maj 272023
 

Kiedyś, bo teraz już coraz rzadziej ludzie pytali mnie – ale jak pan to robi? Co? – zgadywałem. No, że pan tak pisze codziennie, a te teksty w zasadzie, z nielicznymi wyjątkami nie odstają. Nie wiem. Zawsze chciałem to robić i w końcu sny moje stały się prawdą. Nie dorobiłem się i nie dorobię na tym prawdziwych pieniędzy, ale robię to, do czego mnie Pan Bóg powołał. Koszt był duży i zamortyzował się tylko częściowo, nie da się go jednak wyrazić w pieniądzu. Nie potrafię w zasadzie nic innego, a to czym się zajmuje, siłą rzeczy wchodzi na pewien, niezbyt głęboki, ale jednak, poziom szczegółu, który zaczyna odstraszać potencjalnych czytelników. Ci bowiem absorbowani są na rynek poprzez rozhuśtane i napędzane medialnie projekty, firmowane przez ludzi zwanych pisarzami. O sobie mogę powiedzieć jedno – na pewno nie dostanę zadyszki. A widzę, jak wielu ją łapie już po trzech akapitach. I to mnie pociesza w nadchodzącej starości, choć przecież wszystko może się zdarzyć – demencja, szaleństwo jakieś, czy choćby paraliż. No, ale są ludzie, którzy nie martwią się takimi sprawami, a powinni. Bo choć ich pozycja na rynku wydawała się być tak zabezpieczona, że w zasadzie była nie do zakwestionowania, okazała się jednak bardzo słaba.

Zacznijmy od początku czyli od metody. Zawsze gdzieś tam, w najgłębszej piwnicy jest jakiś mechanizm, który napędza wszystko. Ktoś go tam przed wiekami nakręcił, jakieś krasnoludy, czy inne stwory i on sobie chodzi w tajemnicy przez światem i wydaje ciche, konsekwentne, czasem groźne pomruki. Startujący autorzy go lekceważą, tak jak kiedyś praktykujący lekarze lekceważyli opowieści o grupach krwi. Co mi tam będziesz truł bracie o jakichś grupach – mówili – krew jest czerwona i tyle. Okazało się, że się mylili. Z każdą szczególną umiejętnością tak jest. Najłatwiej to wyjaśnić na przykładzie gry na instrumentach, która jest dostępna – w stopniu wirtuozowskim – tylko nielicznym. Wszystkim się wydaje to łatwe, ale wszyscy wiedzą, że kosztowało mnóstwo pracy i są w wirtuozerskiej grze takie momenty, których żaden laik nie zrozumie.

Z pisaniem jest inaczej, bo każdy kto ma parcie i umie powiedzieć żart z pointą, może być uznany za zdolnego autora. Szczególnie jeśli przemawia do ludzi bez doświadczenia, którzy wchodzą w życie i dowiadują się o jego licznych niesprawiedliwościach i zakłamaniach. Natychmiast chcą zająć jakąś pozycję, przybrać stosowną postawę, niczym d’Artagnan przed pojedynkiem na szpady i czekać, aż ich ktoś w tym wyborze utwierdzi. Do tego właśnie służą pisarze, szczególnie pisarze buntownicy oraz zniuansowani znawcy tematów politycznych. W zasadzie wszyscy pisarze do tego służą, bo nawet Żulczyk żyje z tego tylko, że komentuje wydarzenia polityczne i mówi swoim niedojrzałym czytelnikom co mają myśleć o prezydencie. I tylko to się liczy. Tak to zresztą ujął jesienią zeszłego roku Adam Michnik na jakimś spędzie młodych, postępowych literatów.  Powiedział, że to co mówią o polityce jest ważniejsze od tego co piszą. I tak było zawsze, ale w ludziach potęgowano złudzenie, że jest inaczej. Pisarz zaś to szlachetny i ideowy bojownik o prawdę i szczęście ludzkości. Powtórzę – tak nie było nigdy. Przeciwnie – zawsze było na odwrót. Dlatego też, ja ze spokojem znoszę swój los autora marginalizowanego. Inaczej być nie może po prostu. Wróćmy jednak do mechanizmu w piwnicy, zrobionego przez krasnoludy. On z całą pewnością istnieje. I bywa, że nawet ja, podejmując jakiś tam wysiłek potrafię go wprowadzić na szybsze obroty. Widzę też, że większość autorów tego nie potrafi, albowiem nie wierzą oni w jego istnienie. Wierzą w gwarancję, pochlebstwa i w to, co o pisarzach mówi tak zwana krytyka, a także działy promocji wydawnictw. Włączyłem sobie wczoraj Wiadomości, a tam relacja z targów książki pod Pałacem Kultury. No i jakaś pani mówi, że są tu autorzy, którzy tworzą niesamowite światy dla swoich czytelników. To jest brednia z punktu widzenia marketingowego, która pobudza aktywność szaleńców. I oni rzeczywiście tworzą jakieś światy, ale muszą je tworzyć tak, by były podobne do innych, stworzonych już wcześniej światów, bo w przeciwnym wypadku niczego nie sprzedadzą, a promocja nie będzie mogła ich promować, bo nie da się ich z niczym porównać. Pomijam już systemową słabość i głupotę działów promocji.

Żeby wypromować autora, a najlepiej cały kierunek, potrzebne są struktury poważne, państwowe, albo jakieś tajne, mogą to być też wielkie korporacje, które kreują całe obszary treści, po to by identyfikowali się z nimi czytelnicy, którym coś się sprzedaje. Najlepszym przykładem takich poczynań była i jest nadal literatura iberoamerykańska. No i najbardziej spektakularna degradacja autora z tego obszaru, czyli upadek Llosy, po otrzymaniu przezeń nagrody Nobla. Z pisarza, który wywoływał dreszcze Llosa zamienił się w jakiegoś peruwiańskiego Żulczyka, co kokietuje dziewczyny opowieściami o tym, jak sobie wszył esperal.

Widzimy, a przykładów, dostarcza nam każdy dzień, że u nas żadne poważne struktury nie promują autorów. Działają same niepoważne, a to z kolei powoduje, że pisarze, którzy uwierzyli, że mogą być pisarzami poza tym upiornym schematem, który wskazałem, mogą też zająć się poszukiwaniem wspomnianego mechanizmu, który rządzi wszystkimi emocjami i budzi je swoim pomrukiem naprawdę, a nie tak, jak się to wydaje Sylwii Chutnik czy Gretkowskiej. To znaczy, że wystarczy pokazać, pardon, dupę i już są emocje.

Skąd ja wiem, że nie ma w Polsce poważnych organizacji kreujących pisarzy? No stąd, że ci ich promotorzy, którzy się czasem ujawniają, deklarują, że sami mogliby coś napisać i to jeszcze lepiej niż tamci, a to z kolej wskazuje, że ludzie ci wierzą we własne kłamstwa. Nie wiem czy może być coś gorszego. Jedzenie robaków z Trzaskowskim chyba tylko.

Parę lat temu do mojego stoiska na targach książki podszedł Michał Piegzik. Młody człowiek mieszkający za granicą, który jako student napisał i wydał dwie albo trzy książki o wojnie na Pacyfiku. Od razu chciałem go zaprosić na konferencję, ale powiedział, że nie może, bo wyjeżdża do Japonii. Nie wiem gdzie jest dziś Michał Piegzik, ale udziela się bardzo na twitterze i tam właśnie wskazał różne nieścisłości w pracach najbardziej znanego geopolityka Polski – Jacka Bartosiaka. A wręcz zarzucił Bartosiakowi plagiat. Ten zaczął Michała Piegzika czymś straszyć, ale nie jest to łatwe, albowiem Piegzik sam jest prawnikiem, a do tego on rzeczywiście robił kwerendy w japońskich archiwach, albowiem posługuje się tym językiem i odczytywanie dokumentów nie jest dla niego problemem. Zrobiła się wielka afera, bo zarzuty dotyczą pracy doktorskiej Bartosiaka, której recenzentem był generał Koziej zostały rozkolportowane, jak Internet długi i szeroki. Jak ktoś lubi łączyć kropki i wskazywać oczywistości w naszej zakłamanej rzeczywistości przypomni sobie od razu, że tego Kozieja Bronisław Komorowski nazwał kiedyś szogunem. To z pewnością nie było przypadkowe. I teraz szogun Koziej zrecenzował pracę Bartosiaka o japońskiej marynarce. Dlaczego to zrobił? Bo ma niezwykłe kwalifikacje, wskazane przez samego, byłego co prawda, ale jednak, prezydenta. Okazało się niestety, że szogun nie znał japońskiego, a przez to wziął teksty przepisane za oryginalne, czy jakoś tak. Poszukajcie sobie szczegółów, bo Michał Piegzik zabrał się za dekonstrukcję Bartosiaka naprawdę poważnie.

Na co ona wskazuje? Na absolutną fikcyjność poszukiwań naukowych w dziedzinach humanistycznych, które uprawiają tak zwani uczeni w Polsce. Ludzie ci ograniczają się wyłącznie do powtarzania lub wręcz przepisywania tego, co zostało napisane za granicą. A jedyną miarą ich sukcesu jest to czy dość dokładnie przepisali. Z tym, że nawet recenzent nie może tego sprawdzić, choć przecież nazwany został szogunem.

Przypomnieli mi się teraz ludzie, którzy próbowali przekonać mnie, że Bartosiak to amerykański agent, który chciał pomóc Polsce w zmianie strategii obronnej, a do tego jeszcze jest tak sprytny, że sprzedał 200 tysięcy swoich książek w dwa miesiące. Już to komentowałem i nie zamierzam się powtarzać. Mogę jednak zapytać – czy naprawdę pracę doktorską agenta służb specjalnych USA recenzował na uczelni Łazarskiego  ten cały szogun? Naprawdę ktoś tak myśli?

Rozumiem, że wielu czytelników Bartosiaka rzuci się do jego obrony. To jednak nie ma żadnego znaczenia, podobnie jak nie ma znaczenia to, ilu czytelników broni Manueli Gretkowskiej i jej wygłupów. Ludzie ci nie robią sprzedaży, może kiedyś opchnęli te swoje książki i się wzbogacili, ale dziś są wyłącznie ikonami kompromitacji. I tak jest ze wszystkimi w Polsce, bo ludzie zwani pisarzami nie poszukują niczego. Są akwizytorami kłamstwa, które ma przerabiać na miazgę mózgi polskich czytelników. Bartosiakowi nic się nie stanie, możecie być pewni. Dalej będzie opowiadał te szalone historie. Podobnie jak Sumliński, który przepisywał swoje książki od byłych agentów brytyjskich służb udających pisarzy. Dziś ponoć nagrał jakiś podcast – Spowiedź Sumlińskiego – można tego odsłuchać na YT, ale trwa dwie godziny. Kto będzie tracił dwie godziny na słuchanie notorycznego kłamcy? Bartosiak wywinie się jeszcze mniejszym kosztem. W końcu co znaczy jakiś tam splagiatowany fragment wobec ogromu spraw, które ogarniał swoim umysłem.

A ja ostatnio wymieniałem różne uwagi z Waldemarem Beną, ze Zgorzelca. Niektórzy pamiętają go z konferencji w Kliczkowie, gdzie co prawda nie wykładał, ale opowiadał w kuluarach różne ciekawe rzeczy. Waldemar napisał książkę „Polskie Górne Łużyce”, dziś w zasadzie nie do kupienia. To są encyklopedycznie ujęte monografie miast i miasteczek. Opisane ze wszystkimi aspektami ich funkcjonowania. No i pisze tam Waldemar Bena, że w strumieniach i rzekach Dolnego Śląska i Łużyc żyły sobie małże perłopławy. A na dodatek, że ich perły były pozyskiwane jeszcze w XIX wieku. Ja wiem, że to jest – w skali Bartosiaka i Sumlińskiego – wiadomość o wartości zerowej, bo niby kto ma się tym ekscytować? Frajerzy jacyś chyba, nie znający w dodatku żadnego szoguna i nie rozumiejący co to jest rimmland i co to jest pivot. Nie rozumiejący, że do nadchodzącej, globalnej katastrofy wyzwolić nas mogą jedynie książki wymienionych autorów, którym się zasłonimy i dzięki temu ominie nas fala uderzeniowa. Ja wybieram jednak te perłopławy z Kwisy i Bobru. Bo one są lampką, która prowadzi nas ku temu tajemniczemu mechanizmowi, który gra i pogrzmiewa gdzieś w podziemiach.

Życzymy powodzenia Michałowi Piegzikowi w zwalczaniu papierowych smoków zionących ogniem z krepiny i wieszczących rychłą zagładę ludzkości. Obserwujmy przy tym pilnie jak będzie przebiegał ten jego pojedynek.

  11 komentarzy do “Pisarze z zadyszką”

  1. Mnie jeszcze zastanawia rzeka Lech w Niemczech,jakoś bardzo swojsko ją słychać. Koloryzacja narodu niemieckiego sprawiła że wzrosły akcje białego człowieka ze wschodniej Europy. Polskie „kochajmy się panowie bracia” zrobi karierę europejską. Jak to sie dokona skoro nie znamy „męża” to już wyższa tajemnica.

  2. Rzeka Lech nie ma nic wspólnego z Lechitami, tak sądzę

  3. Może od doktora h.c. Lecha Wałęsy?

  4. W Danii jest Risskov i Bohuslana. A cały dawny enerdówek to miejscowości o końcówkach -ow, -au bądź -itz. Ale to akurat nic dziwnego, zostało po zniemczonych Słowianach Połabskich. MMnie jeszcze zdumiewa francuski Brest oraz włoska Brescia (Cremona tyż się kojarzy, z krzemieniem). Podobno Etruskowie byli Słowianami lub blisko spokrewnieni („eto russkije”).

  5. I jeszcze bruschetta! „Daj ać, ja pobruszę”. Ale dla odmiany po chorwacku mąka to „brasznie”.

  6. Bartosiak to jakiś fenomen. Facet nie potrafi sklecić jednego poprawnego zdania złożonego. Redaktor jego wypocin powinien mu kazać pisać prostymi lub zatrudnić korektora. Do tego chyba zapomina, co napisał 10 stron wcześniej i powtarza się po 3 razy, przez co jego bełkot wychodzi 3x dłuższy. Z wielkim trudem przebrnąłem przez chyba 1-szą jego cegłę stręczoną mi jako wielką mądrość i objawienie. Nie wiem, co jego wyznawcy w tym widzą. Ale to samo mogę powiedzieć o wośpiaku i jego wielkiej chucpie werbalnej przemocy.

  7. Llosa napisał jedną dobrą książkę pt. Gawędziarz. Jest o ludziach. Wprawdzie o pewnym dziwnym Żydzie z Limy i o dziwnych Indianach, ale o ludziach.

  8. Większość książek Llosy to dobre książki

  9. Jego zadaniem jest absorbcja uwagi tłumu. Jak to zrobi, o to mniejsza

  10. Zaskoczeniem dla wielu mogą być też flaga i herb Frankfurtu nad Menem.

  11. Zgadzam się. Ale nie jestem jego wielkim miłośnikiem.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.