Zanim zacznę omawiać najnowszą książkę, która zjechała wczoraj do magazynu, przypomnę tylko, że ci wszyscy którzy wsparli jej wydanie nie powinni składać zamówień. Dostaną darmowy egzemplarz. Oczywiście, jeśli chcą kupić kolejny, proszę bardzo, nie mam nic przeciwko.
Opowiem najpierw o trudnościach wydawniczych. Tłumaczenie trwało chyba z sześć albo siedem lat. Ja się zgodziłem na wydanie tej książki, albowiem przeważnie godzę się na większość propozycji, świadom tego, że i tak nie zostaną wykonane. Ludzie bowiem porywają się a różne przedsięwzięcia nie rozumiejąc skali trudności, a przede wszystkim mozołu jaki towarzyszy przygotowaniu książki do wydania. To jest w wielu przypadkach udręka, której osoby nie wdrożone do uporczywej i wytrwałej pracy, nie sprostają. Nie miałem też specjalnie pojęcia co to jest ten Peyton, zareklamowano mi to jako jakąś relację z Polski, spisaną pod koniec XVI stulecia, niespecjalnie długą. Dziwiłem się bardzo, że Wacek tyle czasu nad tym pracuje. Kiedy rzecz była gotowa, zaczęła się zaraza, a ja miałem jakieś inne zobowiązania, które mogłem i musiałem zrealizować na szybko. Korekty trwały blisko rok i pewnie można by było w tym tekście wiele jeszcze poprawić, jak w każdym. No, ale to nie mogło się tyle ciągnąć. Cały projekt o mało się nie wywrócił pod sam koniec, bo ja oczywiście nie zainteresowałem się strukturą tekstu, uważając, jest to zwyczajna relacja z podróży, podzielona na rozdziały. Jest całkiem inaczej. Tekst porządkują notatki na marginesach. Muszą być one dokładnie w tych miejscach, gdzie zaplanował to autor i nie wiem doprawdy, jak z tym układem mozolił się poprzedni, przedwojenny wydawca. W naszym przypadku trud ten wziął na siebie Rafał. Przygotowanie do druku, samo składanie tekstu, trwało od lutego do teraz właściwie. Mając za sobą to wszystko, w ogóle nie przyjmuję żadnych uwag krytycznych. To był bardzo trudny XVI wieczny tekst, do którego Wacek opracował bardzo obszerne przypisy. Ja podziwiam ludzi, którzy robią przypisy. Sam tego nie robię w swoich książkach, po prostu piszę dodatkowy rozdział, w którym umieszczam wszystkie wyjaśnienia, w formie różnych ciekawych przypadków. No, ale ja na szczęście, nie jestem nauczycielem akademickim.
Teraz słowo o tym, dlaczego warto wydawać takie książki? Otóż trzeba to czynić po to, by zdemaskować pewną histerię, którą narkotyzują się autorzy pracujący na uniwersytetach. Wielu z nich wierzy, że środowisko w którym przebywają to szklarnia pełna egzotycznych roślin, których nazw i właściwości nie może poznać każdy. No, ale w związku z tym, nie każdy do tej szklarni zagląda. Ich zaś marzeniem jest popularność. Stąd też wiara, w wielu osobach bardzo silna, że ukoronowaniem pracy naukowej, powinna być praca popularyzatorska. To jest gówno prawda, bardzo przepraszam za dosadność, ale każdy wie, że uniwersytet to nie żadna szklarnia. Oni też to wiedzą, ale czymś się muszą narkotyzować i łudzić. O żadnym popularyzowaniu mowy nawet nie ma, bo rynek jest kontrolowany przez wydawców, lansujących tu autorów zagranicznych. Co z tego, że słabszych, wtórnych i dewastujących świadomość. Oni mają poparcie, są budżety przeznaczone na promocję ich książek. I mowy nie ma, by ktoś się tam pomiędzy nich wcisnął. Środowiska bowiem lokalne może reprezentować tylko Olga Tokarczuk. I chwatit. Reszta musi siedzieć w tej swojej obórce, to jest chciałem powiedzieć szklarni pełnej egzotycznych roślin. Żadne „polskie”, tak to umownie nazwijmy, treści, pisane przez polskich autorów z ambicjami, czyli akademickich, nie mogą znaleźć się na polskim rynku, dopóki nie zmieni się paradygmat promocyjno-sprzedażowy. Ten zaś ciosany jest z gruba i wszyscy się nań świadomie lub podświadomie zgadzają. Oto całe dobro przychodzi do nas z zachodu i przez nie jesteśmy cywilizowani. W związku z tym autorzy, którzy chcą jakoś zaistnieć na rynku muszą przede wszystkim zaakceptować ten fakt. Dawniej z tym zaistnieniem było prościej, bo trzeba było mieć kogoś w PZPR i już, a konkurencji na rynku treści popularnych nie było prawie wcale. To co się pojawiało, było tłumaczone przez zaprzyjaźnionych towarzyszy i wszyscy żyli szczęśliwie. Po roku 1989, rynek został zalany treścią, w której pływać nauczyli się nieliczni. Reszta stoi na brzegu i drży. Ktoś powie, że ta moja przemowa trochę nie pasuje do sytuacji, albowiem Payton także tłumaczy, że Polska byłaby o wiele lepiej urządzona, jeśli przyjęłaby zachodnie, najlepiej angielskie prawa. Ja zwrócę uwagę na kilka kwestii, które świadczą, że on może wyraża w tej swojej relacji inną jakąś tęsknotę. Oto w części poświęconej Prusom, wyszczególnia ilość garnizonów na tym, jakże przecież niewielkim terenie, bo pisze o Prusach Królewskich. Prócz miejskich garnizonów, w trzech największych ośrodkach, było ich tam chyba jeszcze z siedem. Gdyby ktoś więc próbował zaatakować Polskę od strony morza, bez porozumienia z elektorem brandenburskim i księciem w Prusach, zwanych później Wschodnimi, nie miałby właściwie szans na przebicie się w głąb kraju. Dlatego każda wojna z Rzeczpospolitą, prowadzona przez najeźdźcę północnego musiała zaczyna się od przekupienia księcia w Prusiech. A jeśli idzie o ten rynek treści popularnych, to bez zmiany wskazanego paradygmatu, żadne treści lokalne i lokalni autorzy się na nim nie utrzymają. Czyli trzeba zacząć od wydawania i dystrybuowania różnych Paytonów.
Oczywiście, prawa w Rzeczpospolitej są straszne, i każdy kto radzi sobie szablą sam, nie zawracając uwagi sądom, uważany jest za bohatera. Potępia się jedynie tych, którzy działając w zmowie dybią na spadek i urządzają przy tym zasadzki na stojącego nad grobem, a zamożnego krewnego. A i to tylko wtedy kiedy jeden z zamachowców jest plebejuszem. Wtedy można mu nawet odrąbać głowę. Powoduje ten nieszczęsny stan, że szlachta jeździ zawsze w towarzystwie pocztów zbrojnych, z obawy, że ciągnąca się latami i, jak pisze Payton, dziedziczna vendetta, przyprawi ich o utratę życia w jakiejś zasadzce. To wszystko jest oczywiście prawda i niechęć korzystania z sądów uznać należy za rzecz godną potępienia. No, ale trzeba też zwrócić uwagę na fakt, że każdy szlachcic był uzbrojony i każdy miał ludzi gotowych do walki, których mógł skrzyknąć w jednej chwili. Czy Polacy czuliby się lepiej, gdyby zamiast ich samych sprawy sporne załatwiała jakaś żandarmeria, ceklarze miejscy, albo królewscy? Przecież nigdzie wówczas nie było policji. Dziś mamy jej aż nadto, z sądów korzystają wszyscy i jest to jedno utrapienie, ciekawe co dziś na temat Polski i sposobu zarządzania krajem, a także organizacji sądownictwa napisałby Payton?
W całej tej relacji wybrzmiewa oczywiście wielki żal za tym, że to nie Korona Brytyjska organizuje przepływ towarów i ludzi na tym olbrzymim zasobnym terytorium – a propos – wiedzieliście, że pod Przemyślem były złoża miedzi? No właśnie, a Payton wiedział. Nie były to wielkie złoża, ale były. Wskazywanie więc słabości państwa i jego ustroju jest w istocie smętnym stwierdzeniem takiej oto treści – nie dzieje się tam za dobrze towarzysze, ale bez ciężkiej i uporczywej walki zająć się tego nie da. Liczyć zaś na to, że miejscowi będą w naszym imieniu zarządzać jakimiś fragmentami nie można, albowiem ponad 76 tysięcy ( On tam podaje dokładnie ile, ciekawe kto to policzył, w tym polskim bałaganie) majątków ziemskich należy do Kościoła, który pobiera dziesięcinę. Ta dziesięcina jest solą w oku wszystkich, tak, jakby nie dostrzegali jakie podatki pobierane są u nich w kraju i na co przeznaczane. Na dziś to tyle, będę jeszcze pisał o relacji Peytona, ale zbliża się burza i obawiam się, że mogą wyłączyć prąd.
Dziś te sprawy załatwia GUS, dlatego ja biorę udziału w spisie. Może dzięki temu uda mi się umknąć Kaczyńskiemu i mnie nie zaszczepią. Nie ukrywam, że liczę na polski bałagan.
Nie biorę udziału w spisie.
Super książka!
No trudno
dokładny opis terenu I RP, przez który do Morza Czarnego bezpiecznie można było dojechać w kilka tygodni, bez narażania na francuskich czy berberyjskich uczestników handlu morskiego.
Kapitalna książka, zaraz porównam z Historią Polski autorstwa O`Connora
Dzień dobry. Ja sobie przy okazji tego Peytona pozwolę na refleksję ogólną. Otóż my tylko z takich Peytonów czy innych O’Connorów dowiadywać się musimy jak właściwie ta nasza Rzeczpospolita Obojga Narodów funkcjonowała. Każdy w szkole się nasłuchał o „warcholstwie szlachty”, „rozpijaniu chłopa”, „niesprawności państwa”, „błędnym systemie podatkowym”, „praktycznym braku armii”, itp, itd. W nocy o północy „gramotny” Polak jest w stanie to wyrecytować w tę i nazad. Co te zbitki terminologicznie konkretnie znaczą – tego już właściwie nikt nie wie, poza agitatorami z prawdziwego znaczenia. A my? No, tak intuicyjnie wiemy, że to kłamstwa i wraża propaganda, ale konkretnych argumentów przytoczyć nie potrafimy. No bo gdzie mieliśmy je wyczytać? U Peytona?
Trafne spostrzeżenie !
Pan się nie zaszczepi i ja do końca życia będę nosił maskę, pomyśl pan o innych
Żywcem mnie nie wezmą!
Historia to nic innego niż biografia w większej skali. Jeśli w roku 1598 raj był już nieźle zatłoczony, to czy dla mnie, w dziewiątym pokoleniu, znajdzie się jeszcze kącik?
No przecież Pan się zaszczepi. To po co maska?
„No przecież Pan się zaszczepi. To po co maska?”
Bo paskudna z natury, lepiej niech nie zdejmuje.
Taka tam reklama ksiażki
https://blogs.bl.uk/european/2015/05/how-the-spy-john-peyton-put-poland-on-the-map.html
Plus – o ile mnie pamięć nie myli – jakieś pokolenie później inny angielski szpieg przemierzał nasz kraj, bodaj udawał kupca w polski obozie pod Giewem 1626. Czy raport tego człowieka też Pan wyda?
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.