednak od czego innego. Są dwa sposoby, żeby zaistnieć na rynku treści – rycie i szlifowanie. Zacznę od szlifowania. Rynek zalewany jest masą śmiecia, które ma wyłącznie funkcję propagandową. Nawet jeśli nie wydaje się,  że ona taka właśnie jest. Dobrym przykładem jest tutaj film „Na noże”, który wykorzystując starą, ograną ze szczętem, formułę brytyjskiej komedii o klasie wyższej, promuje imigrantów i zachwala ich obecność. Imigranci są po prostu lepsi, uczciwsi, piękniejsi, nie mordują i nie kradną. A do tego mają poczucie humoru. Wyjaśnienie komuś, że zaangażowano tak poważne środki, po to tylko, by na końcu umieścić średnio przekonującą pointę jest trudne, albowiem ludzie chcą wierzyć, że świat i emitowane przezeń treści są jak biblijna mowa – tak-tak, nie-nie. I to jest zrozumiałe, ale przyznać trzeba, że działa tu mechanizm wyparcia, od którego nie są wolne nawet bardzo inteligentne istoty. Żeby się odeń uwolnić nie wystarczy prowadzić normalne życie i inspirować się obecnymi na rynku treściami. Trzeba zajmować się ryciem. Rycie zaś brudzi ręce, grudki gliny przylepiają się do nosa i palców, paznokcie się brudzą i człowiek nie wygląda zachęcająco. Nie wygląda też przekonująco, czego wielokrotnie doświadczyłem, albowiem ryciem zajmuje się zawodowo. Jakby tego było mało, dochodzę do wniosku, że cała glina, w której ryjemy, została tu nawieziona celowo i rozwarstwiona bynajmniej nie przez czas i geologiczne procesy, ale przez trzy kompanie rekrutów z jednostki wojskowej w Goleniowie. Za dużo guzików się w niej znajduje. Wróćmy jednak do szlifowania. Ludziom, którzy nie zajmują się emisją treści zawodowo, nie można zarzucać, że oceniają błędnie jakąś jakość, lub, że czynią to pod kątami, które twórca tej treści specjalnie tak poustawiał, żeby zmienić ich optykę. Możemy jednak takie uwagi zgłaszać do ludzi, którzy roszczą sobie pretensje do rozpoznawania prawdy na rynku. I to właśnie czynimy. Otóż jest tak, jeśli ktoś przeszedł przez podstawowy kurs ikonografii średniowiecznej, jaki swego czasu był na historii sztuki, albo przez taki, jaki jest w seminarium duchownym, a powiem Wam, że niczego się człowiek tak szybko nie uczy jak ikonografii średniowiecznej, może – w oczach dziennikarza, socjologa czy anglisty, uchodzić za wielkiego znawcę Biblii. Ja zaś, gdybym kogoś zabrał do lasu i przez pierwsze pięć minut wskazywał rośliny i wymieniał ich nazwy po polsku i po łacinie, uznany bym został, za wybitnego botanika, w oczach tych samych osób. To jest trochę słabsze niż znajomość Biblii, ale też robi wrażenie. Choć przecież jasne jest, że nie jestem botanikiem, a jeśli idzie o kwestie przyrodniczo-ekologiczne, znawcą prawdziwym jest Greenwatcher. Chodzi o to, by prócz tych śladowych umiejętności, które gdzieś tam zdobyliśmy, mieć jeszcze tę charyzmę ulicznego iluzjonisty, pozwalającą na odwracanie uwagi publiczności w odpowiednich momentach. I leci.

Szlifowanie jest pozornie łatwiejszym sposobem na zaistnienie wśród autorów, albowiem ludziom, którzy je uprawiają, wydaje się, że od razu dostają gotowy schemat współpracy z odbiorcą. Lekko go modyfikując i dodając coś tam od siebie, jakiś kawałek choreografii, osiągną upragniony efekt, czyli zdobędą serca publiczności. Tak się przeważnie nie dzieje, ale oni nie rozumieją dlaczego. Otóż szlifowanie zarezerwowane jest dla organizacji i osób, które pozostając na pensji, muszą utrwalać schematy propagandowe, to zaś oznacza wprost schematy sprzedażowe. Do tego jeszcze dochodzą służby, które wyłaniając spośród siebie w drodze selekcji negatywnej, najsłabszych autorów, usiłują uwodzić czytelnika naśladownictwem obecnych od dawna na rynku formuł. I teraz ważna rzecz – tajniacy nigdy nie będą zajmować się ryciem na rynku. To jest poniżej ich godności. Oni mogą jedynie szlifować formuły, które ktoś im wręczy. I tak mamy tego całego mistrza, od samotności w sieci, który przecież musi opowiedzieć o swoich najintymniejszych sprawach i uczynić to w sposób do porzygania nudny, ale za to czytelny dla masowego odbiorcy – musi wyszlifować schemat. Czekajmy teraz aż jakiś milicjant zostanie sławnym opisywaczem rzeczywistości magicznej, bo segment sensacyjny, został już zajęty przez Sumlińskiego. Godność jest tutaj, bardzo ważną jakością, bo ja się wielokrotnie spotykałem  zarzutem, iż coś z moją godnością jest nie tak. Schylam się po śmieci, nie zachowuję form, które w oczach publiczności i ludzi poważnych podnosiłyby moje znaczenie i ryję. I rzeczywiście tak nie robię, a powiem więcej – mam to w dupie.

Musimy być wyczuleni na słowo „godność”, bo ono jest jak godło, jak znak rozpoznawczy. Jeśli ktoś zaczyna mówić o godności, musimy natychmiast włączyć sobie w oczach rentgen.

Podsumujmy więc – godność osobista, zawodowa, przekonanie o tym, że należą im się rzeczy najlepsze, a to znaczy rozpoznawalne i czytelne dla jak największej ilości osób, uniemożliwia tajniakom rycie i jest ich znakiem rozpoznawczym. Czasem jednak widzimy, że oni ryją. To są jednak bardzo ograniczone zakresy rycia. One mają za podstawę ich wiedzę zdobytą w zawodowej szkole, do której uczęszczali. Wiedzę, która dla ludzi pozostających poza tym zakresem komunikacji wydaje się czarnoksięska. No więc ja, jako absolwent bardzo porządnej szkoły zawodowej, mogę z całą odpowiedzialnością rzec – nie jest ona wcale czarnoksięska. Jest zwyczajna, ale nie jest obecna na rynku treści, albowiem tam są tylko schematy propagandowo sprzedażowe. Posiadanie tej wiedzy jest wynikiem rycia, a nie szlifowania.

Co sprzedaje Adam Szustak? Przede wszystkim siebie. To jest produkt i towar podstawowy, który jest modyfikowany w różnych wariantach. Poza tym Adam Szustak sprzedaje amerykańską psychologię przefiltrowaną przez wątki biblijne potrzebną mu do aranżowania terapii grupowej związków nieformalnych o różnym natężeniu emocji. Kluczem do zrozumienia przekazu Szustaka jest słowo „akceptacja”. Jesteś nikim, więcej – nie musisz być kimś, ale i tak cię akceptuję. To nie wszystko jednak. Adam Szustak wystawia certyfikaty akceptacji przez Pana Jezusa, który nawiedza go osobiście i konsultuje z nim różne sprawy. Jest metoda Szustaka rozwinięciem wątków, które znajdowały się w książce – „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”, tyle, że zamiast Marsa i Snickersa mamy w jego gawędzie postaci z Biblii, jako punkty odniesienia do zachowań i postaw ludzi współczesnych, którzy nie tyle powinni je naśladować, co podziwiać prestidigitatorskie umiejętności Szustaka w zakresie porównywania grubej Kaśki do Judyty i pryszczatej Samanty do Debory. Ktoś zwrócił wczoraj uwagę, że Szustak częściej odnosi się do Starego Testamentu niż do Nowego. To nie jest przypadkowe moim zdaniem. W ciemno obstawiam, że do tradycji nie odnosi się nigdy i taka na przykład św. Kinga w jego wykładach nie pojawiła się ani razu. O św. Stanisławie nie ma nawet co wspominać. To jest dla mnie oczywiste, albowiem na przykładach postaw świętych z czasów nam bliższych niemożliwe jest uprawianie tej psychologii dla ubogich, którą zajmuje się Adam Szustak. Tradycja zaś wypreparowywania postaci z Biblii i wmontowywanie ich w przekaz całkiem współczesny jest długa, dobrze rozpoznana i ćwiczona przez największych mistrzów pióra i słowa.

Ktoś powie, że odnoszę się z pogardą do ludzi prostych, którzy zaufali Adamowi Szustakowi. Powiem tak – moja pogarda jest niczym wobec jego pogardy. Tej zaś doświadczycie już wkrótce.

Posumujmy więc raz jeszcze – tajniacy emitują treści służące manipulacji, one zawsze muszą być podane na grubym cieście, żeby nie było wątpliwości, kto tu jest najważniejszy i najgodniej reprezentuje tradycję literacką i biblijną. To jednak nie zawsze bywa przekonujące, dlatego wierzch ciasta polewa się pikantnym sosem grzechu, który trochę pali w usta, ale jak się posypie kaparami i popije piwem, to w sumie nieźle wchodzi. Tak jest formatowany przekaz, który ma zostać strawiony przez masy.

Pojawiła się wczoraj kwestia akceptacji, jakiej Kościół ciągle udziela ludziom podobnym do Szustaka i jemu samemu. Kościół – mam na myśli hierarchów – oczekuje, że ratunek dla formatowego z ambony przekazu przyjdzie z zewnątrz. To znaczy, że uda się pomieszać formuły liturgiczne i tradycyjne z jakimiś nowinkami z rynku i to przyciągnie ludzi do Kościoła. Ta wiara jest widoczna, a ja o niej też często słyszę z ust księży. Jest to jednak wiara fałszywa. Nic takiego się nie stanie. Ratunek nie przyjdzie z zewnątrz. Stamtąd może przyjść jedynie katastrofa. Jeśli więc Kościół nie odnajdzie siły w sobie, będzie źle. No, ale skąd brać tę siłę. Z postaw świętych. Żadne psychologizowanie nie pomoże, bo Kościół nie może konkurować z terapeutami i udawać ośrodka terapeutycznego. Do tego zaś jest sprowadzany.

Jednym z naszych tutaj największych osiągnięć jest, w mojej subiektywnej ocenie, ponowne odkrycie św. Stanisława i jego legendy. Okazało się i mamy na to liczne dowody, że w kulturze polskiej istniała i pewnie nadal istnieje cała, mocna bardzo tradycja chlubienia się uczestnictwem w zabójstwie biskupa krakowskiego. To jest w mojej ocenie sprawa najwyższej wagi, domagająca się  ocen i publikacji, a także dyskusji. W kontekstach, jakie dziś w Kościele dominują, jest to jakaś bzdura nie warta uwagi. Jakieś, przepraszam, nic nie znaczące dziamdzianie. Istotne jest bowiem to jak wyjść z toksycznego związku, albo jak poradzić sobie z grzesznym nałogiem onanizmu. Mamy cały rząd mistrzów specjalizujących się w tego rodzaju pomocy. Kwestia zaś – jak powinien wyglądać stosunek duchownych do państwa oraz organizacji finansowych, które przecież istnieją tak samo, jak w XI wieku, jest w zasadzie nieobecna. To jest jednak kwestia kluczowa, która wiąże się także z Adamem Szustakiem. Chodzi o to, kto będzie się wypowiadał w imieniu Kościoła i kto będzie na to dostawał pozwolenie, a także czy takie pozwolenia są konieczne. Postawmy jeszcze inną kwestię – czy Kościół może zostać przejęty przez organizacje finansowe, które zaczną formatować wiernych tak, żeby sprzedawać im różne rodzaje produktów? Napisane jest – bramy piekielne go nie przemogą. Nie jest jednak napisane -bramy piekielne go nie przemogą, możecie więc siedzieć i gapić się na ołtarz jak stado baranów, albo słuchać oszalałych kaznodziejów. Niczego takiego w Biblii nie ma. Wyrażamy więc swoją opinię jako wierni i wyrażamy swoją niezgodę na wmontowywanie przekazu ewangelicznego w rynek treści, gdzie tajniacy sprzedają różne rewelacje i lansują się na swojej, o wiele zawyżonej godności. Ja powiem więcej – ja im oddaję cały ten rynek, z tymi wszystkimi formatami, tak przekonującymi, tak świetnymi i uwodzicielskimi, że niebawem nie będą mogli się opędzić od młodocianych wielbicielek. Biorę swoją saperkę i idę na zbocze ryć w glinie. To nic, że jej tu nawieźli. Są tak tępi i przewidywalni, że nie ma to żadnego znaczenia. Zawsze coś tam można znaleźć.

Posumujmy więc wszystko po raz trzeci. Rynek treści jest z istoty rynkiem wtórnym, Obecni na nim autorzy i emitenci treści nie rozumieją tego, bo muszą realizować prace zlecone. Tych zaś nie można sprzedawać bez wykorzystania obecnych, ogranych, oszukanych, po wielokroć wykorzystanych formuł. Żeby tworzyć nowe potrzebna jest odwaga, a tę mam ja, albo gwarancje państwa poważnego potwierdzające wagę i powszechną ważność nowych formuł. Polska takowych gwarancji nie udziela. Inne zaś państwa mają naszą czeredkę, pardon, w dupie. Tak więc bawcie się panowie i panie dobrze. Miłego szlifowania.

Na koniec konkluzja najważniejsza – jeśli czytelnikom zdaje się, że kłócimy się o Adama Szustaka, to mylą się oni przynajmniej w 60 procentach. Kłócimy się o to, że ja przecież nie mogę mieć zawsze racji. Bo niby kim ja jestem? Nawet o własną godność nie umiem się zatroszczyć.

Na dziś to tyle. Będę nieobecny, ale życzę wszystkim wesołej zabawy.

wrz 222019
 

Bardzo przepraszam, że wczoraj nic nie napisałem, ale tak wyszło. Tytuł dałem standardowy bardzo i mało inspirujący, ale pomyślałem, że może tak będzie lepiej. W Lublinie bowiem jeden z czytelników zapytał mnie czy ja jestem pewien, że moje inspiracje pochodzą od Ducha Świętego? Bo mogą one pochodzić przecież od złego. Ja generalnie mam deficyty pewności siebie, które próbuję jakoś sztukować, nie odpowiedziałem więc na tę kwestię od razu, ale pomyślałem, że może jednak niektóre tytuły, szczególnie te nieoczywiste mogą kogoś niepokoić. Pozostańmy więc przy takim jak widać. Któregoś ranka, kiedy byłem w mieście Lublinie odwiedził mnie Pan Piotr. Od słowa do słowa, zeszło się na to kto gdzie mieszka. Okazało się, że Pan Piotr wyprowadził się na wieś i ma dom w miejscowości Targowisko za znaną mi miejscowością Wysokie, która była pierwszym za Lublinem przystankiem autobusu na drodze do Biłgoraja. Pan Piotr powiedział mi, że w miejscowości Targowisko znajduje się kościół drewniany z XVIII wieku, postawiony na miejscu starszej świątyni, a parafia erygowana została pod wezwaniem św. Tomasza Becketa. Zamarłem i przypomniałem sobie zaraz o tych wszystkich wątpliwościach dotyczących moich inspiracji, które ujawnił zaniepokojony czytelnik. Jadę do Lublina, a tam obcy człowiek, który zna mnie tylko z bloga, przychodzi z informacją, która ma, już na pierwszy rzut oka, znaczenie niebagatelne. Jeśli bowiem w miejscowości Targowisko – po angielsku market – znajduje się parafia pod wezwaniem św. Tomasza Becketa, erygowana w roku 1293, to dla kogo był ten market? Rok 1293 to jest rok nie byle jaki, bo Władysław Łokietek ożenił się wówczas z Zofią Bolesławówną. Kraj zaś cały był we władaniu Przemyślidów i trzeba było myśleć o odzyskaniu Krakowa. Jakby tego było mało miejscowa legenda mówi, że parafia jest starsza niż podają kroniki, a jej poświęcenia dokonał sam św. Stanisław biskup i męczennik. Jak wiemy został on zamordowany przed św. Tomaszem Becketem, legenda może być więc stworzona przez kogoś, kto celowo, ale w dobrej wierze chciał podnieść znaczenie miejsca. Parafia Targowisko należy do dekanatu Turobin, gdzie znajduje się późnorenesansowy kościół, leżący na szlaku tak zwanego renesansu lubelskiego. No, ale w herbie Turobina jest łódź. Samo zaś miasteczko położone jest nad niewielką rzeką Por, nie nadającą się do żeglugi. Łódź w herbie mogła wziąć się po prostu od jednej z rodzin, która pieczętowała się herbem Łodzia, ale mogła też wziąć się z zupełnie innych inspiracji. Nie wiemy od kiedy Turobin ma ten herb, ani jakie są dzieje miasteczka w średniowieczu. Pan Piotr zasugerował, że parafia pod takim wezwaniem, akurat w tym miejscu, jest kuriozum, ale moim zdaniem chyba nie. Nie jest też tak, jak sam sądziłem opowiadając potem o tym innym czytelnikom, którzy przychodzili na stoisko – nie jest to jedyna parafia pod takim wezwaniem pomiędzy Gibraltarem w Władywostokiem. W Polsce są dwie parafie mające takiego patrona i cztery w sumie świątynie pod wezwaniem św. Tomasza Becketa zwanego też św. Tomaszem Kantauryjskim. Na świecie zaś są także dwie parafie pod takim wezwaniem i cztery w sumie świątynie. To niezwykłe moim zdaniem. Mamy parafię w Australii, w USA, mamy katedrę w Brunszwiku i katedrę w Portsmouth. W Polsce zaś mamy parafię w Targowisku – położoną na pograniczu polsko-ruskim, obok miejscowości mającej w herbie łódź, a także późnoromański, klasztorny kościół w Sulejowie.

Kiedy to wczoraj sprawdziłem o mało nie zleciałem ze stołka, a to znowu z tego powodu, że kazano mi się zastanawiać nad źródłem moich inspiracji. Pod koniec wakacji pojechałem do Sulejowa, żeby zorientować się w możliwości zorganizowania tam konferencji. W kościele ksiądz coś powiedział o jakimś św. Tomaszu, ale wymienił Tomasza Kantauryjskiego, a nie Becketa, więc nie zwróciłem na to uwagi. No, a tu się okazało, że mamy w kraju dwie parafie mające takiego patrona. I to nie byle jakie. Sulejów, który był filią klasztoru w Morimond i przedsiębiorstwem co się zowie no i Targowisko na dawnym pograniczu polsko-ruskim, erygowana w jawnie politycznym i gospodarczym celu w chwili, kiedy karta zaczyna się odwracać i przewagę w kraju zdobywa Władysław Łokietek. Pozostałe dwa kościoły pod wezwaniem św. Tomasza Becketa to kaplica zamkowa w Raciborzu i kościół w Będzinie. Cztery w kraju i cztery na świecie. Mogę się mylić, ale to mi wygląda na ślady po szeroko zakrojonym programie politycznym z końca XIII wieku, w który zamieszani byli cystersi, kupcy przybywający na wschód, Andegawenowie, papież stojący po ich stronie, Łokietek. Przeciwko nim zaś stała dynastia z Pragi, która szykowała się do stworzenia środkowoeuropejskiego imperium w oparciu o kruszce miejscowe i polityczne poparcie z odległej stolicy. To sugestia i nie trzeba jej traktować serio. Nie będę się teraz zajmował dziejami świątyń położonych na Śląsku, ale sami rozumiecie, że jak człowiek jedzie do Lublina na targ to nie spodziewa się tam usłyszeć o Tomaszu Beckecie, biskupie Canterbury zamordowanym z rozkazu króla Henryka II, ojca Ryszarda Lwie Serce, Jana Bez Ziemi i Gotfryda. Nawet nie śni o takich rzeczach. A już z całą pewnością nie przypuszcza, że św. Tomasz z Canterbury może mieć coś wspólnego z wsią Targowisko. I tu chciałem zwrócić uwagę na pewne zniekształcenie poznawcze. Oto kiedy podróżujemy przez obszary zurbanizowane, takie jak Śląsk, pojawia się w naszej głowie wiele bardzo skojarzeń i inspiracji. One są rozłożone szeroko i dają nam zwykle mnóstwo frajdy. Kiedy jedziemy autobusem do Biłgoraja, przez Wysokie, Goraj i Frampol, poprzez pszenno-buraczane pola, kiedy widzimy po kolei te trzy sztetle, z rozsypującymi się domami w ryneczkach, ani nam w głowie nie postanie, że ktoś w roku 1293 mógł tam – nie w Wysokim, nie w Turobinie, nie w Goraju czy Frampolu, ale w Targowisku, wznieść kościół pod wezwaniem zamordowanego przed ołtarzem biskupa Canterbury. To jest jak powiadam poważne poznawcze zniekształcenie, które powoduje, że ludzie zaczynają lekceważyć znaki i nie interesują się swoim najbliższym otoczeniem. Jedyne zaś z czym kojarzy im się obszar od Wysokiego do Goraja do powieść Singera „Szatan w Goraju” bardzo słaba i przereklamowana. A propos – Goraj też ma w herbie Łódź. Frampol zaś w II połowie XVIII wieku znalazł się w ręku rodziny Butlerów, której początek daje Gotard Wilhelm Butler, uwięziony razem z Janem Kazimierzem Wazą, przez kardynała Richelieu.

Na tym poprzestanę, bo nie wiadomo dokąd dojedziemy stosując te skojarzenia, ale życzę Wam wszystkim dobrej zabawy.

Zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i na stronę www.prawygornyrog.pl

 

 

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

 

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…

lip 182019
 

Nie pamiętam już przy jakiej okazji pojawiły się informacje, że po roku 1989 był taki plan, żeby Polskę przyłączyć do Niemiec. Plan ten nie został jak wiemy zrealizowany, ale na jego miejscu pojawił się inny plan – decentralizacja. To jest to samo, tyle, że koszta takiego przyłączenia ponosić będą lokalsi, a nie centrala w Berlinie. Czy ci lokalsi, to znaczy ludzie tacy jak Dutkiewiczowa to rozumieją? Nie, ponieważ oni uważają, że ich pozycja będzie lepsza niż pozycja reszty lokalsów na obłożonym dodatkowymi obciążeniami terenie, a poza tym cieszą się, że zostaną awansowani na Niemca.

Po napisaniu książki o św. Stanisławie i kilku rozmowach z Rafałem, uważam, że kwestia decentralizacji jest jedną z kluczowych w naszej historii. Tak się jednak jakoś składa, że cały ów proces nie jest w naszej państwowej mitologii traktowany zbyt serio. Podaje się za to liczne przykłady korzyści, jakie przyniosło zdecentralizowanie państwa. Człowiek odpowiedzialny zaś za pierwszą decentralizację uważany jest za bohatera. Sam zaś proces za „naturalną tendencję w historii”. To są idiotyzmy. Musimy to powiedzieć wprost, bo jeśli przyłożymy do całej tej hagady naszą, tutejszą miarkę, wyjdą nam rzeczy następujące. Średniowieczna decentralizacja objęła tylko Ruś i Polskę, czyli obszary leżące na skrzyżowaniu szlaków północ-południe i wschód zachód, na granicy ówczesnej Europy i wielkiego stepu. Jeśli tak, to znaczy, że towary przewożone tamtędy musiały przechodzić przez granice wewnętrzne zdecentralizowanych państw i poszczególne księstwa na tym obrocie zarabiały. To się z pewnością nie podobało wielkim eksporterom i importerom z południa, ale dla kogoś miał ów system sens. Politycznie decentralizacja miała znaczenie takie, że obszar jej poddany w zasadzie tracił podmiotowość. Nic nie jest jednak wieczne i kiedy jedno czy drugie księstwo zaczynało lepiej prosperować natychmiast zgłaszało akces do tego, by centralizować rozbite dzielnice, albowiem istniały po temu przesłanki silne – po pierwsze tradycja lokalnej dynastii, po drugie organizacja kościelna prowadząca coraz bardziej niezależną od mocarstw politykę. Dlaczego decentralizacja nie mogła być tendencją ogólnoeuropejską? Bo Węgry nie zostały zdecentralizowane. Węgry pozostały tym czym były i nikomu na myśl nie przyszło, by je podzielić. Nie wiem dlaczego tak było, być może plemienna lojalność Węgrów to uniemożliwiała, a być może były jakieś inne przyczyny. Oczywiście próbowano narzucić Węgrom obcą dynastię i to się udało, ale do rozbicia królestwa potrzebne były siły z zewnątrz i musiały to być siły poważne. W Polsce decentralizacja była po prostu decyzją księcia. Kim był ten książę dokładnie nie wiemy, bo oceniamy go wyłącznie poprzez pryzmat legend, z których wiele nie ma w sobie ani ziarna prawdy. Realne oceny nie wchodzą w grę albowiem Bolesław III stał się elementem propagandy różnych reżimów z komunistycznym włącznie i tak już zostało. Nikt nie wie dokładnie nawet czy bitwa na Psim Polu rzeczywiście się rozegrała czy była tylko wymysłem. Jego zaś decyzja o decentralizacji uważana jest za błąd polityczny, ale mieszczący się w ówczesnych standardach. To nie może być prawda, a kwestia – dlaczego na niektórych obszarach dziedziczenie przebiegało w myśl zasady senioralnej, z wykluczeniem młodszych potomków, a na innych dominował równy podział ziemi, ze szkodą dla lokalnej doktryny politycznej, powinna być przedmiotem osobnych studiów. Nie można bowiem wykluczyć, że mechanizm tego dziedziczenia był stymulowany przez organizacje handlowe, te jawne i te ukryte. Takie zaś przypuszczenie stawia nas wobec następujących pytań – komu tak naprawdę służył Bolesław III, a także – czy jego konflikt z rodem Awdańców reprezentującym te same siły, które przysłały do Polski Galla Anonima, miał związek z koncepcją decentralizacji. Jeśli przyjmiemy, że Gall przybył z terytorium zarządzanego przez Wenecjan, to można stworzyć następującą hagadę – Wenecjanie nie są zainteresowani podziałem obszaru między Karpatami a Bałtykiem, a kronika Galla, ma ową tendencję ilustrować. Miejscowy władca jest w niej przedstawiany jako sukcesor Bolesława II, weneckiej kreatury zarządzającej scentralizowanym obszarem i stawiającej warunki Kościołowi. Ponieważ Wenecjanie nie chcą wojny z Kościołem, opis konfliktu króla i biskupa z Krakowa jest pojednawczy, choć używa się w nim słów ostrych. Generalnie jednak sprawa jest bagatelizowana i przesuwana w sferę legend z podtytułem „dawno i nieprawda”. W pewnym momencie jednak Bolesław III zmienia swoją politykę, wypędza kronikarza, a ludzi mu przychylnych likwiduje bądź oślepia. Dlaczego? Być może dlatego, że ktoś zaproponował mu następujący deal – podziel państwo, ono będzie i tak miało zwornik w postaci seniora, a te twoje dzieci, ta banda rozwydrzonych gamoni, zarobi sobie trochę na przepływie towarów z północy na południe, na prawie składu i na innych prawach, które sama będzie stanowić. Nie twierdzę, że tak było, ale pokusa by stworzyć taką wizję jest silna. – Deal – powiedział Bolesław – ale teraz strach panie, może jak będę umierał? I pacz pan, jak raz w niedługi czas potem zaczął umierać, ale na tyle wolno, że zdążył jeszcze ten swój testament napisać. Que coincidencia? Czyż nie?

Wenecjanie widząc co się święci od razu zaczęli buntować juniorów przeciwko seniorowi, a to dlatego, że nie mogli ani podważyć testamentu, ani wysłać na północ kontyngentu, który zdewastowałby państwo i postawił na jego czele jakiegoś posłusznego republice żyda. Działali na zasadzie – o żesz ty chamie, jak ty mnie to ja tobie. Powstałego stanu rzeczy jednak nie mogli zakwestionować. I tak aż do momentu kiedy w rozbitym państwie zaczęły pojawiać się tendencje do ponownej centralizacji. Czyli w chwili kiedy najbogatsza dzielnica, to znaczy Śląsk, wpływać zaczął na politykę nie tylko lokalną, ale także regionalną. Wenecjanie pomyśleli wtedy o tym, że warto by może powrócić do starej koncepcji scentralizowania rynków, ale nie w skali regionu, ale takiej trochę większej. Jak pomyśleli tak zrobili – wysłali swoich ludzi do Azji, a ci gdzieś w szczerym stepie spotkali się z przedstawicielami wielkiego chana. Pomysł by scentralizować rynki i jak to się dziś mawia – je uwolnić, połączony został z pomysłem zlikwidowania największej politycznej konkurencji Wenecjan czyli królestwa Węgier. Próba taka została podjęta, ale na nieszczęście dla weneckich planów umarł chan i w scentralizowanym państwie mongolskim rozpoczęła się walka o władzę, nie dzika bynajmniej, ale bardzo kulturalna. Obszar wolnego rynku zarządzanego przez mongolską konnicę udało się rzeczywiście stworzyć, ale tylko do Bugu. Czy to dla nas dobrze czy źle? Trudno dziś oceniać, ale możemy na podstawie powyższych hipotez spróbować ocenić decentralizację współczesną. No więc jest tak: nikt nigdy nie pozwoli na to by Polska połączyła się z Niemcami, tak samo jak nikt nie pozwoli na połączenie się Niemiec z Austrią, choć wszyscy wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak naród austriacki. Obszar wolnego handlu na wschodzie i swobodnego przepływu wszystkiego, a także robienia dowolnych przekrętów powstać rzecz jasna może, ale tylko do Bugu. Nie będą go dziś firmować Mongołowie, ale kto inny. Decentralizacja w wydaniu naszych rodzimych kacyków jest próbą powtórzenia średniowiecznego dealu, bez zrozumienia jego istoty. Nikt nie pozwoli Niemcom podzielić Polski, bo to oznacza jej przyłączenie do Rzeszy. Na to nie będzie zgody. Nie będzie też zgody na różne unie z Ukrainą i tworzenie czegoś większego „w podobie I RP”. Mowy nie ma, bo tam właśnie ma się rozciągać wielkostepowa strefa ekonomiczna. Tendencje odśrodkowe będą widoczne, ale będą słabnąć, a spoiwem scentralizowanego na nowo i zabezpieczonego państwa, będzie – wśród rzeczy poważniejszych – także patriotyzm a la Sakiewicz, lansowany od lat uporczywie i z wielką powagą. Mnie to nie przeszkadza, jeśli będę mógł swobodnie robić i mówić to co do tej pory. Niech sobie spajają państwo Pileckim czy nawet Bolesławem III. Miałbym inne propozycje, ale niech tam…Tak to mniej więcej wyglądało i wygląda przed oczyma duszy mojej.

Zapraszam do naszej księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl a także na stronę www.prawygornyrog.pl

Przypominam także, że nasze książki są dostępne w księgarni „Przy Agorze” w Warszawie – ul. Przy Agorze 11a, a także w sklepie Foto Mag przy stacji metra Stokłosy.

maj 182019
 

Paraliż komunikacyjny struktur przeciwnika jest celem i drogą jednocześnie ku władzy nad nim i jego zasobami. Zamiast paraliż możemy użyć słowa chaos i też będzie dobrze. Chodzi o to, by przeciwnik nie wiedział co ma mówić i obawiał się, że emitowane przezeń komunikaty pogrzebią jego długofalową strategię. Metoda ta została właśnie zastosowana na naszych oczach wobec Kościoła, ale jakoś nikt dziś nie cytuje Sun Tsy, do czego notorycznie dochodziło, w czasie kiedy PiS przegrywał wybory. Każdy, wliczając w to ostatnich bałwanów, uważał za swój obowiązek popisać się jakimś cytatem z tego myśliciela. To jest ciekawe, albowiem samo w sobie stanowi element wojny ideologiczno-komunikacyjnej. Podstawiamy „do wierzenia” jakiś mem, postać lub publikację, obudowujemy ja legendą i już tylko czekamy, aż nasi ogłupiali przeciwnicy zaczną korzystać z dobrodziejstwa podsuniętych im, „przemądrych”, cytatów. Czynią to zwykle na wyścigi, albowiem, jak wiadomo – kto pierwszy ten lepszy. My nie możemy tak czynić, bo to idiotyzm. Sun Tsy dzisiaj zaś został schowany na zaplecze, bo nie pora na starożytne mądrości, ale na jak najbardziej współczesne, gorące i krwawe emocje. My się nie będziemy zajmować ani jednym ani drugim, spróbujemy wyprowadzić jakąś zasadę, która ocaliłaby nasze umysły i serca przed zalewem chamstwa i obłędu. Bierzemy to galopem, jak powiedział Marcin Kabat, grając z diabłami w mariasza, na terenie obiektu zwanego czarcim młynem. Zasadą najważniejszą jest nie przyjmowanie do wiadomości żadnego komunikatu wyprodukowanego przez przeciwnika. Żadnego – podkreślam, a co za tym idzie nie można wobec tych komunikatów określać swojej postawy. W żadnym wypadku nie można pozwolić, tak jak to się stało teraz, żeby komunikaty te były jedynymi, obecnymi w przestrzeni publicznej. Kolejną zasadą jest całkowity i absolutny zakaz odwrotu. Nie można się cofać, co właśnie czynią hierarchowie przyznając rację Sekielskiemu. Ten zaś najspokojniej w świecie wygłasza agitki wyborcze. Dopiero po zastosowaniu tych zasad możemy wziąć się za sprawy poważniejsze, o ile rzecz jasna mamy do tego potrzebne narzędzia. To znaczy możemy emitować własne komunikaty, a także demaskować komunikaty przeciwnika. Wkrótce okaże się, że one się same demaskują. Tak jak wczoraj podczas głosowania, kiedy posłowie opozycji zrezygnowali z udziału w nim, nie podając żadnych przyczyn takiej decyzji. To jest demaskacja i trzeba to za każdym razem podkreślać. Jeśli tego nie zrobimy jeśli będziemy się cofać, jeśli hierarchia będzie się wyłącznie tłumaczyć, a ojciec Szustak będzie pielgrzymował żeby Pan Bóg odpuścił grzechy Kościoła, nic z tego nie będzie. Nie wiem co zrobi Pan Bóg, ale wiem, że Szustak stanie się tubą propagandową opozycji, a ta zacznie stosować – w zasadzie już stosuje – dwie sprawdzone metody dewastacji emocji przeciwnika – chamstwo i oficjalnie uznany na normalność obłęd. Chamstwem jest zachowanie opozycji w sejmie i obłudne gawędy o tym, że zaostrzenie kar i podniesienie wieku uznawanego za pełnoletniość zwiększy ilość aborcji. Obłęd zaś dopiero nadchodzi. Wczoraj Toyah na swoim blogu zacytował wypowiedzi osoby, która ma być głównym oskarżycielem, nieżyjącego już księdza Jankowskiego. To jest chamstwo i obłęd w jednym. Zwracam uwagę, że zastosowanie obłędu jest zawsze celowe, dobrze przemyślane i ma charakter emocjonalnego show. Jest także próbą sprawdzenia jak daleko można się posunąć w produkowaniu kłamstw i jak wielu ludzi w nie uwierzy. Oto osoba dotknięta jakąś poważną dysfunkcją, która całkowicie zmyśliła swoje życie, będzie oskarżać prałata Jankowskiego o molestowanie i gwałty. Skala obłędu reprezentowana przez panią, która stała się bohaterką artykułu w katolickim piśmie „Więź” i programu w TVN24 jest przerażająca. Jeśli się Wam jednak zdaje, że ludzie w to nie uwierzą, to jesteście w błędzie. Ludzie uwierzą we wszystko. Zwątpią, a i to nie zawsze, dopiero wtedy kiedy ktoś na chama zacznie im grzebać w torebce, albo spróbuję wyciągnąć portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki. Nie wcześniej. Z czego to wynika? Z ciągle upraszczanej, prymitywizowanej komunikacji, z której usuwa się elementy prawdziwe, wartościowe i pewne, zastępując je elementami prawie prawdziwymi, bezwartościowymi i fikcyjnymi. Mam wrażenie, już o tym pisałem, ale powtórzę, że to jest istota ikonoklazmu – unieważnienie trwałych i pewnych znaków, równouprawnienie wszystkich rodzajów komunikacji, niezależnie od ich jakości, i eskalacja emocji, po to, by nikt już nie mógł rozpoznać kto mówi prawdę, a kto kłamie. Na koniec zaś wskazanie kilku mędrców, zwanych rebe, albo autorytetami moralnymi, którzy – wskazując palcem orzekać będą w sposób absolutny, co jest a co nie jest prawdą. Będą sobie także rościć – ten etap jeszcze przed nami – prawo do orzekania o winie i karze. Na razie jesteśmy w punkcie, w którym nie ma już prawdy, zasady jej dochodzenia zostały zanegowane, a na pierwszym miejscu wysuwają się, jak konie idące w zaprzęgu – chamstwo i obłęd. Obydwa są silnie eksploatowane przez „poważne” media i „poważne” katolickie periodyki. I nikt nawet nie mrugnie. Oto link do tekstu, który jest wiwisekcją obłąkania: http://wiez.com.pl/2018/12/12/barbara-borowiecka-krzywda-i-uzdrowienie/

I nikt, powiadam, nawet nie mrugnie. Ja sam wielokrotnie mogłem obserwować jak bezradni są ludzie wobec obłąkania, które w dodatku jest agresywne. Trzeba mieć końskie zdrowie i wielką odporność, żeby się temu przeciwstawić. Miałem kiedyś okazję obserwować jak osoba dotknięta poważną dysfunkcją, nie rozpoznaną niestety przeze mnie, podporządkowała sobie całą strukturę instytucji, w której była zatrudniona. Od dyrekcji począwszy na woźnych kończąc. Była to prosta dziewczynina, nie mająca pojęcia o niczym, ale perfekcyjnie rozgrywająca deficyty koleżanek. Opowiadała, na przykład, że ma męża, a ten mąż jest znanym warszawskim neurologiem. Było to jawne kłamstwo, łatwe do sprawdzenia, ale wszyscy w to wierzyli, bo mogli się dzięki temu poczuć lepiej. Skończyło się rzecz jasna na kradzieżach pieniędzy. Demaskacja nie wchodziła w grę, nawet po ujawnieniu przestępstwa, bo kto chciałby się przyznać, że dał się wrobić komuś tak prymitywnemu. Wobec spirali emocji, całkowicie fałszywych, ale stwarzających pokusę największą – pokusę, by stanąć odważnie po stronie prawdy – człowiek jest bezradny. I nawet takie demaskacje jak ta wczoraj w sejmie niewiele tu zmienią.

Powtórzę więc jeszcze raz – wszyscy jesteśmy w pułapce, początkiem wychodzenia zeń powinno być zakwestionowanie formy komunikatów, którymi jesteśmy bombardowani. Nie można mówić prawdy negując zasady jakimi prawda się rządzi. Nie można stwierdzić z całą pewnością, że 17 latek łaził na plebanię do molestującego go księdza, bo miał syndrom sztokholmski. W tej sprawie, jakże poważnej, musi wypowiedzieć się ekspert, najlepiej ekspert niezależny – specjalista psycholog, albo psychiatra. Osoby celowo i nachalnie eskalujące emocje w dyskursie publicznym, powinny być marginalizowane. Jeśli zaś nie czynią tego celowo, ale po prostu, bo tak, powinny być skierowane na leczenie. Nie można traktować równoprawnie komunikatów różniących się od siebie jakością w sposób jaskrawy i łatwy do wskazania. Nie można też kłamać w żywe oczy oskarżając rząd o krycie pedofilii, ponieważ rząd PiS czynny jest od czterech lat, a w filmie Sekielskiego, widzimy wypadki sprzed lat trzydziestu. Wskazywanie tych różnic powinno być elementem kampanii wyborczej, do samej jesieni. Mam nadzieję, że połączonej z demaskacją pedofilów w innych grupach, także mających styczność z dziećmi.

Na dziś to tyle. Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl gdzie umieściłem wczoraj fantastyczne zupełnie nagranie – początek audiobooka „Święty Stanisław, biskup i męczennik. Historia prawdopodobna”

maj 042019
 

Wczorajsze wydania wiadomości nie nadawały się do oglądania i słuchania. Zarówno rząd jak i opozycja ekscytowały się wyłącznie defiladą i wystąpieniem Tuska, które poprzedził jakiś prowokator, naczelny miesięcznika „Liberte”. Jak słyszę, albo czytam słowo liberte, umieszczone do tego jeszcze w cudzysłowie od razu myślę, nie wiedzieć czemu, o ciężkich więzieniach. Nie mogę się pozbyć tego nawyku. Patrząc zaś na tego pana Jażdżewskiego, myślałem nie tylko o tych więzieniach, ale także o kaftanach bezpieczeństwa i żelaznych klatkach, dla chorych umysłowo, takich wiecie, wprost przeniesionych z XVIII wieku. Mamy więc dwa filary, na których wesprze się dzisiejsza notka – Liberte i Konstytucję. Nie wiem kto to wszystko tak zgrabnie ułożył wczoraj, ale wyszła z tego demaskacja. Nasi świętują rocznicę uchwalenia konstytucji, a tamci demaskują jej zawartość i inspirację. Niezwykłe, prawda? Zacznę może od tego, że kiedy w Polsce uchwalano konstytucję, we Francji zakazano zrzeszania się, a nawet urządzania zgromadzeń robotniczych. Ciekawe, prawda? Oczywiście, że ciekawe, bo Francja przygotowywała się do militarnego i politycznego sukcesu, a ten musiał być poprzedzony jakąś ofiarą, to znaczy trzeba było znaleźć frajera, którego uda się wepchnąć w kłopoty, po to, by samemu osiągnąć sukces. Do generowania kłopotów najlepiej nadają się ideologie wolnościowe – patrz „Liberte”, a także organizacje tajne. Mówiąc wprost – masoni. Ja rzadko piszę o masonach, jak wiecie, bo mnie to krępuje i ubliża mojej inteligencji, ale dobrze niech będzie. Podstawowy kłopot z masonami jest taki, że jest to organizacja lansująca dyscyplinę i rzekomą lojalność wobec członków. W praktyce dyscyplina pozostaje na swoim miejscu, a z lojalnością bywa różnie. No, ale wobec kogo się tę dyscyplinę zachowuje? Wobec centrali rzecz jasna. No to teraz przypomnijmy jak się nazywają te najważniejsze ryty, żeby nam się coś nie pokićkiało jak będziemy gadać o konstytucji. One się nazywają – Wielki Wschód Francji i Ryt Szkocki. No to, przepraszam, gdzie są komitety centralne tych organizacji? Przypuszczam, że jeden w Paryżu, a drugi gdzieś na Wyspie. Jeśli więc masoni mają swoich przedstawicieli w terenie, a organizacja wymaga dyscypliny, to znaczy, że terenowe agendy realizują program centrali, dla niepoznaki tylko ubrany w jakiś kostium. Pamiętam jak dyskutowałem przy obiedzie z jednym z biskupów, który przekonywał mnie, że konstytucja majowa, zaczyna się od przywołania imienia Bożego. No, a jak inaczej? Toż przecież chodzi o stworzenie raju na ziemi. Kogo mieli wzywać? Belzebuba? W roku 1791 Francuzi zakazują zakładania związków zawodowych, żeby one się nagle i niespodziewanie nie przerodziły w organizacje terrorystyczne mordujące na ulicach przedstawicieli nowej, demokratycznej władzy, a w Polsce uchwala się konstytucję. Nie dość tego, przeprowadza się w tej Polsce jeszcze jeden eksperyment socjalny, to znaczy na wydzielonym obszarze zamienia się pańszczyznę na czynsz, żeby sprawdzić jak to będzie działało. Czyli dokonuje się podobnego eksperymentu, jak ten, w którym przez I wojną światową uczestniczył przyszły prezydent Ignacy Mościcki. Jeśli zaś coś w historii powtarza się na tych samych zasadach to znaczy, że mamy do czynienia z pewną tradycją. I tak w roku 1791 prócz konstytucji dla kraju uchwalono także konstytucję dla tak zwanej republiki pawłowskiej, utworzonej w Mereczu na Litwie, miasteczku przemianowanym na Pawłowo, przez księdza-masona Pawła Ksawerego Brzostowskiego. Ksiądz ten korespondował ze wszystkimi ważnymi ludźmi w królestwie, także z samym Stanisławem Augustem, przez którego został odznaczony Orderem Orła Białego, zupełnie jak Czesław Bielecki wczoraj. W tym samym roku Tadeusz Czacki, aferzysta i kombinator, pojechał do Krakowa, otworzył sarkofagi ze szczątkami Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta i dokonał spisu klejnotów w skarbcu. Aż się chce zapytać na czyje polecenie i po co? Żeby ułatwić Prusakom, wywiezienie tego skarbu do Koźla? O tym jak szeroko była zakrojona akcja, której centrum stanowiła ta cała konstytucja, niech zaświadczą następujące fakty – Turcy podpisują pokój z Rosją, godząc się na wszystko co tylko Rosja chce. Jak wiemy Turcy, od początku stulecia nie są w stanie, pardon, puścić bąka, bez zgody Paryża. Trudno więc przypuścić, by te traktaty podpisali sami z siebie. Południowa pięść polityki francuskiej grzecznie oddala się więc od nosa swojego największego wroga. W tym czasie w Szwecji, w operze, nieznani sprawcy mordują króla Gustawa III, ciekawego bardzo człowieka, który – skredytowany przez nie wiadomo kogo – prowadził bardzo szczęśliwą wojną z Moskwą. Szwecja to północna pięść polityki francuskiej. Król został zamordowany w roku 1792. W tym samym roku gromada idiotów nie rozumiejąca niczego jeszcze bardziej niż zwolennicy konstytucji zwani patriotami, zakłada organizację o nazwie Konfederacja Targowicka. O ile więc konstytucja była pretekstem politycznym umożliwiającym interwencję rosyjską, a przede wszystkim pruską w Polsce, o tyle Targowica była drugą stroną tego samego medalu, czyli wprost zaproszeniem dla wojsk rosyjskich, które – a nie było to takie oczywiste – mogły do Polski nie wejść. Potrzeba było całkowitej pewności, że wejdą. Prusacy sami nie zrobiliby niczego, a to oznaczało, że mogli – miast znaleźć zatrudnienie w Polsce – jeszcze raz skierować się ku Francji. Ponoć na polu bitwy pod Valmy Francuzi krzyczeli do Prusaków, żeby odstąpili i poszukali raczej szczęścia w Polsce.

Teraz słowo o armii. Pod Valmy zwyciężyła ponoć zasada poboru powszechnego, tak piszą uczeni mędrcy. No nie wiem. Wiem natomiast, że Stanisław August próbował przekonać Katarzynę by pozwoliła polskim oddziałom wziąć udział w wojnie z Turkiem, na co ona się nie zgodziła. Udział Polaków w tej wyprawie, obojętnie jak by się ona nie skończyła, stworzyłby na nową kadrę oficerską i podoficerską. To znaczy żołnierze wiedzieliby jak się zachowywać w czasie walki i byliby po powrocie do kraju kadrą i zalążkiem prawdziwej armii. Ta zaś, która została powołana do obrony konstytucji nie miała o walce pojęcia. No, a na tę właśnie armię zwaliło się natarcie rosyjskie. Czy Stanisław August naprawdę sądził, że caryca zgodzi się na to? Pewnie tak, bo myślał, że obowiązuje zasada wewnętrznej, masońskiej lojalności. No i nie rozumiał, jaka jest funkcja Turcji w polityce francuskiej.

Mamy więc kilka elementów, które domagają się jakiegoś resume – trwa rewolucja we Francji i ona musi się zakończyć sukcesem, bo chcą tego organizacje tajne, które są po prostu agenturami Londynu. Rewolucja finansowana jest z rabunku zwanego czasem eksportem wewnętrznym. Nie ma możliwości, by rewolucja się udała, kiedy z Francją sąsiadują dwie dobrze zorganizowane i centralnie zarządzane monarchie. Trzeba je czymś zająć. Najlepiej Polską, która z całą pewnością uwierzy w potrzebę natychmiastowych reform wewnętrznych. No i proszę – uwierzyła. Na podstawie gwarancji pruskich stworzono tę całą konstytucję, a Prusacy, przekonawszy się, że z Francuzami nie pójdzie im łatwo, zwrócili oczy swe bławatne na wschód. Paryż dopilnował, by Rosja miała wolne ręce i nie musiała przejmować się ani Turkiem, ani Szwedem. Pozostawało jeszcze tylko znaleźć kogoś, kto zaprosi armię Suworowa do Polski. Szczęsny Potocki z wdziękiem wziął na siebie tę rolę. Reszta zrobiła się sama. A Czacki jeszcze dokonał inwentaryzacji skarbca, żeby nic czasem nie zginęło w czasie przewożenia regaliów do Koźla, kiedy już będzie po wszystkim. No i dla niepoznaki przeprowadzono jeszcze ten eksperyment w Pawłowie, że niby poważnie zabieramy się za reformę całego kraju. Tak to wyglądało i nie chce być inaczej. I my dziś świętujemy rocznicę uchwalenie tego aktu prawnego, który nie miał i nie ma żadnego znaczenia, ani żadnych konsekwencji. Podkreślam – żadnych. Konstytucja zniosła odrębność Korony i Litwy. Wyobraźcie sobie co by zrobili Brytyjczycy mając w ręku taki dokument? Natychmiast wysunęliby roszczenia do wszystkich wymienionych w konstytucji ziem. Co robią Polacy? Organizują festyn. Tym co szli na wojnę w obronie konstytucji także się zdawało, że idą na festyn. Rzeczywistość jednak okazała się inna nieco. W telewizji zaś pokazują prof. Wysockiego, który opowiada o tym jak wielką zdobyczą dla Europy była ta konstytucja. Jaką do cholery zdobyczą? Dla jakiej Europy? Kto w ogóle kiedykolwiek myślał takimi kategoriami? To są ramy i pojęcia sprokurowane wprost dla ludzi, którzy mają być oszukani przez system. Powtarzanie tych głupot tylko nas pogrąża, a powtarzającego demaskuje. No i mieliśmy wczoraj demaskację. Z jednej strony defilada, a z drugiej Tusk i ten cały Jażdżewski z obłędem w oku, wygłaszający stare, masońskie komunały. Całe szczęście armia gdzieś tam walczy i wącha proch….może to coś da. Sam nie wiem.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl

kw. 232019
 

Tematy naszych pogadanek dezaktualizują się szybko i a ważnych wydarzeń przybywa. Całe szczęście mamy też nowe książki, o których słów kilka wypada napisać. Najpierw jednak wrzucę link do pogadanki

https://prawygornyrog.pl/tv/2019/04/gabriel-maciejewski-o-pozarze-katedry-notre-dame/

Teraz pora na książki. Wydawnictwo Rewasz wypuściło właśnie na rynek nowy przewodnik po Szkocji, a ja znalazłem na stronie wydawnictwa Verbinum coś zupełnie niezywkłego – biografię św. Chrystiana apostoła Prus. To jest rzecz niezwykle istotna, albowiem ona łączy się jawnie ze sprawą kanonizacji św. Stanisława. Nie udało mi się ująć w małej książeczce o św. Stanisławie szerokiej perspektywy działań papieża i całego historycznego tła połowy XIII wieku. Wskazałem tylko na koronację Daniela Halickiego, jako ten trop, którym możemy tłumaczyć wypadki krakowskie roku 1079, czyli okoliczności śmierci biskupa krakowskiego. Okazuje się, że połowa stulecia XIII to moment, w którym Rzym wprowadza cały program polityczno chrystianizacyjny wschodu Europy, co związane jest z najazdem mongolskim. I tak po kolei – chrzci się Mendog, o czym możemy przeczytać w książce wydanej przez PiW, a zatytułowanej „Dzieje chrześcijaństwa na Litwie”, papież próbuje ochrzcić Aleksandra Newskiego, ale ten woli pozostać przy prawosławiu i płacić trybut Mongołom. Co jest dziwne samo w sobie, zważywszy na to, że Mendog nie lękał się Mongołów wcale. Na północ rusza także św. Chrystian, o którym nie pamiętamy wcale, ale który widoczny jest w herbie Grudziądza i ma swoją, lokalną legendę. Książkę o nim napisał amator, lekarz, ale to moim zdaniem lepiej. Jest to dzieło wielkie, poważne i bardzo zaangażowane, jak to zwykle bywa w przypadku autorów piszących sercem. Otwiera się nam więc cała poważna przestrzeń do interpretacji. Przypomnieć też należy, że oto książę Bolesław Wstydliwy odnaczony został pośmiertnie Orderem Polskiej Racji Stanu, za zaangażowanie w kanonizację św. Stanisława. Dodajmy do tego wszystkiego jeszcze św. Jacka Odrowąża i mamy zarys wielkiej i pięknej epoki. Oto link do informacji o pośmiertnym udekorowaniu księcia Bolesława.

https://www.franciszkanie.pl/artykuly/boleslaw-wstydliwy-otrzymal-order-polskiej-racji-stanu

A to linki do nowych książek

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkocja-przewodnik/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/christian-biskup-prus-1216-1245/

 

sty 032019
 

Zadzwonił tu wczoraj prof. Grzegorz Kucharczyk i pochwalił mnie bardzo za ostatnie teksty, szczególnie ten o wikingach. Zażartował, że jestem jak ci mediewiści, którzy konstruują różne teorie jak żyleta, niestety nie dające się weryfikować w żaden sposób. Ja się z tym oczywiście zgadzam, a do tego uważam, że to świetnie, choć nie jestem mediewistą i nawet nie znam łaciny. Teorie zaś konstruuję albowiem tylko to daje mi przewagę rynkową nad innymi wydawcami i innymi autorami, którzy muszą przede wszystkim starać się o akceptację swoich promotorów. Ci zaś, również nie będąc samodzielni, muszą starać się o akceptację środowiska i tak tworzy się piramida psychicznych uzależnień, których efektem są wszystkie książki o dobrych Żydach i złych Polakach, a także o niedźwiedziu Wojtku, bo to jest z punktu widzenia tych uzależnionych najbezpieczniejsze. My tutaj jesteśmy od takich historii wolni i nie musimy się tym wcale przejmować. Możemy pisać co nam się podoba, bez lęku, że nas wyszydzą, albo nie dadzą grantu, albo nie zaproszą na przyjęcie. Niech nie zapraszają. Zorganizujemy sobie własne. Kolejne będzie w Baranowie Sandomierskim, o czym przypominam.

Dziś zaś wrócimy do tematu wikingów i wyjaśnimy po co w ogóle było i jest morze. Otóż ono w jedynym realnym i interesującym człowieka sensie istniało po to, by zniwelować przewagę gęstych sieci handlowych opartych o miasta rozrzucone na lądzie. Sieci mających u podstawy doktrynę religijną i obsługiwanych przez bardzo sfanatyzowanych oraz właściwie dyscyplinowanych przedstawicieli handlowych zdolnych w zasadzie do wszystkiego. Morze niwelowało ich przewagę i mamy na to liczne, dobre przykłady, ale nas tutaj interesować będzie tylko jeden. Zanim go omówię, kilka uwag ogólnych. Jeśli ktoś, mając oparcie w strukturze rodowej, a także dysponując bardzo brutalnymi i sprawnymi wojownikami, ma jeszcze przewagę na morzu, to znaczy ma statki, które są szybkie, a ich załogi prócz wód potrafią penetrować także ląd, ten z miejsca staje się atrakcyjnym partnerem handlowym dla wszystkich. Wystarczy, ze zajmie kawałek lądu i utworzy tam przyczółek i już wszyscy dookoła mają do niego jakieś ważne sprawy i chcą z nim robić interesy. Nawet ci, którym ten kawałek ziemi zabrał. Posunięcie takie – zajęcie kawałka lądu z morza, defasonuje i zmienia całkowicie charakter lokalnej polityki i stawia wszystkie siły czynne na danym terenie wobec nieznanych wyzwań. Te zaś znane są tylko ludziom posiadającym przewagę na morzu, albo inaczej – oni je sobie powoli uświadamiają, a kiedy już prawda czasu dotrze do ich umysłów w całej jaskrawości formułują program polityczny maksimum, tak jak to zrobił Robert Guiscard, który postanowił w pewnym momencie zostać cesarzem w Konstantynopolu. I tylko zdzisięciokrotnione wysiłki Wenecjan, którzy, jako jedni z nielicznych mieli świadomość tego czym jest morze i do czego ono służy, program ten unieważniły.

Kiedy ktoś zajmuje przyczółek z morza na lądzie, a potem jeszcze go rozbudowuje, stawia przedstawicieli handlowych zatrudnionych przez globalne, ale czynne na lądzie organizacje w nielichym kłopocie. Muszą oni zmienić strategię i taktykę i muszą – co najważniejsze – dostosować się do takiej sytuacji. O tym, że wejdą do nowej struktury nie mają nawet co marzyć, a o tym, żeby tam kogoś mieli otruć czy inaczej zlikwidować też nie za bardzo. To mogą zrobić tylko inni ludzie morza i to jest zasada powszechnie obowiązująca, której natury nie zbadałem jeszcze całkowicie. Teraz pora na przykład, który mam nadzieję, wszystkich do powyższych założeń przekona. Jak pamiętacie, król Polski, Bolesław Śmiały, ten co zamordował lub też kazał zamordować biskupa Stanisława, uchodzi w oczach wielu za stronnika papieskiego. Nie będę, żeby za bardzo nie zawstydzać zwolenników tej hipotezy, zadawał pytania – ile bitew stoczył Bolesław z wrogiem papieża cesarzem Henrykiem IV, bo przecież wiemy, że nie stoczył żadnej, a cały jego sprzeciw wobec cesarza polegał na niepłaceniu trybutu Czechom z tytułu Śląska. W przełożeniu na język bardziej współczesny, rzec można, że on chciał się zwrócić do cesarza z prośbą, żeby ten od ten tego się od papieża, ale zapomniał jak to się robi i poszedł do piaskownicy pokazać swoim dawnym kolegom z Czech, kto tu naprawdę rządzi, a poruszał przy tym groźnie małym palcem w bucie. W tym czasie w Italii działy się rzeczy poważne. Robert Guiscard wkroczył w papieskie lenna w Apulii i powiedział, że już się stamtąd nie ruszy. Grzegorz VII znalazł się z poważnych kłopotach. I co zrobił? Czy zatelefonował do swojego sojusznika króla Polski Bolesława? Czy rzucił mu w słuchawkę, krótkie żołnierskie słowa – przybywaj, potrzebuję cię!? A gdzie tam. Ojciec święty nawet o tym nie pomyślał. Zadzwonił za to gdzie indziej. Zaraz Wam zdradzę gdzie, powiem tylko jeszcze najpierw, że uczynił to gdyż, najprawdopodobniej (to jest ulubione wyrażenie historyków kiedy piszą o Bolesławie Śmiałym – najprawdopodobniej odnowił arcybiskupstwo, najprawdopodobniej był sojusznikiem papieża, najprawdopodobniej chciał wzmocnić państwo), któryś z weneckich doradców papieża wytłumaczył mu dokładnie czym jest morze i do czego ono służy. I papież, traktując serio ludzi morza, zadzwonił do króla Danii Svena II Estrydsena i zaproponował mu ni mniej ni więcej, tylko swoje lenna na południu półwyspu, pod warunkiem, że ten wyrzuci stamtąd Roberta Guiscarda i jego bandę. Profesor Kucharczyk zapytał mnie wczoraj, czy ja jestem pewien, że do tak dawnych czasów można używać współczesnych formuł opisujących różne relacje. Odpowiadam na to pytanie – nie wiem. Wydaje mi się jednak, że reakcja Grzegorza VII, szybka, jednoznaczna i właściwa, a także negująca takie przeszkody jak odległość, mówi nam, że można. Duńczycy mieli przybyć do Italii, spuścić łomot Normanom i zająć ich miejsce złożywszy wcześniej hołd lenny papieżowi. Ta śmiała koncepcja nie doczekała się realizacji. Już zapewne się domyślacie dlaczego. Król Swen, a także jego syn Magnus zmarli w okolicznościach niewyjaśnionych. Dodam tylko jeszcze, że koncepcja papieża była aż nadto śmiała, albowiem król Swen był sojusznikiem cesarza w jego wojnie przeciwko zbuntowanym Sasom. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że kiedy Duńczycy przybyli na pole bitwy i stanęli tuż obok cesarskich hufców, możnowładcy duńscy odmówili walki. Co za pech. Potem była ta propozycja papieża, legaci pojechali nawet do Danii, z koroną dla księcia Magnusa. No, ale okazało się, że śmierć kosi niby łan tych Duńczyków i wszystkich niestety trzeba zakopać. Jeśli znajdzie się teraz bukmacher, który zacznie przyjmować zakłady o to kto otruł Swena i Magnusa – cesarz czy Normanowie – obstawiam Normanów. Uważam bowiem, że tylko ludzie morza mogą skutecznie likwidować innych ludzi morza. I teraz ważna rzecz – dopiero po śmierci Swena papież zaproponował koronę księciu Bolesławowi z Polski, a do tego zaproponował ją także księciu Izasławowi z Kijowa, synowi Jarosława niesłusznie nazywanego Mądrym, wikinga z innej niż duńska bandy. Wobec unieważnienia opcji poważnej, postawiony pod ścianą papież wybrał tę gorszą. I ona została wykorzystana, a w jaki sposób to już wszyscy wiemy. Wobec rozwoju wypadków, którego przypominać nikomu nie trzeba, czyli wobec zawstydzającej bezradności ludzi lądu wobec ludzi morza, wobec ich niezrozumienia spraw najważniejszych, ojciec święty uległ żądaniom Roberta Guiscarda i de facto oddał się pod jego protekcję.

Powiem teraz jeszcze słowo o tym jak Bolesław Śmiały wzmacniał państwo. Otóż on założył mennice, ponoć dwie, jedną w Krakowie, a drugą we Wrocławiu. Co to oznacza w praktyce? To znaczy, że wydzierżawił lokalny rynek jakiejś lokalnej organizacji, która – taka hipoteza – zdecydowała się przebić trochę srebrnych dirchemów – korzystając z okazji, że lokalna władza zyskała nowe prerogatywy. Co to była za organizacja? Obstawiam, że była to część sieci globalnych pośredników, kontrolująca rynki w miastach, oparta o doktrynę religijną, silnie sfanatyzowana i zdolna w zasadzie do wszystkiego.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl gdzie dziś wrzucę pogadankę o św. Stanisławie

lip 052018
 

Książki pod tytułem „I ty zostaniesz Indianinem” nie przeczytałem nigdy i pewnie już nie przeczytam. Kolega kiedyś proponował mi, żebym został Indianinem to on mi załatwi naturalizację w plemieniu Blackfeet, bo ma znajomości w jednym takim rezerwacie w Montanie, ale jakoś się to rozeszło po kościach. Może się jeszcze kiedyś zdarzy. W każdym razie w tańcu słońca uczestniczyć nie zamierzam. Dziś zaś chciałem porozmawiać o dobrych i złych wzorach, czyli o tak zwanych formatach i ich wykorzystywaniu z pożytkiem dla siebie i innych. Okazja jest niezła, bo Stanisław Michalkiewicz wydał w wydawnictwie Capital Book nową książkę – Niemcy, Żydzi i folksdojcze a na spotkaniu promocyjnym szef wydawnictwa ujawnił, że otwiera nowy projekt. Będzie to kanał internetowej telewizji poświęcony historii. Nawet pokazano zajawkę tego programu. O proszę, możecie sobie obejrzeć, leci od mniej więcej 8 minuty https://www.youtube.com/watch?v=e8WXUxD3mS8 Z zaciekawieniem czekam na to jak się projekt rozwinie, a przede wszystkim kiedy się ujawni w pełnej krasie. Już dziś mam jednak pewne uwagi. Mam nadzieję, że koledzy z Capital Book nie wezmą mi ich za złe. Program z tego co widać robiony jest „na Wołoszańskiego” tyle tylko, że pan Kornaś nie jest Wołoszańskim. Tamte programy, zalatywały taniochą, ale największą atrakcją był w nich właśnie prowadzący. Potrafił on stworzyć takie wrażenie, że wszystkim zdawało się iż uczestniczą w widowisku za grube pieniądze, a w dodatku odsłaniającym sprawy tak trudne i tajemnicze, że produkcja złota z wody deszczowej to przy tym kaszka z mleczkiem. Pan Wołoszański odniósł niekwestionowany sukces, ale jego formuła się wyczerpała, albowiem związana była na sztywno z nim samym. Człowiek zaś się starzeje i przyplątują się do niego różne ograniczenia. To ważna nauka dla nas wszystkich. Jasne staje się bowiem, że nie można raczej forsować takich formatów, w których główną atrakcją jest prowadzący. To jest rzecz trudna, być może niewykonalna, a sukces takiego przedsięwzięcia zależy od tego czy główny bohater ładnie się starzeje. Panu Kornasiowi do starości jeszcze daleko, miejmy więc nadzieję, że jako prowadzący program, jak to mówią „się wyrobi”. Tak jak napisałem, Bogusław Wołoszański swoją postawą, zasłaniał biedę programu, który prowadził, a wręcz czynił z niej walor. I to się szalenie podobało. Była jeszcze jedna kwestia – to był teatr jednego aktora. Nie było tam żadnych gości, o ile pamiętam tylko głos, archiwalia i czarna skórzana kurtka. Koledzy z Capital Book postawili na inną nieco formułę, co dobrze o nich świadczy. Są po prostu świadomi ograniczeń. Myślę, jednak że trzeba popracować nad scenografią, papiery leżące na stole i warszawskie plenery z autobusami sunącymi Alejami Ujazdowskimi to jest pomysł średni. Myślę, że bez fachowców od scenografii się nie obejdzie. No, ale to jak rozumiem pieśń przyszłości. Na razie trzeba zacząć to produkować i ucząc się mozolnie na błędach dojść do jakiegoś sukcesu, czego wydawnictwu Capital Book szczerze życzę.

Od jakiegoś czasu dyskutujemy tu o dobrych wzorach i sposobach korzystania z nich. To jest ważna kwestia, albowiem poprzez umiejętność wynajdowania, adaptowania i modyfikowania dobrych wzorów oszczędzamy czas, pieniądze i zbliżamy się do sukcesu. Oczywiście można także wypracowywać metody działań samemu, nic nie stoi na przeszkodzie, myślę, że należy te działania podejmować równolegle. Tak się niestety składa, że – jeśli idzie o tak zwaną popularyzację historii na wizji – w Polsce nie ma żadnych wzorów. Moim zdaniem wynika to wprost z zafałszowania narracji i kategorycznych zakazów ujawniania prawdy. Stąd między innymi wziął się sukces Wołoszańskiego, który historię „odkłamywał”. Nie wiem o czym będzie dokładnie pierwszy program wydawnictwa Capital Book, ale padło w tej zajawce zdanie „ratowanie Żydów w powstaniu warszawskim”. To ciekawe, ale mam nadzieję, że nie będzie to program zbyt kokieteryjny, który udowadniał będzie – całkowicie niepotrzebnie – że Polacy to jednak Żydów ratowali a nie mordowali. Proszę Państwa jeśli nie mamy dojścia do globalnych kanałów dystrybucji propagandy, możemy sobie takie dyrdymały opowiadać w nieskończoność. Nikogo to nie zainteresuje, a my zostaniemy uznani za przestępców, którzy na siłę chcą wybielić swoje brudne czyny. No, ale poczekajmy, jak to będzie. Nie ma, powiadam, żadnych dobrych wzorów. Program Dariusza Baliszewskiego emitowany niegdyś w telewizji, to był jeden skandal. Pan Baliszewski pokazuje się jeszcze co jakiś czas to tu, to tam, i uchodzi za autorytet. Nie chce mi się przypominać pogadanek historycznych z czasów PRL, bo już kiedyś o nich pisałem, ale to jest pewna tradycja. Ci którzy pamiętają program „Świadkowie” wiedzą o czym mówię. Jak ulał pasowało do niego powiedzenie – kłamie jak naoczny świadek. Kłopot z popularyzacją treści ważnych polega właśnie na tym, by się uwolnić od tej formuły, a to znaczy wprost – by się uwolnić od kłamstwa. Żeby to zrobić, jestem o tym przekonany, potrzebne jest jakieś mocne wejście. Jakiś huk, łomot i tąpnięcie, z którego powoli, powoli zacznie wyłaniać się nowa formuła telewizyjnych programów popularyzujących historię. To się nie stanie zaraz, ale na pewno się stanie. Nie wierzę, że może do jakiejkolwiek zmiany w tym formacie dojść inaczej. Na pewno nic nie uzyskamy poprzez kokieterię i naśladownictwo. Myślę też, że nie da się tej formuły zmontować. Ona musi przyjść, musi się pojawić po prostu. Na razie wszyscy jesteśmy w fazie prób. Bardzo dobrze, że Capital Book uruchomił ten kanał, dobrze by było, żeby powstały jeszcze ze dwa podobne. Dzieje się bowiem tak, że suma prób, nawet nieudanych, nawet trochę kulawych, sztukowanych i krzywych, doprowadza nas w końcu do rozwiązań dobrych, skutecznych i atrakcyjnych. Kłopot polega na tym, że trzeba zacząć od prawdy. A jej mówienie nigdy nie jest łatwe. Szczególnie przed kamerą. Poza tym pokusa, by złagodzić przekaz i wprząc go w promocję książek, jest nie do zwalczenia. Ja jej przynajmniej zwalczyć nie potrafię. Może kolegom z Capital Book się uda. U nas na www.prawygornyrog.pl będzie dziś pogadanka o książce księdza Krzysztofa Irka poświęconej biskupowi Zygmuntowi Łozińskiemu. Zapraszam.

Teraz mała uwaga do wszystkich, którzy tu dzwonią w celu zamówienia książek za pobraniem. Proszę Państwa weźcie pod uwagę to, że ja tu nie mam w zasadzie zasięgu i jest mi dość trudno rozmawiać, a także zapisywać te wasze zamówienia. Proszę więc byście je przysyłali na adres mailowy coryllusavellana@wp.pl

lip 032018
 

Sukces nigdy nie przychodzi łatwo, podobnie jest z wiedzą i praktyką. Zdobywa się ją mozolnie i w wielkim trudzie, przy stałym w dodatku ryzyku utraty tego co już się osiągnęło. Ja jestem do takich okoliczności przyzwyczajony, ale widzę, że większość czytelników nie. Wykazała to dobitnie dyskusja pod wczorajszym tekstem. Dyskusja, która w ostatniej fazie zbliżyła się do odkrycia wielkiej tajemnicy, ale nie wiedzieć czemu zawróciła spod jej progu. No więc ja ją dziś tu odkryję, całkiem za darmo i bez żadnych dodatkowych gratyfikacji w naturze. Sukces kryje się za kotarą z napisem LĘK PRZED PODEJMOWANIEM DZIAŁAŃ I NARRACJI POWSZECHNIE NIE AKCEPTOWANYCH. Przed płachtą z tym napisem jest inna, stanowiąca pułapkę, bynajmniej nie sprytną, ale bardzo prymitywną, w którą wpadają wszyscy. Mogą się na niej pojawiać dwa hasła – W JEDNOŚCI SIŁA albo POLICZMY SIĘ. Służą one wywoływaniu złudzenia, że akceptacja grupy to wstęp do sukcesu. Nie jest to niestety prawda. Akceptacja grupy to początek tego o co się Państwo tu wczoraj otarli w dyskusji, początek profilowania jednostek. Te zaś profiluje się podsuwając im powszechnie akceptowane i przyjemne dla ucha i serca gawędy. Ja pamiętam tę metodę jeszcze z czasów z studenckich, bo to jest stary chwyt wymyślony w laboratoriach cybernetycznych pewnie jeszcze za Henryka Jagody. Zdarzyło się, że kiedyś siedział obok mnie syn generała Grzegorza Korczyńskiego i dyskutował zawzięcie o pięknie duszy. Narracja ta była przygotowana dla takich jak ja frajerów i miała mnie sprofilować, a także oddać całkiem we władanie grupy, która dominowała w tamtym środowisku. Mechanizm ten przenosi się łatwo na większe niż impreza na Żoliborzu, zbiorowości. W Polsce profiluje się ludzi według dwóch podstawowych recept, które mają kilka wariantów i modyfikacji. Są to następujące formaty – na patriotę lub – na świętego. Innych się nie używa, bo te są najtańsze, najskuteczniejsze i przynoszą najlepsze efekty. W zasadzie przy dobrym profilowaniu, można ofiarę zaprogramować tak, że będzie wykonywać wszystkie ruchy bez żadnych dodatkowych sugestii. Grupy profiluje się za pomocą osób takich jak Chadacz, czy różne wariatki poprzebierane w stare swetry i udające głęboko wierzące członkinie rad parafialnych zatroskane o los państwa. Dlatego też miły valserze, nie możemy podejmować pochopnie narracji takich jakie tu wczoraj zaproponowałeś albowiem nie jesteśmy duchownymi. To raz. Dwa – nie możemy tego czynić, albowiem są one wyślizgane przez cybernetyków, a sam Kościół w zasadzie się do nich nie odnosi realizując swoją misję w obszarach innych, przyznam, że nieraz dla mnie samego dziwacznych. Prowadzę we Wrocławiu co dwa lata takie wykłady o świętych. Mówię o nich zupełnie inaczej niż wszyscy i to się szalenie podoba. Właśnie dlatego, że jest inne. Mam przy tym tę gwarancję, że nie podejdzie do mnie żaden zatroskany o przyszłość ojczyzny ojciec licznej rodziny, dobry katolik, nie palący papierosów i nie zaproponuje mi wspólnego udziału w jakimś przedsięwzięciu. Udziału, który miałby polegać na tym, że ja zaczynam gadać to co oni, a wszystko dla dobra ojczyzny i Kościoła. Takich rzeczy nie ma, ale są inne. Liczni słuchacze chcą mnie zaprosić na spotkania prowadzone przez różnych miejscowych charyzmatyków, w tym księży, ale kiedy tamci słyszą o czym będzie gawęda, nie wyrażają zgody. I to jest właśnie super. To jest właściwa droga do sukcesu. Valserze, jeśli zaczęlibyśmy tu pisać o misji Ottona z Bambergu, w ciągu pół godziny na blogu pojawiło by się czterech troli, którzy kłóciliby się który z nich jest prawdziwszym i lepszym Ottonem z Bambergu. Dyskusja zaś zostałaby przesunięta w miejsca, które nikogo z nas by nie satysfakcjonowały.

Z narracjami profilującymi poszczególne osoby, a także całe grupy „na świętych” jest taki kłopot, że Kościół nie wie co z tym zrobić. Ja to składam na karb słabości kadr i ich niewielkiej liczby. Nie ma księży, a ci którzy są biorą za dobrą monetę każdą deklarację. Poza tym Kościół ma swoje wewnętrzne problemy, które bynajmniej nie dotyczą spraw tak subtelnych i podniosłych, jak te poruszane tu dziś przeze mnie. Jeśli chcecie przykładu takiego pomieszania narracji w Kościele, ja mam go pod ręką. Sprzedajemy ważną i ciekawą książkę księdza Krzysztofa Irka, jest to taka miniaturowa biografia księdza biskupa Zygmunta Łozińskiego. I tam w środku jest napisane, że dochód ze sprzedaży tej książki jest przeznaczony na szkółkę niedzielą przy katedrze w Pińsku. Czyjego imienia jest ta szkółka? Myślcie pewnie, że biskupa Zygmunta Łozińskiego? A gdzie tam, patronem jest Rysiek Kapuściński, o którym tu ostatnio była mowa. Być może to jest jakiś ukłon w stronę miejscowego KGB, nie wiem, ale warto byłoby to wyjaśnić. W środku zaś ksiądz Irek powołuje się na książkę Jerzego Andrzejewskiego, który miał kiedyś katolicki epizod w swojej twórczości, ale przestało mu się to opłacać i dał sobie spokój. Znów został komunistą. Opisał ten Andrzejewski pogrzeb biskupa Łozińskiego i ponoć warto go przeczytać. Trudno proszę Państwa o lepsze przykłady na to, o czym tu dziś piszę. Jest to smutne zjawisko, ale za to niezwykle inspirujące. Dobrze więc jest jeśli ludzie przeżywający jakieś związane z pogłębieniem wiary epizody nie czynili z tego biznesu ani demonstracji, szczególnie dotyczy to pisarzy. Mam również tu na myśli siebie, dlatego nigdy nie będę używał świętych do poniesienia sobie słupków popularności. Mój wykład o św. Stanisławie i o św. Andrzeju jest wykładem o polityce i przy tym pozostańmy. Reszta to obszar, na którym hulają wichry emocji i królują różni, nie pobożni bynajmniej, łowcy dusz.

Sposób profilowania na patriotę jest jeszcze łatwiejszy do zdemaskowania i ja zrobię to za pomocą jednego z dwóch moich ulubionych bohaterów czyli starego Fritza. Oto wierszyk, którego każą uczyć się w szkole:

Święta miłości kochanej ojczyzny,

Czują cię tylko umysły poczciwe! 

Dla ciebie zjadłe  smakują trucizny,

Dla ciebie więzy, pęta niezelżywe. 

5

Kształcisz kalectwo przez chwalebne blizny, 

Gnieździsz w umyśle rozkoszy prawdziwe, 

Byle cię można wspomóc, byle wspierać, 

Nie żal żyć w nędzy, nie żal i umierać.

Autorem jest sami wiecie kto, biskup warmiński Ignacy. Klient i kreatura wielkiego Fritza, który nie siedział nigdy w pętach, nie musiał pić trucizny, a zszedł z tego świata w okolicznościach bardzo komfortowych. Oczywiście nikt nie powie, że Ignacy pisał te dyrdymały na polecenie Królewskiej Komisji Wojska, Skarbu i Domen, bo nikt nawet nie śmie się tą sprawą zająć. Ja mam jednak swoje przypuszczenia graniczące z pewnością, że tak właśnie było. Poza tym mamy testamenty polityczne królów i elektorów pruskich, a jeśli są testamenty, to jest i dziedziczenie. To zaś obejmuje również metodę. Przenosimy się więc w czasy Albrechta, bierzemy do ręki listę agentów, odczytujemy z niej wszystkie polskie nazwiska, z nazwiskiem Hansa z Czarnolasu na czele i od razu zyskujemy tak potrzebny do działań spokój oraz towarzyszącą mu zawsze pewność siebie.

Jeśli postawimy kwestię w taki sposób, każdy kolejny wariat, który do nas podejdzie, wyciągnie z kieszeni pomiętą kartkę i zacznie nam odczytywać jakieś tajemne instrukcje dotyczące tego, jak być dobrym patriotą, zostanie zlekceważony. I słusznie. Narracja ta bowiem jest pułapką i służy temu jedynie by duże grupy ludzi ufały w to, iż powszechna akceptacja prowadzi ich do sukcesu. To nieprawda. Do sukcesu prowadzi nas niezależność o kontrolowanych mechanizmów propagandy, tę zaś uzyskujemy budując własną, atrakcyjną narrację. Co, mam nadzieję, odbywa się na tym blogu regularnie, nieprzerwanie, od dziesięciu już blisko lat. Kluczem do sukcesu dla nas dziś jest słowo „komisja”. Niestety nie mogę napisać „królewska komisja”, a szkoda.

W zasadzie cały system edukacji w Polsce wygląda jakby był wymyślony przez Królewską Komisję Wojska, Skarbu i Domen. Nie ma w nim jednego słabego punktu. Ledwie człowiek ochłonie po przeczytaniu pół stroniczki o zwycięstwie pod Grunwaldem, już go walą w łeb gawędą o szlachcie co przeputała ojczyznę, a zaraz potem powstania i literatura romantyczna. No, a później to już ciężka artyleria – Żeromski, Nałkowska itp. Na koniec zaś, dla poprawienia nastroju opowiadanie – U nas w Auszwicu. To jest straszliwe, ale jednocześnie komiczne. Komiczne, bo „nasi” pogłębiają ten obłęd każdego dnia i liczą na to, że sprofilowane w taki sposób grupy pomogą im wygrać wybory i utrzymać się u władzy. I tak mieliśmy premiera Olszewskiego, którego nazywano w prasie prawicowej – Janko ryzykant. Teraz mamy ministra Antoniego, który jest, czy też może był, chory na Polskę. Nie należy bowiem wykluczać opcji, że pan minister wyzdrowiał. To jest wszystko głęboko osadzona w przeszłości tradycja manipulacji i profilowania dużych, skazanych na zagładę grup ludzi. Cóż trzeba by było zrobić, żeby wprawić w stupor Królewską Komisję? No przecież nie porywać się z motyką na batalion grenadierów. Myślę, że wystarczyłoby zagrać jakiś prosty utwór na flecie poprzecznym, tak wprost w polu, wśród kartofli, patrząc na sine niebo i rysujące się na jego tle sylwetki siedzących na koniach panów komisarzy, owinięte w wełniane płaszcze. Tylko i aż tyle. Kłopot w tym, że mało kto umie tu grać na czymkolwiek, a naśladowanie skutecznych i prostych, a także tanich metod nie jest w modzie. To nie, nie będziemy się tym przejmować. Dalej będziemy robić swoje.

Konkluzja tego tekstu będzie nieco dłuższa niż zwykle i dość nieoczywista. Pamiętam kilka takich spotkań, na których obecni byli ewidentni prowokatorzy przysłani przez służby. Ludzie ci dostali polecenie, żeby przyjść na wieczór autorski nikomu nieznanego blogera i robić tam tak zwane bydło. Było to zanim „nasi” doszli do władzy, ale nie przypuszczam, by panowie ci za czasów PiS odeszli ze służby. Mieliśmy do tego ministra chorego na Polskę, a teraz mamy Polską Fundację Narodową oraz inne dbające o dobro Polski instytucje i redakcje. Ja zaś odbieram skargi od klientów, nie wysłane w połowie maja paczki jeszcze do nich nie dotarły. Kiedy sprawdzam co się z nimi dzieje okazuje się, że leżą na WER-ze w Warszawie. Półtora miesiąca….! Na poczcie nie ma kto pracować, stawki są żenująco niskie, instytucja jest niewydolna, ludzie odchodzą, a pojawiają się na ich miejsce tacy, którzy nie mogą podołać obowiązkom. W dużych urzędach zatrudnia się więźniów, ci zaś czasem kradną przesyłki. To prawdziwy horror, a mamy przecież do czynienia z instytucją państwową, która jest – tak sądzę – wizytówką państwa. To jest instytucja, której nie da się zlikwidować, na szczęście. I co? Czy listonosze mają zachorować na Polskę żeby to się zmieniło? A poza tym jak myślicie – czy austriacka, bo o pruskiej to nawet szkoda mówić, poczta mogłaby choć jeden dzień działać w ten sposób? Pewnie nie, bo naczelnik zostałby przepędzony przez kije. To by się paru naczelnikom przydało. Jeśli komuś się zdaje, że takie rzeczy dzieją się z niedbalstwa, degeneracji i słabości charakteru poszczególnych ludzi, ten jest w błędzie. To jest jeszcze jedna emanacja działań Królewskiej Komisji Wojska, Skarbu i Domen. Na tę jednak nie możemy zwracać uwagi, bo to jest niepatriotyczne i stawia w złym świetle naszą władzę, która przecież chce dobrze. Tylko trochę choruje…a to na Polskę, a to na globus histericus, a to na coś jeszcze innego…

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl gdzie jest już nasza nowa pogadanka o Szymonie Starowolskim.

cze 272018
 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kwartalnik-szkola-nawigatorow-nr-19-ukrainski/

 

I ważne ogłoszenie

 

Teraz ważne ogłoszenie. Ponieważ kwartalnik nasz Szkoła nawigatorów, staje się coraz grubszy i zawiera coraz więcej unikatowych treści, a do tego jeszcze staje się kosztowniejszy w produkcji postanawiam co następuje – tylko do 9 lipca można zamawiać prenumeratę w cenie 25 zł za egzemplarz, bez kosztów wysyłki. Tylko do 9 lipca. Potem prenumerata zostanie zawieszona do końca roku 2018, a od stycznia 2019 kwartalnik kosztował będzie 35 zł za egzemplarz. Szkoła nawigatorów ukazuje się już cztery lata, cena nie była przez ten czas zmieniana. Koszta produkcji rosną, a i przydałoby się też zróżnicować honoraria autorów. Jeśli nie zastosujemy tego zabiegu produkcja SN przestanie się opłacać i trzeba będzie kwartalnik zamknąć. Tak więc jeszcze do 9 lipca można zamawiać prenumeratę w cenie 100 zł za 4 numery, potem przerwa do końca roku i zmiana ceny na 140 zł za 4 numery.

 

Spis treści najnowszego kwartalnika

 

1. Gabriel Maciejewski, Czas patriotów, 4 strony

2. Krystyna Murat, Kazimierz III Wielki i powtórne zajęcie Rusi 1366, 13 stron.

3. Rafał Czerniak, Jak Chmielnicki pod Dunkierką Francję uratował, 19 stron.

4. Jolanta Gancarz, Pewny i niepewny kres żywota ludzkiego, albo paradoksy życia Jaremy, 26 stron.

5. Adam Kulewski, Mity na temat Jaremy Wiśniowieckiego, 10 stron.

5. Szymon Modzelewski, Maksym Krzywonos, Kozacy i rewolucja 1648 roku, 16 stron.

6. Jacek Drobny, Kozak, który zakiwał się na śmierć. Jan Kołodyński alias Iwan Mazepa, 10 stron

7. Aleksander Janta-Połczyński, Ucieczka z więzienia, 23 strony.

9. Kamil Przyłuski, Jan Gerhard, 10 stron

8. Jan Gerhard, Brytyjscy dziennikarze gośćmi UPA. „Łuny w Bieszczadach” Fragmenty, 4 strony.

9. Wacław Grzybowski, Dwa królestwa bł. Grzegorza Chomyszyna, Biskupa Stanisławowa i męczennika, 26 stron

10. Charles Merrill, Wielki ukraiński ruch partyzancki, 20 stron

gru 072017
 

Jadę zaraz do Wrocławia, gdzie będę gawędził o św. Stanisławie. Odsłuchałem nagranie swojej pogadanki na ten sam temat sprzed roku i stwierdziłem, że to jest po prostu fatalne. Nie wiem co mi się stało, ale pewnie byłem chory. Postaram się poprawić. Z rana zajrzałem do Onyxa, który przygotował prasówkę, w której znajdują się linki do różnych filmów popularyzujących historię. Filmy te, zważywszy na to o czym my tu gadamy, nie cieszą nas wcale. Cóż to bowiem jest za demaskacja, kiedy w filmie pokazują, że templariusze zginęli, bo więcej ich obchodził papież niż król? Podobnie jest ze św. Stanisławem. Cała popularyzatorska para idzie w gwizdek konfliktu pomiędzy władzą świecką a kościelną. Na nic więcej się autorzy piszący o królu i biskupie nie zdobywają. Za komuny zrobiony film pod tytułem „Bolesław Śmiały”, gdzie króla zagrał Ignacy Gogolewski, a mordercę biskupa Jerzy Zelnik. Film ten nie był chyba pokazywany nigdy, a na pewno pokazywany był rzadziej niż podobna produkcja zatytułowana „Gniazdo”, w której Mieszka I grał Pszoniak. W filmie „Bolesław Śmiały” chodzi o to, że trzeba za wszelką cenę utrzymać sojusz z Rusią. Takiego idiotyzmu w kinie czy telewizji nie zniósł by w latach siedemdziesiątych chyba nikt. Zarzucono więc pokazywanie tego dzieła i dziś można go obejrzeć jedynie we fragmentach.

Jeśli idzie o tak zwane źródła do historii św, szczególnie zaś źródła nie spisane, ale materialne to weryfikuje się je za pomocą tak zwanego szerszego kontekstu. W pewnym momencie wypłynęła na powierzchnię sprawa tak zwanej chrzcielnicy z Tryde. Oto w małym miasteczku w Szwecji, ktoś dopatrzył się, że na chrzcielnicy widać postacie układające się wprost w historię sądu, zamordowania, a do tego jeszcze cudów św. Stanisława. Wyraźnie ponoć widoczny jest tam wskrzeszany przez biskupa właściciel wsi Piotrowin nad Wisłą. Jak się potem okazało, chrzcielnica ta i wyobrażone na niej sceny nie mają nic wspólnego z biskupem, a w scenie wskrzeszenia widzimy wstający z grobu szkielet. Sprawę zweryfikował, o ile pamiętam prof. Gembarowicz, który uczynił to umieszczając chrzcielnicę z Tryde, w „szerszym kontekście ikonograficznym”. To co tam było widać nijak nie pasowało do wyobrażeń związanych z kultem św. Stanisława, które – najogólniej rzecz ujmując – są późniejsze niż ta cała chrzcielnica. Mnie zaś w tym wszystkim zastanawia jedno – dlaczego można pojedynczy obiekt umieścić w szerszym kontekście (obojętnie jaki by ten kontekst nie był), a całej sytuacji czyli konfliktu króla z biskupem nie można? Konflikt króla z biskupem to zapałka, którą trzeba dzielić na czworo w oparciu o dwa źródła pisane z epoki i serię apokryfów. Nic ponadto nie wchodzi w rachubę. To znaczy nie wchodziło, bo może teraz wejdzie jak się zaczniemy o to upominać.

Król prowadzi politykę na wschodzie, w Kijowie, jest to polityka aktywna i ponoć zgodna z zamierzeniami papieża. A czegóż może chcieć papież w dwadzieścia parę lat po schizmie wschodniej od braci Rusinów? Może chce, żeby powrócili na łono Kościoła Rzymskiego? To prawdopodobne, zważywszy, że w Rzymie zjawia się protegowany naszego wybitnego władcy Bolesława, książę Izasław. To z nim papież wiąże różne nadzieje. On jednak już na samym wstępie oznajmia ojcu świętemu, że podczas przejazdu przez Polskę jego dotychczasowy promotor – król Bolesław, zwyczajnie go okradł. Cóż to może oznaczać? Z pewnością nie to, że Bolesław był prostym złodziejem, tego możemy być raczej pewni. Może oznacza to, że cofnął poparcie dla swojego protegowanego, a co za tym idzie także dla papieskich planów na wschodzie? Czy to jest według Was prawdopodobne? No, ale to nie koniec, na dwa lata przed zamordowaniem biskupa umiera król Węgier Geza, który także był protegowanym naszego ukochanego przywódcy. Kłopot z jego koroną był taki, że on ją wziął z Konstantynopola. Dziwne prawda? Trochę tak, zważywszy, że sprawa koronacji królów, a w tamtych czasach oni się koronują wręcz jeden przez drugiego, jakoś nie interesuje historyków. Co innego wyobrażenie wskrzeszeń. To tak. Nieboszczyk z ciałem czy kościotrup – to są ważne dylematy do rozstrzygnięcia. No, ale ja, wybaczcie, wolę tych królów, bo coś mi podpowiada, że ten zbiorowy pęd do koronacji oznacza tyle, że rywalizacja pomiędzy Rzymem a Konstantynopolem weszła w jedną z ostrych faz. Po czyjej stronie opowiedział się Bolesław? Ponoć po stronie papieża. Aha, ale okradł Izasława zmierzającego do Rzymu. Dlaczego? Brakowało mu na piwo? Przepraszam za trywializację, ale sprawa ta irytuje mnie niezwykle.

Jeszcze ciekawiej sprawy wyglądają kiedy popatrzmy na okoliczności kanonizacji św. Stanisława. Oto w roku 1253 papież Innocenty IV dokonuje w Asyżu tej kanonizacji, a w tym samym roku, jego legat dokonuje w Drohiczynie koronacji Daniela Halickiego na króla Rusi. Daniel Halicki jest de nomine poddanym Złotej Ordy, a papież Innocenty IV to jest ten papież, który wysłał do Mongołów swoje poselstwo, o czym możemy przeczytać w uroczej popularyzatorskiej książeczce pod tytułem (chyba) „Wyprawa niesłychana Benedykta i Jana”. Dalekie wyprawy i podejmujący takie wyzwania ludzie od zawsze fascynowali autorów książek popularnych. No, ale jaki jest sens pisania takich książek, skoro poza samym, prymitywnym bardzo opisem, autorzy nie rysują w nich żadnego szerszego kontekstu? Ja tu nie mam akurat pretensji do tego autora, bo on pisze dla dzieci, ale są inni. Co tych ludzi skłania do coraz bardziej bełkotliwego powtarzania tych samych komunałów? Podczas, gdy – tak nam szczerze zareklamowany przez profesora Romana Grodeckiego – szerszy kontekst zdarzeń aż prosi się o opisanie?

Może napiszę to wprost – św. Stanisław to ofiara polityki zagranicznej króla, a nie polityki wewnętrznej, jak się zdaje realizatorom różnych widowisk historycznych. Taką stawiam hipotezę i wokół niej będę nakręcał różne koniunktury. Król zamordował biskupa, bo ten przeszkadzał mu w porozumieniu się z Konstantynopolem, a wskazuje na to szerszy kontekst, czyli ucieczka Izasława do Rzymu oraz okoliczności kanonizacji biskupa.

Jeszcze słowo o papieżu Innocentym IV, złagodził on swoją politykę wobec Żydów, którym za panowania jego poprzednika konfiskowano i palono Talmud. Innocenty IV kazał ten Talmud cenzurować. Zaostrzył za to politykę wobec heretyków, dając pozwolenie na ich torturowanie, a to w takim celu by wyrzekli się błędów. Jeśli rzecz ustawimy w szerszym kontekście, jak nas tego nauczyli profesorowie Gembarowicz i Grodecki i zadamy pytanie, a kim byli ci heretycy – uzyskamy taką odpowiedź – heretycy to ludzie stawiający cesarza i w ogóle władcę przed papieżem. To agenci cesarscy szerzący fałszywą doktrynę po prostu. Żeby z nimi walczyć, bo oni akurat wydali się papieżowi groźniejsi, postanowił ojciec święty zawrzeć jakieś porozumienie z Żydami. To jest garść luźnych uwag jak widzicie, nie gorsza jednak wcale od koncepcji według której na chrzcielnicy z kościoła w małym, szwedzkim miasteczku widać sceny z życia św. Stanisława, który wskrzesza kościotrupa. No dobrze, idę się pakować i ruszam w drogę…

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie miesiące wspierali ten blog dobrym słowem i nie tylko dobrym słowem. Nie będę wymieniał nikogo z imienia, musicie mi to wybaczyć. Składam po prostu ogólne podziękowania wszystkim. Nie mogę zatrzymać tej zbiórki niestety, bo sytuacja jest trudna, a w przyszłym roku będzie jeszcze trudniejsza. Nie mam też specjalnych oporów, wybaczcie mi to, widząc jak dziennikarskie i publicystyczne sławy, ratują się prosząc o wsparcie czytelników. Jeśli więc ktoś uważa, że można i trzeba wesprzeć moją działalność publicystyczną, będę mu nieskończenie wdzięczny.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim,

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Przypominam też, że pieniądze pochodzące ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego przeznaczamy na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie ksiądz prałat dokonał swojego dzieła, a gdzie obecnie pełni posługę nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek.

Zapraszam też do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze, do Tarabuka, do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu GUFUŚ w Bielsku Białej i do sklepu HYDRO GAZ w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.

lis 172017
 

Jeszcze raz powtórzę – wspomnienia Vollarda powinien przeczytać każdy. Ja wiem, że nie każdy to zrobi, bo większość osób oczekuje treści podanych wprost i jeszcze opatrzonych komentarzem wyjaśniającym, ale nie po to się tu zbieramy, żeby takie akurat treści komentować. Świadom sytuacji w jakiej się znalazł oraz wszystkich mechanizmów sterujących rynkiem sztuki, opowiada nam pan Vollard historie niesłychane. Oto, być może w dalszej części książki coś się zmieni ale nie sądzę, pomiędzy wymazaną farbą łachudrą aspirującą do bycia malarzem prekursorem, a Georges’em Clemenceau nigdy nie stało więcej jak dwie osoby. Przeważnie jest to jeden człowiek, który w każdej chwili może poznać Tygrysa z tym lub tamtym malarzem. Nie każdy malarz chce rzecz jasna poznawać Geogresa i przez to w serca nasze wlewa się nadzieja, że nie wszystko zależało od urzędników i tajnych kamer państwa. Pamiętamy, że taki Degas, uważał iż Dreyfus to szpieg i zdrajca narodu, a do tego Żyd. To się nie mogło Tygrysowi podobać. To samo było z Cezannne’em. On chadzał do kościoła i miał różne dziwne, zalatujące kruchtą przyzwyczajenia, choć przecież przez długie lata utrzymywał kochankę zanim się w końcu z nią ożenił. Na Degasa koniunktury nie miały wpływu, bo był bogaty z domu, ale Cezanne miewał problemy. Nie ugiął się jednak i w końcu został tym, jak go nazywa Vollard, mistrzem z Aix. Ja byłem w prawdziwym muzeum raz w życiu jedynie. Było to w Londynie i tam po raz pierwszy zobaczyłem te wszystkie, tak ważne dla europejskiej kultury obrazy. I powiem Wam jedno – Edgar Degas był najlepszym malarzem w ostatnich dwóch stuleciach, a być może nawet w trzech, ale nie mnie to oceniać.

Ciekawie opowiada nam pan Vollard o koniunkturach i gustach klientów, to są najlepsze fragmenty tych wspomnień. Oto zaglądał do niego przez długi czas pewien cudzoziemiec, który dopytywał się, o to jaki malarz jest najlepszy na świecie. Zastanawiał się na tym, nierozwiązywalnym przecież problemem, jak jak w British Museum. Kiedy Vollard nie umiał mu odpowiedzieć na to pytanie, sam na nie odpowiadał, wymieniając nazwiska jakichś malarzy, o których dziś już nikt nie pamięta, a i wtedy nie byli przesadnie popularni. Vollard „załatwiał” dla niego dzieła tych „mistrzów”, on zaś płacił gotówką i po jakimś czasie powracał z nowym nazwiskiem. Pewnego dnia Vollard zaproponował mu, by zrobili loterię – do kapelusza wrzucili karteczki z nazwiskami malarzy i jegomość miał wylosować „najwybitniejszego”. Wylosował van Gogha, którego nazwiska akurat Vollard w kapeluszu nie umieścił, ale za to kartonik z jego nazwiskiem leżał na stole, gdzie nasz handlarz przygotowywał metryczki do obrazów. Jakimś cudem metryczka taka znalazła się wśród losów. I tak to Vincent został najwybitniejszym malarzem u Vollarda. Pan ten zaś zaczął kupować impresjonistów oraz ich następców.

Wkrótce dziwny jegomość przestał przychodzić, ale prawda o nim wyjaśniła się w krótkim czasie. Był to Holender, kompletnie zwariowany, który bez opamiętania wydawał pieniądze rodziny. Przywiózł do siebie płótna zakupione u Vollarda i został natychmiast zamknięty w domu wariatów, gdzie zmarł. Rodzina urządziła licytację tych bezwartościowych według niej bohomazów i wszyscy zostali milionerami. Wśród handlarzy zaś poszedł chyr, że najlepiej do wybierania obrazów nadają się wariaci. Wozili więc niektórzy różnych szaleńców po sklepach i pracowniach, a ci mieli – używając tylko samego instynktu – wybierać dzieła najlepsze, które z czasem przyniosą milionowe zyski. Vollard trochę żartuje, trochę kłamie, nie możemy o tym zapominać, ale mówi też wiele prawdy. Mówi nam na przykład, że wielu malarzy upatrywało swój przyszły sukces w wąskiej bardzo specjalizacji. To miało sens, jeśli ktoś specjalizował się w malowaniu kwiatów, ale był taki artysta, który malował kurczęta i w ogóle drób pałętający się po wiejskich podwórzach. Doszedł w tym do mistrzostwa, ale kariery nie zrobił. O tym bowiem, kto będzie naprawdę wielki decydowali handlarze, no i Tygrys rzecz jasna. Patrząc zaś na rzecz od strony warsztatu naprawdę wielcy byli ci, którzy w swojej pracy dążyli do syntez. Jak na przykład Cezanne.

Mechanizmy sprzedażowe pan Vollard obnaża przed nami bez skrępowania, bo też i nie widzi w tym nic złego. Ja zaś zastanawiam się nad tym dlaczego w Polsce nie działają te mechanizmy i dlaczego nikt, absolutnie nikt nie ma szans na to, by zostać drugim Cezanne’em. Pozostawmy na boku malarstwo i zajmijmy się rynkiem książki. Sprzedaż to sprzedaż i poruszające są sprężyny są podobne. Myślałem o tym wczoraj czytając życiorys i opis najnowszej książki Moniki Rogozińskiej. Otóż my w Polsce, jeśli idzie o rynek książki, obracamy się w kręgu artystów oddających piękno drobiu biegającego po podwórzu i w tym autorzy upatrują sens swojej pracy. Poza tym nie ma tu żadnego Tygrysa, to znaczy nie ma państwa, które miałoby jakiś plan wobec ludzi obdarzonych talentem. Są poszczególni urzędnicy, którzy mają rzecz jasna jakieś plany, ale one dotyczą wyłącznie osób pozbawionych jakichkolwiek uzdolnień, a do tego dotkniętych jeszcze licznymi dysfunkcjami emocjonalno-psychicznymi. Państwo nie jest jednak jedyną organizacją czynną na terenie naszego kraju, która ma możliwości promowania artystów. Jest jeszcze Kościół. Tam jednak sprawa ma się o wiele gorzej, albowiem tam nie ma już nawet sprzedawców malowanych kurczaków. Tam szaleje pani Monika Rogozińska, która przed swoim występem w programie Nowe Ateny nie raczyła sprawdzić jak to było ze św. Andrzejem i ślubami lwowskimi. Ja na przykład nigdy nie zostanę zaproszony na żadne spotkanie organizowane przez diecezję. Mam szansę jedynie w klasztorach, a i to z racji czysto prywatnych znajomości. Dlaczego? Pewien ksiądz powiedział mi to kiedyś wprost – bo ty Gabriel jesteś wulgarny i trudno cię zareklamować biskupowi. Napisałeś tekst pod tytułem „Matka Teresa tańczy na rurze”. To prawda – ja na to – napisałem taki tekst, ale napisałem go w obronie Matki Teresy. – Nie ma to znaczenia – mówi ów ksiądz – liczy się efekt. Oczywiście, że liczy się efekt, ale jeśli biskupom się zdaje, że Tygrys Clemenceau rozprawiłby się z Kościołem we Francji za pomocą malarzy kurcząt to są w błędzie. Oni zaś zatrudniają wyłącznie takich. I jeszcze święcie wierzą, że coś odwojują. Jeśli zaś nędza jest tak wielka, że bije po oczach, to przywołują zaraz Matkę Bożą i mówią, że ona wszystko za nich załatwi. Ja bym nie był tego taki pewien, a widok pani Moniki Rogozińskiej wymachującej swoją książką zatytułowaną „Polowanie na matkę” tylko mnie w tym utwierdza.

Jeszcze jedna szalenie istotna rzecz mi umknęła, sprawa absolutnie podstawowa. Pomiędzy światem malarzy, światem inwestorów, a światem polityków, była jasno wyznaczona granica. Po jednej stronie było ubóstwo, wytężona praca od świtu do nocy oraz talent, a po drugiej pieniądze i globalne przekręty. Różnica w sposobie życia i bycia gwarantowała ruch w interesie i napędzała koniunkturę. Dawała też wszystkim absolutne i bezwzględne poczucie autentyczności tego w czym uczestniczą. Zarówno malarze jak i politycy oraz stojący pomiędzy nimi handlarze traktowali się poza tym nawzajem serio. To znaczy deputowany kupujący obraz Cezanne’a nawet jeśli nie wierzył w jego poszukiwania warsztatowe, to miał na tyle kultury, by ich nie kwestionować. Żaden z wielkich malarzy XIX i XX wieku nie był protegowanym żadnego polityka. Znajomym tak, ale protegowanym nie. Nie o to bowiem chodziło. Jeśli idzie o pisarzy w Polsce mamy 100 procent pewności, że każdy z nich jest czyimś protegowanym, a to czy oni potrafią napisać ciekawe opowiadanie czy nie nie ma żadnego znaczenia. Świadczy to wyłącznie o tym, że żadna kariera nie jest tu autentyczna i żaden autor z wyjątkiem, tych, których się programowo zamilcza nie jest prawdziwy.

Skąd się biorą autorzy w Polsce? Pominę tych, którzy wysługują się Niemcom, bo na nich szkoda mojego czasu. Skąd się wzięła taka Monika Rogozińska? Napisała o niej wczoraj pantera. To jest pani, która w roku 1993 zakładała w Polsce klub eksplorerów, wnuczka profesora Krzyżanowskiego, tego, który zdewastował naukę o literaturze wdrukowując dzieciom w mózgi tak zwaną sinusoidę Krzyżanowskiego. Najpierw napiszę słów kilka o tym klubie. Należeli do niego w Polsce ludzie tak zasłużeni jak Stanisław Szwarc Bronikowski, żołnierz AK, a potem WiN, który po wojnie odsiedział trochę, a potem znalazł pracę w poczytnym miesięczniku „Dookoła świata”, a telewizja polska pokazywała w niedzielę jego filmy podróżnicze, dużo moim zdaniem ciekawsze niż filmy Tony Halika. Prócz niego członkiem klubu był także Olgierd Budrewicz, a jest nim nadal Zbigniew Święch. Ta ostatnia postać była tu już omawiana. To jest pan, który startował razem z Łysiakiem, ale odpadł z wyścigu, bo wziął się za niewłaściwe kurczaki. Napisał swego czasu książkę pod tytułem „Klątwy, mikroby i uczeni”, która pewnego dnia pojawiła się we wszystkich księgarniach i kioskach Ruchu w całej Polsce. Zalała kraj po prostu, ale publiczność ją zlekceważyła i przez to pan Zbigniew został pisarzem sanatoryjnym. To znaczy jeździł po kraju i spotykał się z kuracjuszami, którym opowiadał głodne kawałki o Napoleonie i jego kochankach. Zwróćmy na to uwagę, bo każdy polski pisarz myśli przede wszystkim o tym, jak dostać się do jakiegoś stałego, sztywnego i wiecznie czynnego systemu dystrybucji o charakterze sieciowym. Pod owe systemy pisane są książki. Tak było ze Święchem, który stracił szansę i musiał się jakoś ratować. Tak jest z Rogozińską, która jest członkiem założycielem Explorers Club i która zajęła kanały dystrybucji kościelnej. Konkretnie zaś te obsługiwane przez paulinów. Ona się nie da stamtąd wyrzucić i będzie malować kurczaki w sutannach, a kiedy sprzedaż poleci na pysk, zabierze się za poprawianie wizerunku Czarnej Madonny. Są także tacy, którzy piszą książki wprost pod zapotrzebowanie bibliotek branżowych lub organizacyjnych. Na przykład dla bibliotek Monaru, co łatwo da się połączyć z bibliotekami szkolnymi, jeśli historia opowiada o nastolatce zarażonej od urodzenia HIV, która ma różne przygody i problemy. To jest literatura społecznie ważna, którą lubią zarządcy kanałów dystrybucji w cywilu. Ci w sutannach mają zupełnie inne preferencje i będą je pielęgnowali do samego końca, to znaczy do momentu, kiedy każą im zdjąć sutannę i się ożenić lub po prostu wypędzą. Oni dalej będą wierzyć, że książka Rogozińskiej pomoże im walczyć ze złem, a ludzie, którzy ją przeczytają doznają olśnienia i zaczną wielbić Matkę Najświętszą całym sercem.

Dlaczego ja się upieram, że intencje Rogozińskiej nie są szlachetne i czyste i nie stoi za nimi nic, poza uporczywą chęcią utrzymania się obszarze pewnej i gwarantowanej sprzedaży? Nikt normalny nie próbowałby się lansować na prymasie i Maryi to chyba jasne. Dlaczego więc Kościół to toleruje? Bo gra na przetrwanie, tak to chyba wygląda z perspektywy Watykanu, u nas zaś dołożyć do tego można jeszcze niepokojącą pewność siebie i spokój, który gwarantowany jest z kolei przez wiernych licznie zapełniających świątynie w niedzielę. Nie należy ich niepokoić treściami, które wywołują dyskusję. Należy im podsuwać treści proste, jasne i klarowne oraz bohaterów o takich samych cechach. Należy im, jednym słowem, pokazywać perfekcyjnie wymalowane kurczaki i kaczuszki, żeby mogli się nimi zachwycać. Gdzie tu miejsce na sinusoidę zapytacie? Już mówię. Oto mamy w górze osi dystrybucję kościelną, opierającą się na takich filarach jak Rogozińska, która realizowana jest poprzez treści zawierające emocje, opisujące bezpośrednie interwencje stwórcy w nasze życie, a także męczeństwo księży. Nie ma tam miejsca na księdza Blizińskiego, bo on się akurat nie załapał. W dole osi macie dystrybucję zawiadywaną przez urzędników państwowych oraz piony resortowe i tam znajdziecie autorów, którzy piszą książki wprost zaspokajające potrzeby branżowe. O policjantach na przykład, albo o złodziejach, albo o nieszczęśliwych i wrażliwych dziewczętach zarażonych HIV. Sprzedaż tego powinna być i w jednym i drugim przypadku dziecinnie łatwa, ale nie zawsze jest. Dlaczego? Bo nie ma Tygrysa, a celem tej działalności jest jedynie upchnięcie tego badziewia po domach i policzenie groszaków. Celem zaś Georgesa Clemenceau było kontynuowanie rewolucji i on się za to zabierał poważnie, za pomocą poważnych ludzi, którym co prawda nie można odmówić poczucia humoru, jak na przykład Vollardowi, ale świadomych celu. O tym w Polsce nie myśli nikt. Wszystkim się bowiem zdaje, że cel działalności literackiej i artystycznej to zapewnienie im świętego spokoju oraz stałych dochodów.

Na koniec jeszcze słów kilka na temat tego klubu eksplorerów. Należy do niego również Wojciech Cejrowski, a Toyah twierdzi wręcz, że to jest organizacja masońska. Ja się na masonach nie znam, ale jeśli w klubie szlachetnych odkrywców znajduje się pan Święch, który badał mikroby w trumnach Jagiellonów, to jest to sprawa podejrzana. Tym dziwniejsze wydaje się lansowanie Rogozińskiej przez ojców paulinów i ta dziwna uległość jaką zademonstrował nam ojciec przeor w programie Nowe Ateny wobec pani Moniki. Ja mogę oczywiście zgadywać, skąd to się bierze, mogę nawet ze dwie sinusoidy wyrysować opisujące to zjawisko, ale obawiam się, że znów jakiś ksiądz mi powie – Gabriel, ty po prostu jesteś wulgarny.

Nie moja wulgarność jest jednak najważniejsza. Istotniejsze jest to, że pisarzy, także tych, którzy zabierają się za opisywanie prymasa tysiąclecia i Matki Bożej, wyznacza nie Kościół, ale kto inny. Organizacje o światowej renomie mianowicie, organizacje cieszące się poważaniem i mające prestiż. Kościół może jedynie tych autorów zaakceptować lub nie. No, ale jak widzimy przeważnie akceptuje, bo tak jest po prostu łatwiej i unika się przy tym treści wulgarnych i nie oczywistych.

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie miesiące wspierali ten blog dobrym słowem i nie tylko dobrym słowem. Nie będę wymieniał nikogo z imienia, musicie mi to wybaczyć. Składam po prostu ogólne podziękowania wszystkim. Nie mogę zatrzymać tej zbiórki niestety, bo sytuacja jest trudna, a w przyszłym roku będzie jeszcze trudniejsza. Nie mam też specjalnych oporów, wybaczcie mi to, widząc jak dziennikarskie i publicystyczne sławy, ratują się prosząc o wsparcie czytelników. Jeśli więc ktoś uważa, że można i trzeba wesprzeć moją działalność publicystyczną, będę mu nieskończenie wdzięczny.

Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim,

ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki

PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

PKOPPLPWXXX

Podaję też konto na pay palu:

gabrielmaciejewski@wp.pl

Przypominam też, że pieniądze pochodzące ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego przeznaczamy na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie ksiądz prałat dokonał swojego dzieła, a gdzie obecnie pełni posługę nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek.

Zapraszam też do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze, do Tarabuka, do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu GUFUŚ w Bielsku Białej i do sklepu HYDRO GAZ w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.

lip 202016
 

Wiele osób pamięta jeszcze stare, powtarzane najczęściej przez dzieci, kawały z PRL. Niektóre były tak głupie, że wstyd sobie nawet o nich pomyśleć, niektóre czasemi powtarzamy z zażenowaniem jeszcze dziś. Zdarza się, że sytuacje z tych żartów na trwałe weszły do naszego języka i służą do dziś opisywaniu tak zwanej rzeczywistości. Najczęściej jednak nikt o tych dowcipach nie wspomina. Nie wiadomo skąd się brały, kto był ich autorem i kogo to najpierw rozśmieszyło zanim poszło w świat. Mnie najbardziej utkwil w pamięci kawał o psie imieniem Widzę. Chodziło o to, że gość miał psa, ten pies się nazywał Widzę i jak facet wychodził z nim na spacer do parku, to spotykał tam a to całującą się parę, a to jakąś panią, co sikała w krzakach, a to gościa co lał za kioskiem. Ten pies latał wkoło, a on wołał za nim – widzę, widzę…No i ta cała sytuacja miała wywołać efekt komiczny. Ja, przyznam się od razu, śmiałem się głośno z kawału o psie imieniem Widzę, bo tak samo czynili moi koledzy, a ja nie miałem odwagi łamać zasad rządzących grupą rówieśniczą. Ktoś zapyta dlaczego dziś akurat przypomniał mi się ten żenujący żart i dlaczego ja go Wam dziś powtarzam? Powodów jest kilka, wymienię je od pierwszego do ostatniego. Wszystko zaczęło się kiedy nieopacznie wszedłem kilka dni temu na blog starosty melsztyńskiego i przeczytałem tam tekst o kobietach palących papierosy. To był klasyczny przykład naśladowania żartu o psie imieniem Widzę, to była wręcz ballada o psie imieniem Widzę i wywołała ona w środowisku blogerów efekt taki sam jak dawniej, w środowisku kolegów z podwórka wywoływał żart o psie imieniem Widzę – nikt nie odważył się złamać zasad rządzących grupą, wszyscy przyjęli zaproponowaną przes starostę konwencję, choć była tej samej klasy co pies imieniem Widzę. Sami posłuchajcie. Oto młody człowiek, na oko piętnastoletni jeździ ze wsi na targ do miasta. Raz z mlekiem, raz z czym innym. Stoi potem na tym targu i sprzedaje wiejskie produkty. Pewnego dnia, zauważa, że przed jego kramikiem, zatrzymały się dwie stare lampucery, wymalowane jak pies imieniem Widzę, kiedy zobaczył przypadkiem całujacą się parę i bacznie się mu przyglądają. On też zaczął im się przyglądać. I nagle jedna tapeciara mówi do drugiej – gdybym była o pięćdziesiąt lat młodsza….

To jest pointa – piszę to dla tych, którzy nie rozumieją konwencji żartu o psie imieniem Widzę i oczekują dalszych atrakcji. Nic więcej nie będzie. Po tych słowach uważny czytelnik winien popaść w zadumę…I wszyscy komentujący z wyjątkiem Toyaha popadli. Przyszedł sowiniec i popadł, to samo było z amsternem, choć on się akurat troszkę bronił, ale cała reszta z ochotą wołała – widzę, widzę, widzę….

Najlepsze jest to, że to tylko wstęp do dalszych naszych rozważań. Tak się składa, że mam pod ręką dodatek do gazowni pod tytułem „Duży format”, a także tygodnik Polityka. Dawno się do tego nie zbliżałem i jestem w takim szoku, że nie mogę przestać myśleć o psie imieniem Widzę. Oto felieton Szczygła zaczyna się od tego, że on dostaje maila od Hanny Kral i ta mu klaruje, że jakiś jej idol, mentor czy ktoś tam, napisał, że książki trzeba smakować słowo po słowie, czytać je po kilka razy od początku, a potem od końca…dalej nie odczytałem, przerwałem, bo się obawiałem, że mnie pies imieniem Widzę pogryzie. Potem znalazłem jakiś felieton, napisał go dziennikarz imieniem Springer. W zasadzie nie był to felieton, ale scenka rodzajowa. Tej samej klasy emocjonalnej, co początek felietonu Szczygła i żart o psie imieniem Widzę. Oto gdzieś w Lesznie Kościół zagarnął ogródki działkowe i teraz chce je zniszczyć. Na ich miejscu zaś ma powstać parking albo supermarket, jeszcze nie wiadomo. Wcześniej było to właśnością miasta, ale klechy się uparły i przejęły. Miasto by z pewnością zachowało te ogródki, ale biskup jak to biskup, bez supermarketu nie wytrzyma. No i ten Springer wciela się w rolę działkowca, którym jest 52 letni spawacz nie mogący znaleźć zatrudnienia. Szef go wyrzucił z pracy, bo poprosił o podwyżkę, zarabiał 7 zł na dzień, a chciał zarabiać 10. Nie wiem co 52 letni spawacz robi w Lesznie, myślałem, że wszyscy spawacze od dawna są w Wielkij Brytanii i zarabiają w funtach, no ale być może w Lesznie jeden się uchował. Pointa jest taka, że pan ten zabiera z domku na działce same wartościowe rzeczy czyli wszystko co jest z metalu plus elementy gotowe, czyli drzwi, płyty chodnikowe i takie tam duperele. Wcześniej zaś płacze z żalu po drzewkach owocowych, które musiał wyciąć, a był do nich bardzo przywiązany.

Myślałem, że to koniec dowcipów o psie imieniem Widzę zawartych w jednym ledwie numerze Dużego Formatu, ale się myliłem. Był tam jeszcze reprotaż Reszki, tego samego co wraz z Majewskim napisał swego czasu demaskatorską książkę o Lechu Kaczyńskim. Reportaż ten drukowany jest w cyklu „Reszka pisze o miłości” czy jakoś podobnie. Chodzi w nim o to, że pani, która porusza się na wózku zakochuje się w kryminaliście, ale jest nim tak urzeczona, że nie ma możliwość, by odejść. Tego jednak dowiadujemy się na koniec reportażu Reszki, albowiem pisze go on w konwencji zalecanej przez Hannę Kral Szczygłowi. Chodzi o to, żeby rozsmakowywać się w słowach. No więc przez trzy szpalty Reszka chrzani o tym jak pies imieniem Widzę biega po parku i obwąchuje krzaki, czyni to po to, by zbudować atmosferę i nasączyć ją znaczeniami, a na koniec mówi, że ten pan co wydawał się taki miły, prał tę biedną kobietę bez litości i jeszcze ją gwałcił na oczach swojego syna z pierwszego małżeństwa. Na koniec zaś Reszka głośno woła – widzę, widzę, a redakcja zamieszcza prośbę, o wózek inwalidzki dla bohaterki, bo poprzedni się jej popsuł w trakcie tego niełatwego pożycia z alkoholikiem i przestępcą.

Jeśli myślicie, że to koniec jesteście w błędzie. Po przejrzeniu Dużego formatu otworzyłem politykę. Jak raz w miejscu gdzie opisywano coś w rodzaju teatru, jakichś performerów, co występują pod nazwą „Pożar w burdelu”. Jeden jak się okazuje udaje księdza i występuje w zasadzie na goło przed jakimś fałszywym ołtarzem ze stułą przewieszoną przez szyję. Gada przy tym prawie tak samo śmiesznie jak Wojewódzki, a w całym zajściu chodzi zdaje się o to, że w tym całym Kościele tylko on jest poważny, a cała reszta myśli jedynie o tym, by okraść działkowców i spawaczy. On bowiem, ten goły ze stułą, nie mówi bynajmniej źle o Kościele, on ten Kościół chce uratować, ale chce go uratować dla wiernych, nie dla hierarchów. Wierni zaś muszą mieć trochę zabawy po całym dniu spędzonym na spawaniu drzewek owocowych i łączeniu ich na gorąco z psem imieniem Widzę. Przychodzą więc tłumnie do tego teatru i słuchają fałszywego księdza obawiając się cokolwiek powiedzieć, by nie złamać zaproponowanej konwencji.

Zostawiłem w końcu te gazety, żeby nie rozchorować się poważnie. No i włączyłem rzecz jasna telewizor, a tam, po kilkuminutowych reklamach pojawił się Marcin Wolski, mówił coś przez dłuższą chwilę, ale ja nic z tego nie rozumiałem. Kiedy skończył na ekranie ukazali się Janecki ze Skibą i zaczęli opowiadać nasze stare, przedszkolne żarty. A to o Polaku, Rusku i Niemcu, a to o milicjantach co nie jedzą kiszonych ogórków, bo nie mogą włożyć głowy do słoika, a to czerwonym kapturku, co spotkał wilka w lesie i kazał mu się przelecieć. Słuchałem, słuchałem i myślałem, że dam radę, ale niestety, w pewnym momencie zacząłem wrzeszczeć – widzę, widzę, widzę…I wiecie co, żona się przestała do mnie odzywać…

Oto wykład Stanisława Michalkiewicza i reszta bytomskich nagrań

https://www.youtube.com/watch?v=q625DNBDCWk

komiksy Tomka są już dostępne w sklepie motoryzacyjnym przy ul. Przybyszewskiego 71 w Krakowie, jest tam specjalne stoisko z nimi i można sobie zakupić co kto chce bez kosztów przesyłki. Promocja tam nie obowiązuje, tak więc obniżek nie ma. Ja zaś zapraszam na stronę www.coryllus, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i do księgarni Tarabuk. Aha, w dniach 30 lipca- 1 sierpnia będę ze swoimi książkami na plenerze czytelniczym w Gdyni. Tam wiecie, nad samym morzem, na tym betonie będziemy stali.

 

 

 

Tadeusz Płużański i Robert Maurer z Polonia Christiana

 

https://www.youtube.com/watch?v=Y-WK4D0-7E4

 

https://www.youtube.com/watch?v=QEBZl_tYlw0

 

I cała reszta

 

https://www.youtube.com/watch?v=Vkm3LM5jiQI

 

 

Wywiad z Toyahem

https://www.youtube.com/watch?v=QsI32_YCtI0

 

I cała reszta

 

https://www.youtube.com/watch?v=17FNP_5Eabo

 

https://www.youtube.com/edit?o=U&video_id=YMuHJXO8nsk

Jola Gancarz i Tomek Bereźnicki

 

 

I wywiad z Grzegorzem Braunem

 

https://www.youtube.com/watch?v=-Y1HtmxP6CY

Oto Leszek Żebrowski

 

https://www.youtube.com/watch?v=dzfrfWakaNQ

 

I cała reszta

 

Grzegorz Braun

https://www.youtube.com/watch?v=9pGHsAG8iwc

I poprzednicy

Dziś jeszcze raz zamieszczę tu linki do wszystkich opublikowanych nagrań z Bytomia, a także do swoich dwóch pogadanek z Wrocławia.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i do księgarni Tarabuk

I jeszcze nagrania

https://www.youtube.com/watch?v=pnH4_CNnFHQ

 

https://www.youtube.com/watch?v=bz4wLIvJ5C8

 

 

Oto przed Państwem wykład który w czasie targów książki w Bytomiu wygłosił przeor klasztoru cystersów w Wąchocku Ojciec Wincenty Wiesław Polek. Dotyczy on kasaty zakonu cystersów na ziemiach Królestwa Polskiego, w początkach XIX wieku oraz dewastacji przemysłu stalowego zarządzanego przez ojców cystersów, co dokonało się rękami naszych narodowych bohaterów – Stanisława Staszica i Stanisława Kostki Potockiego. Miłego odbioru. Pod drugim linkiem są pytania z sali.

 

https://www.youtube.com/watch?v=UAUQxSEPJ_k&feature=em-upload_owner

 

Mam nadzieję, że wykład ten ukaże się w kolejnym, dodatkowym numerze Szkoły Nawigatorów. Niebawem przed nami pierwszy taki numer, dostępny poza prenumeratą, poświęcony Żydom i gospodarce. Kolejny zaś dotyczył będzie obecności Kościoła w przemyśle i finansach i tam znajdzie się, jak mniemam powyższy wykład.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. gdzie można już kupić kolejny, polski numer Szkoły nawigatorów

 

Prócz tego zachęcam do obejrzenia wywiadów z laureatami nagród oraz transmisji z wręczenia bytomskich rozetek.

 

https://www.youtube.com/watch?v=eQspcgDeRJI https://www.youtube.com/watch?v=fmP_w6hZvQ4
Wystąpienie Leszka Żebrowskiego w Bytomiu. Nie ma co gadać, trzeba oglądać.

 

 

I pytania publiczności

 

cze 172016
 

Jestem we Wrocławiu, ale wziąłem laptop. Jakie to szczęście prawda? Spróbuję więc króciutko coś napisać, bo mam zaraz poważne obowiązki do wykonania, a ojciec Antoni za nic nie chce mnie z nich zwolnić.

Mam pod ręką ciekawą i wielce pouczającą książeczkę „Nienawiść wyznaniowa tłumów w czasach Zygmunta III”. Napisał ją zasłużony krakowski historyk, pochodzący z Rzeszowa Wacław Sobieski. Jest to rzecz pod wieloma względami absolutnie wstrząsająca (matko, ależ ja się powtarzam, wszystko czego się nie dotknę jest wstrząsające). No, ale sami popatrzecie na metodę badawczą tego wychowawcy tytanów, człowieka podążającego za prawdą, nieposkromionego wroga proganady historycznej i każdej innej. Pisze ów Sobieski, że za Zygmunta III nasiliła się nietolerancja tłumów. Podkreślam tłumów…co on uważa za tłum? Oto jednego roku, nie chce mi się sprawdzać którego, żacy poznańscy wychowankowie jezuitów napadli na świątynie protestancką w tym mieście. Ilu ich było? Aż trzystu…jak na XVII wieczny Poznań to sporo. Po czym można było poznać, że to wychowankowie jezuitów? Nie za bardzo wiadomo, bo wszyscy byli zamaskowani. No, ale źródła taką informację podają i wybitny badacz Wacław Sobieski ją nam powtarza. Licząca trzysta osób, zamaskowana bojówka, niszczy luterski zbór, a źródło historyczne Sobieskiego, czyli takaż luterska propagitka oskarża o to jezuitów. I tak się proszę Państwa tworzy historię prawdziwą bez mitów. Tak się prowadzi rzetelne badania. Bo – jak to bez przerwy powtarzałem w Świdnicy – jeśli nie ma źródeł, nie ma historii. Usłyszałem ten bon mot z ust pewnego profesora, a kiedy próbowałem zawrócić ten strumyk kijem w czasie pogadankiw Dzierżoniowie, jedna pani zapytała czy ja jestem zwolennikiem pisania historii bez źródeł. Trochę się zdziwiłem. Opowiedziałem o tych katalogach niewydanych rękopisów i zacząłem domagać się, by je opracować jak najszybciej i wydać. Pani się uspokoiła. No, ale kiedy nie ma źródeł to nie ma historii. To prawda, ale czy w okolicznościach odwrotnych – kiedy są źródła jest historia? Jak widać, a mogę się mylić, bo oceniam tylko jedną pracę, jednego, choć wybitnego historyka, także jej nie ma. Jest propaganda.

Idźmy jednak dalej. Kolejnego razu, w Krakowie, żacy z akademii napadli na inny zbór luterski z zamiarem spustoszenia go. Tak mocno się starali spustoszyć ten zbór, że po ich stronie padło aż 20 trupów, a po stronie ceklarzy, czyli miejskich pachołków zaopatrzonych w półhaki, ani kawałka nieboszczyka nie było widać. Bardzo zasmucił się nad losem biednej luterskiej świątyni badacz Sobieski, ale słowa o pogrzebie tych dwudziestu nie napisał.

Z drobnych incydentów wymienić należy także wstrętnego Skargę, który demonstracyjnie szedł ulicą Wilna ubrany w czarny habit i przez to zmusił pewnego prostestanta do wymierzenia sobie policzka. Następnie zaś nie wyciągnął z tego faktu konsekwencji, ale publicznie wybaczył zniewagę, przez co nie udało się ceklarzom wileńskim ubić ani jednego żaka.

Mamy też pewnego Włocha, który podpuszczony przez ministrów ze zboru poleciał sprofanować ołtarz w święto Bożego Ciała i wykrzykiwał różne nieprzystojne rzeczy przeciwko Przenajświętszej Panience. Ściągnięto go z tego ołtarza i zawleczono do lochu, a następnie sąd miejski, podkreślam – miejski – skazał go na śmierć. Wyrok wykonano, a następnie o śmierć tego biedaka oskarżono jezuitów.

Wacław Sobieski przechodzi sam siebie kiedy pisze o tym czego domagali się kalwini i luteranie związani węzłem konfederacji warszawskiej. Otóż taki Stanisław Stadnicki na przykład perorował, że wolność będzie wtedy kiedy każdy szlachcic będzie mógł narzucić chłopom i mieszczanom w swoich dobrach swoje własne wyznanie. Sobieski wspomina o tym mimochodem, a my czytając to ze smutkiem myślimy o głębokim humanitarnym podejściu do życia, reprezentowanym przez Kalego, bohatera powieści „W pustyni w w puszczy”. To i kilka innych wyskoków pana Stadnickiego, gorącego wyznawcy wiary kalwińskiej, rzuca inne zgoła światło na jego sobiepaństwo i warcholstwo tak często podkreślane przez historyków. Chciał, w mojej rzecz jasna, subiektywnej ocenie, którą niektóre koleżanki, nazywają często pseudohistorycznymi teoriami, otworzyć drogę to powstania rozmaitych agnetur w dobrach prywatnych, co wiązałoby się – dla tych najbardziej zdecydowanych – z pobieraniem subsydiów z dworów obcych. Cóż by bowiem, po przeforsowaniu takiego prawa, szkodziło Stadnickiemu przekonwertować na anglikanizm i zostać głównym biskupem powszechnego, anglikańskiego kościoła w Polszcze? Nic. Jeszcze by dostał na to dotację, to jest chciałem rzec, wziąłby z tego tytułu brzydką łapówkę od dworaków Jakuba I. No, ale historyk Sobieski nie rozwija tego tematu. My jednak wiemy, wystarczy bowiem porównać książkę Sobieskiego z książką Jakuba Basisty, jak działało w tym samym czasie prawo na Wyspie, jakie mogły być intencje protestantów domagających się od polskiego króla wolności. Były to intencje czarne i podstępne, a książka Sobieskiego, człowieka wprost wrogiego Kościołowi, utwierdza nas w tym silnie. Tym silniej im więcej aktów nietolerancji tłumu opisuje autor.

Dlaczego Wacław Sobieski był wrogiem Kościoła? Ponoć jego tata sprzeniewierzył jakąś gotówkę kościelną, ale niech mnie tropiciel poprawi, bo wczoraj z nim o tym gadałem i mogłem coś pokręcić. Byłem zmęczony.

Wacław Sobieski, był ponadto działaczem niepodległościowym, członkiem różnych ważnych organizacji, ale w pewnym momencie przekonwertował z socjalizmu na endecyzm i został endekiem wrogim Kościołowi. I to jest proszę Państwa obłęd szczególnego rodzaju, który wart jest osobnej notki, by nie powiedzieć osobnego atlasu omawiającego poszczególne przypadki tej przypadłości.

I teraz ważna rzecz – to Wacław Sobieski rozpoczął opisywanie bitwy warszawskiej tak, by pomniejszyć rolę Piłsudskiego i powiększyć rolę Sikorskiego i Weyganda. Ja tu nie będę rozniecał dyskusji na te temat, bo wiem, że wielu jest ludzi, którzy za jedną i drugą wersję oddaliby życie. Powiem tylko, że postawa Wacława Sobieskiego i jego zadziwiająca chęć przysłużenia się Polsce, tak jak ją sobie wyobraża mały Wacuś, unieważnia w zasadzie wszystkie rozsnuwane przezeń teorie. Oczywiscie piłsudczycy rzucili się nań zaraz, a taki Pruszyński Ksawery domagał się nawet osadzenia Sobieskiego w Berezie.

Jakby tego było mało wyhodował jeszcze Sobieski następców, a wśród nich rozpoznajemy znanego nam już z czasów dyskusji na temat II tomu Baśni Henryka Barycza – historyka niepokornego, który napisał biografię swego mistrza pod tytułem „Historyk gniewny i niepokorny”. Jak widzimy źródła memu „niepokorny”, tak dziś nadużywanego są jasne. Niepokorny to taki, co kłamie w imię racji, które uważa za wyższe. Dziś najjaskrawszym tej postawy przykładem jest Targalski. Krew z krwi i kość z kości. Tenże Barycz wsławił się napisaniem biografii Jana Kochanowskiego, która nosi tytuł „Z zaścianka na Parnas”….piszę to i nie wierzę w to co piszę….z zaścianka na Parnas….Mistrzostwo świata po prostu.

Wychowankiem Sobieskiego był także Oskar Halecki autor pracy na temat unii florenckiej, podnoszący zalety tej unii i biadolący nad nieszczęśliwym jej końcem.

Muszę przerwać w tym miejscu, bo się za bardzo denerwuję. Dziś wieczorem o 19.00 przy Ołbińskiej 1 mam wieczór autorski poświęcont Księdzu Marianowi Tokarzewskiemu i Edwardowi Woyniłłowiczowi. Zapraszam. Jutro pogadanka w Brzgu dolnym na temat obecności złota w Kościele.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk

mar 012016
 

Myślę od wczoraj o tym w jak straszliwej sytuacji jest Kościół, który poza realizacją misji nie ma już właściwie siły na nic. Z misją jak wiecie też nie jest najlepiej, bo jeśli nie decyduje o niej osobisty charyzmat i poświęcenie księży, to zamienia się ona w rutynę. Ja mam ostatnio doświadczenia budzące nadzieję jeśli idzie o misję Kościoła, bo nasz proboszcz, człowiek sympatyczny, ale trzymający się pewnych ogranych standardów, postanowił sam realizować rekolekcje i to do tego w wymiarze niestandardowym. Siedzimy więc na mszy po półtorej godziny i słuchamy co on tam gada na temat dzienniczka siostry Faustyny. I to jest ciekawe, inspirujące i dobre.
Myślę sobie też o naszym znajomym księdzu Andrzeju, który tu się czasem wpisuje, jak ma czas i o tym, że dostał właśnie parafię, a ma jeszcze do tego dwie gazety na głowie, które prowadzi właściwie sam. To są diecezjalne gazety, nie można ich kupić wszędzie, ale spełniają widać swoją funkcję, bo ciągle wychodzą. No i my sprzedajemy jedną z nich – kwartalnik „Okno wiary” – w naszym sklepie. Dobre jest to moim zdaniem, że ksiądz Andrzej zrezygnował całkowicie tego co przywykło się u nas nazywać dziennikarskim profesjonalizmem, a co zamienia się na naszych oczach w niespotykaną do tej pory nędze. Gazety księdza Andrzeja robione są według innej metody, a ja mogę się tylko cieszyć, że za wzór „Okna wiary” posłużyła mu nasza „Szkoła nawigatorów”. Generalnie ksiądz Andrzej nie gada za dużo, ale stara się coś produkować. Ważne jest bowiem pytanie, czy Kościół w ogóle potrzebuje mediów, a jeśli tak to jakich? Wszyscy wiemy, że „Gość niedzielny” osiągnął sukces sprzedażowy i czytelnicy chętnie po niego sięgają. Wszyscy wiemy, że kiedyś było to pismo mocno niszowe i raczej nieczytane. No, ale teraz trzeba sobie postawić jeszcze jedno ważne pytanie: czy Kościół w swojej działalności duszpasterskiej na obszarze mediów i reklamy powinien naśladować pisma świeckie i ich manierę? Myślę, że to jest najłatwiejsza droga i póki nie wypracuje się innej niech ci, którzy mają na to siłę i środki kroczą nią. Dobrze jednak, że jest ksiądz Andrzej, który nie ogląda się na nic, tylko robi po swojemu. Uważam, że sukces będzie będzie przy nim, a nie przy „Gościu niedzielnym”, piśmie tak profesjonalnym, że niebawem może się ono stać lepsze niż tygodnik Karnowskich.
Problem Kościoła z mediami i publicystyką poruszającą tematykę świecką polega na tym, że nie wiadomo jak dopierać frontmenów tej polityki. To niby jest proste i jasne, trzeba, by ktoś złożył stosowne deklaracje i był katolikiem. No, ale przykład Jerzego Zawieyskiego pokazuje nam, że jednak nie jest to proste. Od wczoraj zastanawiam się co też takiego Kościół zyskał poprzez obecność Zawieyskiego wśród pisarzy i działaczy katolickich. Mam wrażenie, że nic ponadto, że różni niezdecydowani, pomyśleli sobie przez chwilę, że może z tymi katabasami nie jest jednak tak źle, skoro takie Zawieyski do nich przystał. Innych korzyści nie widzę.
Zawieyski był życiowym, mentalnym i literackim grafomanem, wszystkie jego decyzje i postawy podporządkowane były jednemu – ukryciu prawdy o sobie. Zbudował taką piramidę fikcji nad swoją głową, że jednym, który może się z nim równać był chyba tylko Stanisław Supłatowicz. Ta postawa w zasadzie powinna nas wyczulić, na rozmaitych podobnych mu publicystów, którzy kokietują swoją rzekomo złożoną osobowością porównując swoje rozterki całkowicie fikcyjne i dotyczące najbardziej prostej fizjologii, do dylematów Pascala.
Zawieyski jak się wczoraj udało ustalić nieocenionemu Georgiusowi, w roku 1937 napisał sztukę wystawianą u Osterwy, a zatytułowaną „Dyktator On”. Przedstawienie miało rozmach i sporo kosztowało, przepadło jednak, bo było grafomańskie. Jasne jednak jest, że sztuka ta nie dotyczyła Stalina, bo Zawieyski był autorem lewicującym, a w 1937 roku chyba nawet jeszcze nie ochrzczonym. Była to sztuka o Hitlerze i zapewne gestapo, które rządziło w Polsce przez pięć lat doskonale widziało o tych realizacjach Zawieyskiego. Dlaczego go nie aresztowano? To jest moim zdaniem ważne pytanie, podobnie ważne jak to dotyczące Igora Newerly – jak facet bez nogi mógł przeżyć cztery konclagry? Możemy dziś oczywiście powinszować obydwu panom, ale nie ukoi to naszej niezdrowej ciekawości. Jak to możliwe, że ludzie młodsi, zdolniejsi i o wiele szlachetniejsi szli jak te kamienie przez Boga rzucane na szaniec, a tamtym się udawało? Jeśli to wyjaśnimy może uda nam się ocalić kilka istnień w przyszłości.
Po wojnie Zawieyski przeszedł krótką ale bardzo dynamiczną drogę – od prześladowanego pisarza do członka rady państwa. To jest niezwykłe. Potem, jako członek tej rady państwa, czyli jeden z kilku wszechmocnych gangsterów wygłosił w sejmie przemówienie przeciwko swoim kolegom. Przemówienie, które stało się legendą i uczyniło z Zawieyskiego bohatera. Jak wiemy pan Jerzy nie był bohaterem, dlatego ciekaw jestem kto mu kazał to przemówienie wygłosić i czym go zmotywował. Ponoć obrona koła poselskiego „Znaku” była jego moralnym obowiązkiem. Zapewne tak, ale po informacjach, które zawarte są w książce Joanny Siedleckiej musimy jednak podejść z pewną rezerwą do tych zapewnień. Moralność bowiem w życiu Jerzego Zawieyskiego była tym samym, co pióropusz w życiu Stanisława Supłatowicza, czyli swoistym znakiem firmowym. Indianin musi mieć pióropusz, wszyscy o tym wiedzą, bo oglądali westerny, a katolicki publicysta musi mieć moralność i dużo o niej gadać, a czasem coś tam zaryzykować w jej imię. Inaczej nie jest katolickim publicystą. Co w takim razie Kościół może zrobić z takimi Zawieyskimi, poza wysłuchaniem ich spowiedzi? Myślę, że nic, że może jedynie starać się ich jakoś obłaskawić. Innego wyjścia nie ma, bo jak ktoś szczególnie agresywny postanowi zostać katolickim publicystą, to nie ma na niego siły, nie da się takiemu wytłumaczyć, że może jednak nie, że są inne drogi, że pokuta to nie tylko leżenie krzyżem i odmowa wypicia toastu w gronie przyjaciół. Kościół jest bezradny wobec takich jak Zawieyski, jest również bezradny wobec takich jak Terlikowski, oni zaś, jeśli już raz zostaną wpuszczeni w środowiska bliskie Kościołowi nigdy z nich nie wyjdą. Nawet jeśli dokonana zostanie seria demaskacji dotyczących ich osoby.
Dlatego trzeba wspierać tych księży, którzy gdzieś tam po parafiach i małych diecezjach czynią rozpaczliwe wysiłki, by Kościół nie kojarzył się ludziom z różnymi katolickimi publicystami, którzy sobie tylko znanymi sposobami stają się nagle kolegami biskupów i prymasów. Trzeba tych księży wspierać ze wszystkich sił, bo tam – w tych ich działaniach – jest prawda. Reszta to pic na wodę i fotomontaż, tak samo przekonujący jak deklaracje moralne Zawieyskiego i powieści obyczajowe Terlikowskiego. I z jednych i z drugich można zrobić co najwyżej podściółkę w klatce gdzie mieszka morska świnka. I tyle, nic więcej….

Przypominam wszystkim zainteresowanym zyskami wydawcom, że w dniach 4-5 czerwca odbywać się będą w Bytomskim Centrum Kultury targi książki, dla których pretekstem jest 1050 chrztu Polski. Uczestnicy nie płacą za stoisko, zgłaszać zaś swój udział w imprezie mogą pod adresem info@rozetta.pl

Ja zaś zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Tarabuk i do księgarni Przy Agorze.
W najbliższy czwartek zaś będę gościem ojców Karmelitów we Wrocławiu, Ołbińska 1, początek pogadanki o 17.00

lut 232016
 

Trudno sobie w Polsce wyobrazić faceta, który zaczyna karierę w katolickiej telewizji, gdzie występuje z myszką pacynką, a potem, kiedy z tej redakcji odchodzi, robi błyskotliwą karierę uniwersytecką i literacką. Okay, są tacy, którzy twierdzą, że cała ta kariera na uniwersytecie to pic, a rzekome znawstwo śp. Umberto Eco to lura zaprawiona proszkiem do prania. No, ale na tak zwanym przeciętnym zjadaczu chleba dokonania i występy Umberto Eco robiły zawsze potężne wrażenie. I o to zdaje się chodziło.
Ja nie mogę spokojnie słuchać opowieści o tym, że nieboszczyk Eco zrobił sukces jedną książką, bo wiem przecież i Wy wiecie jakimi drogami chadza sława literatów. Książka „Imię Róży” od której się wszystko zaczęło w roku 1986 była książką napisaną pod potrzeby Hollywood. Wypromował ją film, a jedyne co jest w niej zaskakującego – oceniam dziś po latach, jako starszawy już czytelnik – to podwójny adres. Mam na myśli to, że książka ta została skierowana do dwóch grup odbiorców i każda z tych grup mogła ją odczytać na swój sposób, a potem wyrazić zachwyt. To jest niewątpliwe osiągnięcie, które świadczy, że Umberto Eco nie był byle kim. Nie jest bowiem łatwo połączyć w długawej i trudnej narracji, kryjącej prostą jak drut historyjkę, najważniejsze wątki pop kultury i najważniejsze wątki z historii Kościoła. No dobra, jedne z najważniejszych.
Mamy oto tego Wilhelma z Baskerville, średniowiecznego Sherlocka Holmesa, oraz mniszka, który mu towarzyszy, niemieckiego mniszka, późniejszego opata klasztoru w Melk. Obaj mają rozwiązać zagadkę kryminalną i w czasie tego rozwiązywania zachowują się jak ludzie całkiem współcześni. W czasie tej rozrywkowej bardzo historii coś się jednak przed naszymi oczami zmienia i Wilhelm Baskerville zamienia się wprost w ojca nominalizmu Ockhama, jego deklaracje polityczne zaś wymierzone są wprost przeciwko papieżowi. W filmie i książce cała sympatia autora, który czaruje czytelnika różnymi średniowiecznymi gadżetami, jest po stronie Wilhelma i jego przyjaciół – mnichów w szarych habitach, którzy mają przekonać spasionych biskupów, że Kościół powinien być ubogi. Lękają się oczywiście oskarżenia o herezję, ale śmiało wygłaszają swoje racje i wszyscy są gotowi bić im brawo. Nawet wtedy kiedy słyszą z ich ust otwarte poparcie dla cesarza i jego polityki. W tym miejscu wypadałoby spytać co to za ubodzy mnisi, co głoszą pochwałę władzy świeckiej i cóż chcą oni uczynić z tym skonfiskowanym Kościołowi bogactwem? Czy aby na pewno oddać biednym?
Przyznać trzeba, że w powieści Umberto Eco zachowuje jednak pewną dyskrecję, prawdopodobnie z obawy o reakcję kolegów z akademii, którzy mogliby powiedzieć coś przykrego, gdyby zrobił się zbyt nachalny wskazując palcem to co uważa za dobro i to co uważa za zło. Co innego filmowcy, ci się nie ochrzaniają. W filmie widzimy dokładnie kto ma rację, a końcówka filmu, kiedy to zbuntowany lud przepędza złych i tłustych biskupów a okrutnego Bernarda Gui zabija nie pozostawiam nam złudzeń. Rewolucja jest zawsze na czasie, podobnie jak herezja.
Wracajmy jednak do telewizji. Dlaczego kariera jaka była udziałem Umberto Eco nie może zdarzyć się w Polsce? Powód jest prosty, nie ma żadnej siły zewnętrznej, która uporczywie promowałaby jakiegoś autora, a niechby i słabego. Ktoś powie, że nie, że są takie siły, bo przecież promuje się różnych durniów w typie Twarodcha i idiotki w typie Bondy. Promuje się, ale to nie jest to samo, bo promotorzy nie mają poważnych planów, a jedynie doraźne, posługują się także selekcją negatywną, to znaczy im większego bałwana dopadną tym silniej go lansują. Zakładam, że większość pisarzy w Polsce była w ostatniej dobie lansowana przez ludzi cesarza Fryderyka Barbarossy, podobnie jak sam Eco. No, ale pomiędzy Italią a Polską różnica jest taka, że Fryderykowi zależy na opinii włoskiej akademii, a polskie uniwersytety, podobnie jak polskie media ma w nosie i całkowicie je lekceważy. Uważa po prostu, że na więcej niż Twardoch i Bonda nie zasługujemy. Ma zapewne sporo racji, bo kiedy patrzymy na jeszcze gorszych naśladowców tej dwójki nie możemy się nadziwić jak to jest możliwe, że analfabeci mogą wydawać książki. Mogą, bo cała populacja mówiąca a języku polskim jest traktowana jak bierne stado baranów. I póki ludzie tego nie zrozumieją, póty będzie im się kłaść sieczkę do żłobu i do łba.
Po to między innymi, by rozruszać nieco tych biednych czytelników czekających na kolejne objawienia literackie organizujemy targi książki w Bytomiu w dniach 4-5 czerwca 2015. Szczegóły na www.rozetta.pl
Wracajmy jednak do Umberto Eco. Może inny rodzaj kariery zadziała w Polsce? Jeśli nie z telewizji na uniwersytet i do literatury, to z uniwersytetu do telewizji. Mowy nie ma. Akademia jest tak leniwa i zdeprawowana, tak przy tym nadęta, że kiedy ktoś będzie próbował nagiąć ich przekaz do podstawowych wymogów tych całych nowoczesnych mediów nadmą się tylko i będą puszczać powietrze nosem, jak napompowana żaba. Przykład Żakowskiego i Hartmanna, jest tu najbardziej widowiskowy. Oni by chcieli występować w TV bez myszki maskotki i żeby ich wszyscy kochali za te krzywe gęby i ponure komunikaty. Mowy o tym być nie może.
Na tle naszych popularyzatorów nauki, historii i literatury widać dopiero jak wielkim i niezastąpionym człowiekiem był Umberto Eco. Nawet jeśli komuś jego książki wydawały się nudne, nawet jeśli ktoś był wobec jego kariery mocno podejrzliwy, przyznać trzeba, że Umberto Eco przynajmniej rozumiał konwencję i miał poczucie humoru. I teraz ustawcie sobie przed oczyma wyobraźni jego i Terlikowskiego, który także by chciał być popularyzatorem różnych ważkich treści i zagadnień. Czy on w ogóle byłby w stanie połączyć w jednym, franciszkańskim mnichu Sherlocka Holmesa i Ockhama? A gdzie tam, on by nawet nie pomyślał o tym, bo myśl o Sherlocku uznałby za degradację swojego intelektu, a o tym drugim musiałby zasięgnąć jakich informacji u Grzegorza Górnego albo wręcz u redaktora Lisickiego. A dziś ponoć ma nasz ulubieniec wystąpić w telewizji Republika i dyskutować z Maciejem Giertychem o ewolucji. Czy wyobrażacie sobie, że nieboszczyk Eco wziąłby udział w tak żenującej ustawce? Ja nie.
Polski rynek treści nie wyda nigdy żadnej znakomitości w typie Eco, bo jest tu za dużo kandydatów do sławy i to ich wszystkich razem i każdego z osobna osłabia. Cesarzowi zaś nie zależy na tym, by były tu jakieś indywidualności. Ludzie zaś, czyli odbiorcy, w przeważającej większości nie rozumieją po co wydaje się tak ciekawe i uwodzicielskie książki jak „Imię Róży”. Lokalne zaś siły, chętne do wspierania autorów, są jeszcze bardziej ogłupione niż masy czytelnicze, o czym dobitnie świadczą wypowiedzi ministra Glińskiego i producenta Pawlickiego.
Zresztą to co usłyszeliśmy ostatnimi czasy o planach telewizji polskiej jest kolejną demaskacją z gatunku ostatecznych. Oto nasi twórcy nie zdobyli się nawet na to, by zatrudnić tam jakiegoś gościa z pluszową myszką, nie zdobyli się nawet na odrobinę oryginalności. Postanowiono bowiem, że telewizja polska, będzie naśladować schyłkowy PRL, czyli telewizję Szczepańskiego. Będzie Sonda, którą poprowadzi Tomasz Rożek, będzie Wielka Gra, której z całą pewnością nie poprowadzi Stanisława Ryster i będzie Teleranek, w którym znajdzie się na bank ktoś naśladujący Adama Słodowego. I to jest proszę Państwa, ten sposób myślenia, przyczyna wszystkich naszych klęsk. Ja to jeszcze raz powtórzę, bo wiele osób mogło zapomnieć, oto najaktualniejszy hasłem w Polsce jest – zróbmy jak tamci tylko gorzej, głupiej i taniej, to se trochę zarobimy. Hasło to w dniach nadchodzących zostanie nieco zmodyfikowane i brzmieć będzie – zróbmy jak dawniej, tylko gorzej, głupiej i taniej….etc.

Przypominam wszystkim zainteresowanym zyskami wydawcom, że w dniach 4-5 czerwca odbywać się będą w Bytomskim Centrum Kultury targi książki, dla których pretekstem jest 1050 chrztu Polski. Uczestnicy nie płacą za stoisko, zgłaszać zaś swój udział w imprezie mogą pod adresem info@rozetta.pl

Ja zaś zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Tarabuk i do księgarni Przy Agorze. Informuję także, że w dniu 27 lutego będę najprawdopodobniej na jarmarku Radia Wnet, który odbywa się w starym budynku liceum im. Hofmanowej przy ul. Emilii Plater, na tyłach Marriota w Warszawie. Tak się dobrze składa, że 27 lutego to moje urodziny, w związku z tym każdy kto zdecyduje się zakupić jakąś książkę dostanie ode mnie prezent. Prawdziwą indiańską zakładkę do książki z autografem Sat Okha. Takie urodziny to także znakomita okazja, by kogoś, nie mnie rzecz jasna, obdarować książką księdza Mariana Tokarzewskiego zatytułowaną „Straż przednia”. Zapraszam serdecznie.

sty 182016
 

Michał Rachoń, szef TVP Info proponował wczoraj, by widzowie mówili mu, kogo chcieliby oglądać w programach publicystycznych. Ludziom się to szalenie podobało, pojawiały się wpisy, że to właśnie tak ma być i że nadeszła prawdziwa wolność oraz inne, podobne. Ja od razu napisałem, że chciałbym widzieć w programach publicystycznych Brauna, zrobiłem to specjalnie, ponieważ Rachoń jest autorem wyjątkowo podłej manipulacji wymierzonej właśnie w niego i ciekaw byłem reakcji nowego naczelnego TVP Info. Nie doczekałem się żadnej, jak się domyślacie. Były jednak głosy o wiele bardziej niż mój konstruktywne. Wszystkie utrzymane w jednym tonie, wszyscy chcieli, by w TVP Info pojawiali się ci, co do tej pory byli w niezależnej, u Karnowskich, albo u Lisickiego. Rachoń zapewne spodziewał się takich odpowiedzi, bo niby kogo on miałby tam pokazywać, przecież jasne jest, że teraz w ramach pluralizmu będą tam wyłącznie dziennikarze z wymienionych mediów, plus gazownia, do której oni właśnie aspirują. Starałem się to udowodnić wiele razy i oto na moich oczach dowód przeprowadza się sam. Brauna nie będzie w TVP Info, bo to ruski szpieg, zdrajca i człek niepewny, za to będzie tam Dominika Wielowieyska, osoba szanowana, znana, popularna i rzetelna w swoim fachu. Będzie tam też Bartosz Wieliński, bo niby dlaczego nie. Trochę kłamie ten Bartosz i lata do Niemców na skargę, ale przecież w gruncie rzeczy chce dobrze. No, a jakby tam zamiast Wielowieyskiej i Bartosza wpuścić Brauna, wszyscy od razu powiedzieliby, że to faszyzm, a nie żaden pluralizm.
Domagał się też redaktor Rachoń, by ludzie mówili jakich treści chcą w tym kanale. I tu nie było niespodzianek. Wszyscy chcą, żeby wyjaśniać afery III RP, żeby pokazywać jak Wałęsa sprzedał Polskę, żeby tłumaczyć ludziom nowe ustawy. Jednym słowem wszyscy chcą, żeby im podnieść samoocenę i poprawić samopoczucie, poprzez pognębienie złodziei i aferzystów. Postulat ten jest moim zdaniem dziecinny i całkowicie demaskujący wyborców PiS. Ludzie ci nie mogą wyjść poza narzucone im okoliczności, nie potrafią myśleć w perspektywie dłuższej niż rok. Jeśli bowiem idzie o demaskacje, wszystkie najważniejsze już zostały dokonane, przy udziale wymienionego tu Grzegorza Brauna. Już wiemy, że Wałęsa to Bolek, nie wiemy za to całej masy innych rzeczy, które i za tej ekipy nie zostaną poruszone. Pisałem wczoraj o Henryku Krzeczkowskim, Sławomir Cenckiewicz ledwo musnął tę postać w swojej publikacji o długim ramieniu Moskwy. Dziś zaś wydaje książkę „Konfidenci”, która jest kolejnym przemieleniem raz rozdrobnionych treści. Nikt się jakoś nie pali do wyjaśniania sprawy biskupa Czesława Kaczmarka, pewnie dlatego, że dla takiego Rachonia czy Gursztyna to jest prehistoria i nie ma w ogóle o czym gadać. Mamy przecież tyle świeżego mięsa, mamy aferę Amber Gold i OFE, oraz inne afery i może nawet uda się posadzić do więzienia Donalda Tuska.
Myślę, drodzy, że powinniście wreszcie oprzytomnieć. Sukces ekipy która weszła teraz do mediów nie polega na tym, że oni się z czymś czy z kimś generalnie rozprawią i uzyskają w ten sposób jakąś prawdę, czy tylko jej część. Oni wreszcie mogą na legalu udawać dziennikarzy z gazowni i dyskutować o Polsce w tej samej co tamci konwencji, tyle, że bez głupich i nieestetycznych uwag. I to jest wszystko. Budżety zaś na publicystykę, filmy dokumentalne i widowiska telewizyjne, zostaną podzielone tak, żeby nikt nie poczuł się pokrzywdzony. Ktoś powie, że nie ma w tym żadnej strategii. Oczywiście, że nie ma i być nie może. Wszyscy bowiem są święcie przekonani, że demaskacje Bolka, Krzywonosowej oraz całej reszty starczą im na całą kadencję wyborczą. Potem zaś PiS przegra, bo przegrać musi i oni znów wrócą do opozycji, gdzie byli do tej pory. Jeśli będą dziś grzeczni dla dziennikarzy gazowni, to za cztery lata tamci im odpłacą tym samym.
Pisałem to już wielokrotnie, ale jeszcze powtórzę – demaskacja nie jest narzędziem uprawiania publicystyki. To jest słaba kokieteria i próba zwrócenia na siebie uwagi. Zdemaskowanych konfidentów można obejrzeć raz, góra dwa razy. Narkotyzowanie się tym to jest nawyk co najmniej dziwny.
Przypuszczam, że dziennikarze, którzy dziś znaleźli się w TVP i TVP Info będą się zachowywać dokładnie tak, jak tego oczekuje od nich opozycja, to może nie mieć żadnego znaczenia, ale myślę, że jednak ma, bo nikt przecież nie zamknie Gazety Wyborczej. Wyrzucą z niej tylko tych mniej ważnych i oni przejdą na pozycje „naszych”, bo tu akurat potrzeba będzie jakichś ludzi do orania kamienistej gleby. Poza tym wszystko zostanie po staremu. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do słuszności moich tu dywagacji, niech sobie przypomni prezesurę Bronisława Wildsteina w TVP. Wildsteina, którego zwolnił Lech Kaczyński. Było dużo gadania, zapowiedzi, a skończyło się na zwolnieniu Stanisławy Ryster i odprawach wręczanych swoim. Tym razem może być jeszcze gorzej, ale wolę nie krakać.
Telewizja ma misję i ta misja musi być realizowana na bardzo wysokim poziomie, to zaś zależy od budżetów. Czy ktokolwiek tam rozumie, że teraz, nie później nie za dwa lata, należy produkować programy o kulturze polskiej z zastosowaniem najnowocześniejszych technik i najlepszych fachowców. Nie sądzę. Na razie mamy zwolnienia. Bardzo dobrze, bo im się należało. Potem będziemy przez rok gadać o tym jak Wałęsa sprzedał Polskę, a opozycja będzie z kolei mówić, że PiS niszczy legendę Solidarności. Po roku Kurski, Rachoń i reszta zorientują się, że nie mają nic w rękach. I wtedy przyjdzie do nich Terlikowski i pokaże swoją nową książkę o tym jakim złem jest aborcja. I oni mu tę książkę zaczną lansować w prime time. A jak ktoś zwróci uwagę, że to gniot i śmieć, to mu powiedzą, że jest mordercą nienarodzonych. Nigdy, podkreślam, nigdy przy tym sposobie postrzegania okoliczności nie wyskoczymy na wyżej. Mowy nie ma. Dojdzie do tego, że sami „nasi” zaczną modlić się o klęskę PiS bo zacznie im ciążyć odpowiedzialność, którą na siebie wzięli, a której nie potrafią udźwignąć. Na koniec zaś, za cztery lata okaże się, że w sejmie rządzi Czarzasty. Na dziś to tyle.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Tarabuk i do księgarni Przy Agorze

sty 082016
 

Przed wyjazdem do Wrocławia, za namową jednego z komentatorów, kupiłem sobie tygodnik Karnowskich pod tytułem „W sieci”. Nie wiedziałem co tam znajdę, ale też i nie sądziłem, że dam się tak zaskoczyć. Oto na początku zobaczyłem tekst Zaremby pod tytułem „Prezydent zwykłych Polaków”. Dotyczył oczywiście Andrzeja Dudy. Myślę, że już niebawem za określenie zwykły Polak trzeba będzie walić w zęby. Zwykłym Polakiem niedawno mianował się Gadowski, a teraz Zaremba. Ciekawe kto następny – myślicie zapewne. Otóż ja Wam powiem kto, bo odnalazłem w tym periodyku to, co miałem odnaleźć. Na stronie 88 jest zamieszczony artykuł Marka Konrada, opowiadający o jego nowej książce. Tak więc pan Marek dołączył również do zwykłych Polaków, których prezydentem jest Andrzej Duda. Tak, tak, ten sam pan Marek, który niedawno uczestniczył w protestach organizowanych przez KOD-omitów. Teraz jest już „nasz”. Tak samo jak Karnowscy i cała reszta „zwykłych prawicowych redaktorów”, których prezydentem jest Andrzej Duda. Jakby tego było mało, w środku jest tam jeszcze pomieszczony wywiad z Jerzym Hoffmanem. To jest groza prawdziwa, bo może ów wywiad oznaczać, że pan Jerzy, wybitny reżyser szykuje się do wychowywania kolejnego pokolenia młodych „zwykłych Polaków”. Nie mogłem się otrząsnąć po przejrzeniu tego tygodnika i aż nagraliśmy krótki materiał z Kacprem Gizbo na temat tej hucpy. Proszę bardzo oto on

Pomyślałem sobie, że obóz patriotyczny zacznie niebawem pęcznieć tak, że dla nas nie będzie już w nim miejsca. Myślę więc, że nie od biedy będzie powołać do życia już teraz KLUB ZDRAJCÓW OJCZYZNY I NARODU PW. ŚW STANISŁAWA ZE SZCZEPANOWA. Ja sam się pierwszy do niego zapisuję, żeby mi potem nikt nie powiedział, że przychodzę na gotowe.
Nie mam zamiaru uczestniczyć w projektach firmowanych przez pana Marka i pana Jerzego i nie zamierzam nawet koło nich stać. Pamiętam dobrze film pod tytułem „Do krwi ostatniej”, z którego zrobiono serial telewizyjny. Film o podłych i małych oficerach gen. Andersa, którzy uciekają z ZSRR, bo nie chcą walczyć za Polskę. Obawiam się, że zbliża się „coś w podobie” jak mawiają na Mazowszu i lepiej zawczasu się odsunąć. Pan Marek zaś proponuję nam jakieś smaki z Nohant, czyta się Noą, to jest takie miasto we Francji położone niedaleko miasta Ąę, gdzie serwują najbardziej francuskie z francuskich win i najbardziej francuskie sery.
Ponieważ swój udział w projekcie patriotycznym zaznaczył również aktor Tomasz Karolak, piszący doktorat o zdradzie św. Stanisława, przypuszczam, że kiedy „obóz patriotyczny” napęcznieje już tak, że przyjmą tam nawet Lisa – a stanie się to niebawem – zacznie się szukania winnych i zdrajców. I znowu okaże się, że wszyscy najgorsi zdrajcy to księża i biskupi, a za wszystko odpowiada Kościół. Bo przecież nie osoby tak wybitne i zasłużone dla kultury narodowej jak pan Marek i pan Jerzy. Kultura bowiem jest zawsze poza wszelkimi podejrzeniami. Ludzie zaś kultury, szczególnie ci mianowani przez organizacje reżimowe i mający doświadczenie w robieniu widzów i czytelników w trąbę, zawsze są poszukiwani.
Powtarzam więc, nie stójmy obok tego. Nawet się tam nie zatrzymujmy.
To mamy za sobą jedną odsłonę nowoczesnego patriotyzmu. Pora na drugą. Z niejakim zaskoczeniem przeczytałem tekst dotyczący Wojciecha Sumlińskiego i jego prozy opublikowany przez Newsweek. Potem z jeszcze większym zaskoczeniem przeczytałem to co na ten list odpowiedział pan Sumliński.
Mam to szczęście, że nigdy nie przeczytałem ani linijki z tego co w swoich książkach napisał Wojciech Sumliński, a to z tego względu, że książki te mają niezwykle nędzną i prymitywną szatę graficzną. Mnie jak wiecie takie rzeczy bardzo irytują. Nie lubię taniochy. Wiem, wiem, pan Sumliński ryzykował życiem, zdemaskował Komorowskiego i jest prawdziwym bohaterem. Może nie tak prawdziwym jak pan Marek i pan Jerzy do których aspirują bracia Karnowscy, ale swoją klasę ma.
Ja jednak nie mogę spokojnie czytać ani tych zaznaczonych na żółto fragmentów jego prozy, ani jego wyjaśnień. To jest coś niezwykle zasmucającego, że autor, który skupia uwagę wielu ludzi prawdziwością swoich dociekań okazuje się nagle jakimś naśladowcą pisarzy amerykańskich. Za tłumaczenia całe ma zaś to, że on się ich prozą fascynował. To jest jakieś horrendum, całkowite niezrozumienie tego czym jest pisanie prozą. Fascynacja nie polega na kopiowaniu fragmentów prozy ulubionych autorów i wmawianie czytelnikowi, że to taki styl. Jeśli Wojciech Sumliński rzeczywiście ma jakieś głębokie fascynacje powinien nawiązywać do nich w innych sposób – ironicznie lub w sposób tak dyskretny, żeby zorientowali się w tym prawdziwi znawcy prozy jego ulubionych autorów. To co on tam powypisywał to jest fakt niesłychanie krępujący i nie ma znaczenia czy stanowi to jedną tysiączną, czy jego setną całej jego książki. Tak się po prostu nie robi, bo to jest lekceważenie czytelnika.
Reakcja czytelników na to co dzieje się pomiędzy Newsweekiem a Sumlińskim utwierdza mnie w przekonaniu, że ludzie nie są niestety w stanie odnieść się do jakości. Styl jakim posługuje się pan Sumliński jest przy bliższym się z nim zapoznaniu nie do zniesienia. Napięcie, które próbuje on zbudować w dialogach to bieda, a wszystko razem sugeruje, że jego naiwność została wykorzystana przez funkcjonariuszy służb nie raz. Sytuacja rozwinie się w taki sposób, jak mniemam, że z jednej strony pozostanie szyderczy Newsweek, z drugiej zaś „prawdziwi patrioci” z panami Markiem i Jerzym, a Wojciech Sumliński robił będzie w tym układzie za listek figowy. W odzyskanych mediach toczyć się będą debaty nad losem naszej udręczonej ojczyzny z udziałem Karnowskich, Lisickiego, Lisa, Sakiewicza i Moniki Olejnik, a w przebitkach będą pokazywać relację z procesu Sumlińskiego z Newsweekiem. Wszystko w duchu strategii zrównoważonego rozwoju. My zaś będziemy mieli przykazane trzymać mordy na kłódkę. Cobyśmy bowiem nie powiedzieli zawsze będzie źle. Albo nie zrozumiemy mądrości etapu, albo okażemy się chamami co nie kochają sztuki, albo nie będziemy potrafili współczuć dziennikarzowi prześladowanemu przez system. Dlatego powtarzam – zapisujmy się już dziś do Klubu Zdrajców Ojczyzny i Narodu pw. Św. Stanisława ze Szczepanowa.
Aha, nie wiem czy wiecie, ale jeden z naszych kolegów próbował umieścić komentarz na stronie nasze blogi moderowanej przez Targalskiego. I taki komunikat ukazał się jego oczom.

„Twoja OPINIA została dodana do moderacji przez STRAŻNIKA FORUM i zostanie opublikowana po zatwierdzeniu.”

To idzie wolność, wolność i śpiewa….

Miłego wieczoru. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do księgarni Tarabuk, do księgarni Przy Agorze i do sklepu FOTO MAG

gru 262015
 

Powtórzmy jeszcze raz: cały istotny przekaz jest w sferze pop. Władza jest albo święta albo tajna, innej nie ma. Wojna propagandowa zaczyna się od podmiany symboli. A teraz do rzeczy.
Uważam, że Borys Akunin jest największym hochsztaplerem na rynku literackim. Jest oszustem aktywnym, opartym o władzę na kremlu, agresywnym i podstępnym. On się zdecydowanie różni od naszej krajowej czeredki, która składa się popychadeł, kretynów jawnych oraz lekko zmitygowanych kamerami, którzy podenerwowani jedynie co jakiś czas ujawniają jak wielki potencjał idiotyzmu w sobie noszą.
Przedwczoraj przeczytałem wywiad z tym Akuninem, który tu streszczę w kilku słowach. Borys Akunin, głosi pochwałę konwencji i w realizowaniu konwencji literackiej widzi misję. To jest baza, z której wyrastają jego kuglarskie sztuczki. Borys Akunin przyznaje, że konwencja oszczędza autorowi czasu i sprawia, że jest on łatwiej przyswajalny przez czytelnika. Ja wiem, że tak jest dlatego właśnie nie korzystam z konwencji tylko tworzę własne. Projekt „Baśń jak niedźwiedź” jest nową konwencją. Akunin zaś realizuje się w kryminałach i czytelnika, który te kryminały pochłania określa mianem „wytrawnego”. Chodzi o to, że ludzie przyzwyczajeni do łykania tych samych obłych sekwencji, łatwo mogą sobie przyswoić napisaną na chybcika książkę Akunina i ogłosić ją rzeczą wybitną. Demaskacje w tym wywiadzie idą dalej. Mówi nam Borys Akunin, że kryminał szwedzki nie sprzedaje się zupełnie w Rosji i to jest efekt tego, że w Rosji za dużo się dzieje, nikt nie może się więc przejmować tym szwindlem lansowanym jako skończona doskonałość. Otóż to jest jedynie pół prawdy. Kryminał szwedzki nie sprzedaje się w Rosji, bo on jest przeznaczony na rynek wewnętrzny, skandynawski, a także na rynki wyjałowione i bierne, takie jak nasz. Rosja zaś realizuje politykę imperialną, no, dziś może para-imperialną i kryminał jako gatunek jest jej do tego bardzo potrzebny. I z tej potrzeby właśnie powstał Borys Akunin – król rosyjskiej powieści stylizowanej. Jemu należy się więc miejsce na rynku wewnętrznym, a nie jakimś Szwedom.
Każdy kryminał, z obszaru tak zwanej klasyki jest elementem inwazji kulturowej. Akunin nie jest tu żadnym wyjątkiem. On tylko, jak głupek się do tego przyznaje. Mówi, że konwencja ułatwia mu pracę. Jasne, że ułatwia. Bierzemy Szerloka Holmsa, zamieniamy go na siostrę Pelagię, zamiast centrum Londynu opisujemy stary, pamiętający Iwana IV monastyr i sze kręci, jak mawiają wydawcy szwedzkich kryminałów. I tak można w nieskończoność. Jest tylko jeden problem, trzeba za to dostawać regularne wynagrodzenia z budżetu. Inaczej się nie da, bo każdy wolny, myślący i poważny autor porzyga się bez tego przy pisaniu tych rewelacji. Nie da rady dociągnąć do końca, a jeśli da, okaże się, że wyszła mu parodia, lepsza niż wszystkie Monthy Pytony razem wzięte.
Na koniec tego wywiadu Akunin zwierza się dziennikarzowi ze swojej miłości do Polski i Polaków, twierdzi też, że Rosjanie kochają Polskę i Polaków, bo kojarzyliśmy się im zawsze z wolnością i zachodem. Ileż razy jak to już słyszałem. A będzie ze czterdzieści. Jak widzę Rosjanina deklarującego miłość do Polski sięgam po szpadę, którą się się trochę nauczyłem posługiwać. Wsadźże więc Pan sobie swoją miłość szanowny panie Akunin w szwedzki kryminał i wyślij to ciupasem na Islandię, okay….
Na koniec jest najlepsze. Akunin mówi, że jest rozczarowany swoimi rodakami, którzy nie protestują przeciwko władzy (tej samej, co zapewnia Akuninowi pozycję na rynku, wysoką sprzedaż i sukces zagraniczny). I na to dziennikarz mówi, że w Polsce ludzie od miesiąca protestują przeciwko władzy. Akunin zaś odpowiada, że wie i że to jest właśnie w Polakach najcudowniejsze, ta odwaga i bezkompromisowość. W dwóch zdaniach, na oczach zdumionego czytelnika Kaczyński zostaje zrównany z Putinem, przez pismaka z WP oraz putinowskiego poputczika. I wszyscy klaszczą, bo są wszak wytrawnymi czytelnikami, rozpoznającymi kody kulturowe oraz konwencje literackie.
Ja wiem, że nikogo nie przekonam do swoich racji, ale mam nadzieję, że nie pojawi się tu nikt, kto będzie kwestionował moje prawo do ich wygłaszania. Jakiś obrońca szwedzkich kryminałów i klasycznych konwencji literackich na przykład. A zresztą, jak się pojawi, wyleci zaraz za drzwi.
Wczoraj toyah przesłał mi fragment wywiadu z Tomaszem Karolakiem, który ukazał się na łamach „Dużego formatu”. Ja się w najśmielszych snach nie spodziewałem, że gazownia zajmie się kiedykolwiek lansowanie parodystów. No, ale wyobraźnia ludzka jest ułomna i rzeczywistość potrafi zakpić z niej w sposób bardzo wyrafinowany. Oto Tomasz Karolak, człowiek wychowany w środowisku wojskowych służb specjalnych, pupil poprzedniej władzy, pobierający pieniądze z budżetu na działalność propagandową, którą realizował, a jakże w klasycznych, komediowych konwencjach teatralnych, pisze prace o św. Stanisławie. Nic nie zmyślam, sami możecie sprawdzić. Kolejny hochsztapler zabiera się za biskupa ze Szczepanowa i zaczyna łgać, łgać i jeszcze raz łgać gorzej niż Łysiak nawet.
Przypomnijmy więc jak to było po kolei. Atak na św. Stanisława rozpoczął się wraz z ustanowieniem w Polsce porządków oświeceniowych. Wcześniej święty nikomu nie przeszkadzał Czacki w liście o Adama Czartoryskiego napisał, że odkrył jakiś dokument, w którym są jawne dowody zdrady świętego. Nikt poza nim tego dokumentu nie widział, ale od tej chwili cała rzesza popularyzatorów historii, agentów, propagandystów realizujących się w klasycznych konwencjach literackich, zaczęła grzebać w żywocie świętego i za każdym razem wychodziło im to samo – zdrajca. Najwięcej na ten temat napisał profesor Wojciechowski, były powstaniec styczniowy przerobiony w austriackim więzieniu na cesarskiego propagandystę. – Łapaj złodzieja – do tego sprowadza się dysertacja Wojciechowskiego zatytułowana „Szklice z XI wieku”. Oto człowiek wynajęty przez Wiedeń do nadania polskiej historii odpowiedniej konwencji i wymiaru, zarzuca biskupowi Stanisławowi współpracę z cesarstwem. Ja się teraz nie będę odnosił do szczegółów tego wywodu, tym bardziej, że 7 stycznia u karmelitów we Wrocławiu mam poświęconą temu zagadnieniu pogadankę, pozostańmy stwierdzeniu faktu. Po Wojciechowskim byli inni, a prawdziwy wysyp paszkwili miał miejsce za komuny. To było jak rytualny pocałunek w sam środek du…py. Każdy, kto chciał zrobić karierę popularyzatora historii musiał napisać, że św. Stanisław to zdrajca. Napisał o tym Bunsch, napisał Łysiak i paru innych. Teraz do tego powracamy, bo stosowną dysertację smaży Karolak. On tego nie czyni sam. Bo wszyscy wiemy, że Karolak to bałwan. Jemu ktoś te koncepty podsuwa i go nakręca. Karolak nie dość, że pisze o biskupie ze Szczepanowa, to jeszcze opowiada, że św. Wojciech chciał się żenić, z jakąś panną w Prusach, ale mu odmówili, on się upierał i przez to zginął. To nie jest, powiadam, wymysł Karolaka, ktoś stoi tam i mu te rewelacje podsuwa. Ja nigdy nie słyszałem tej wersji żywota św. Wojciecha, ale jeśli ktoś ją zna, niech napisze skąd pochodzi.
Karolak wpisuje się w prowadzoną w Polsce walkę z Kościołem, mamy oto przed oczami kolejną jej odsłonę, kolejną próbę oderwania polskiej historii od Rzymu i przyklejenia jej do cesarstwa. Bo za tym stoją Niemcy, jak zwykle zresztą. Nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości. Jedyne co uderza w tej próbie, to fakt, że wybrali sobie do tego Karolaka. Oni chyba rzeczywiście uwierzyli w to, ze ten gość jest popularny, ma charyzmat i przez to znakomicie się nadaje do propagowania takich treści.
Karolaka można zlekceważyć, ale przypuszczam, że on będzie z tą swoją gawędą pompowany silnie przez najbliższe miesiące. Warto więc byśmy to obserwowali i wyciągali wnioski.
Konkluzja rozważań Karolaka dotyczących związków Kościoła z Polską jest następująca: musimy sobie jasno powiedzieć, że należymy do małego, podrzędnego narodu. Już Gombrowicz o tym pisał. Położeni jesteśmy bowiem między dwoma wielkimi narodami – Niemcami, a Rosją.
A co jeśli sobie tego nie powiemy? Druty, tortury, obozy, jak napisał poeta. Prawda? O to chodzi? I wysyłają z tym komunikatem durnia, bo na nikogo innego ich nie stać. Niestety będzie tak, że wiele osób mu uwierzy i posłucha co ten gość mówi. Będzie tak, bo cały istotny przekaz jest w sferze pop, a akademia z jej powagą i stuporem służy jedynie temu, by ludzie lepsi niż Karolak siedzieli cicho.
Jak wiecie jestem ostatnio aktywny na fejsbuku i twitterze. Wnioski z mojej tam obecności są ponure. Wszyscy wygodnie żyjący, korzystający z przywilejów i benefitów ludzie, chcą koniecznie dostać palmę męczeńską w związku z tym, że PiS doszedł do władzy. Z kolei „nasi”, komunikują się na tak prymitywnym poziomie, że patrząc na nich sam Karolak by się zawstydził. Tymczasem dopóki nie stworzymy obszaru, na którym będzie się odbywać komunikacja jawna, obszaru, do którego dostęp będzie miał każdy i każdy będzie mógł tam zdobyć pozycję. Obszaru gdzie memy i konwencje propagandowe będą rozbrajane od razu, tamci załatwią nas Akuninem i Karolakiem. A my będziemy mówić: no wiesz, ale to w końcu nie jest takie złe, proza, jak proza, przeczytałem z zainteresowaniem. Karolak zaś może mieć rację, w końcu już profesor Wojciechowski, w swoich szkicach z XI wieku pisał, że św. Stanisław to zdrajca.
Na Akunina szkoda słów. Jeśli idzie o biskupa Stanisława zawsze możemy popatrzeć na mapę. Ona nas nie okłamie. To Bolesław Krzywousty, dziedzic i spadkobierca swojego imiennika, który rozkazał zabić św. Stanisława, podzielił i unieważnił królestwo. I swoją misję przy okazji. Kościół zaś to królestwo odbudował i wzmocnił. To tyle, jeśli idzie o przewagę władzy świeckiej nad duchowną. Ta pierwsza jest jawną fikcją, zza jej pleców bowiem zawsze wygląda krzywa gęba władzy tajnej. To się nie zmienia nigdy.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl