Napisałem przez weekend 5 rozdziałów, co jest chyba absolutnym rekordem świata, ale miałem taką moc i tak dobrze przygotowaną pracę, że trudno byłoby wręcz napisać mniej. Wczoraj się trochę pogapiłem w ścianę, albowiem takie rzeczy zostawiają jednak jakiś ślad w psychice. Zostało jeszcze trzy rozdziały i wstęp. Potem korekta, poprawki, skład i druk, który pewnie zakończy się w połowie lipca. Wcześniej się nie da. Przykro mi. No, ale wcześniej będą inne książki.
Wczoraj wieczorem jeden z komentatorów, konkretnie wierzący, postawił tu pewną ważną kwestię. – Ile tu osób przychodzi i czy to gadanie na temat XI wieku ma jakikolwiek sens? W mojej ocenie ono miałoby sens nawet wtedy jeśli nie przychodziłby tu nikt.
Tak, jak wspomniałem wczoraj, pierwszy tom Kredytu i wojny, był najszybciej sprzedającą się książką w historii wydawnictwa Klinika Języka. Nic tak nie śmignęło, nawet II tom Baśni. Dlaczego tak się dzieje? Często, zwłaszcza kiedy ludzie wejdą tu i zobaczą magazyn z tymi wszystkimi paletami i stosami książek, które nie nadają się do sprzedaży, takie oto pytanie – a czy ty/pan robisz jakieś badania rynku zanim zdecydujesz się na wydanie tego czy innego tytułu? – Nie – odpowiadam – nie robię żadnych badań, bo nie mam na to pieniędzy, a nawet gdybym je zrobił to co by mi to dało? Miałbym dostroić do nich ofertę? To by się skończyło katastrofą. Badania rynku, może są gdzieś potrzebne, ale na pewno nie w wydawnictwie. To tak, jakby wszyscy wiejscy podrywacze, uznali nagle, że najlepszym sposobem na randkę, jest przebrać się za Elvisa, bo on miał spore wzięcie i w tym stroju, co sobotę wkraczać do dyskoteki w remizie. Efekt byłby cokolwiek niezadowalający, a i w mordę można by było dostać. Nie robię badań, a powód jest jeden. Badania takie zrobiło za mnie, dawno temu państwo znane jako PRL. Od dziecka kupowałem bardzo dużo książek, a o ich wyborze nie decydowały recenzje czy reklama, albowiem takich rzeczy nie było. Trzeba było obejrzeć tytuł i przeczytać co jest na skrzydełkach, a potem zdecydować, czy wydać pieniądze. Mi to przychodziło łatwo, albowiem do pewnego momentu, nie kupowałem niczego poza książkami, nawet jedzenia. Czytałem sporo, ale bez przesady, znałem ludzi, którzy pochłaniali naprawdę masę tekstu, ale bez żadnych konsekwencji dla swojego późniejszego życia. W PRL, na księgarskich półkach istotne miejsce zajmowały książki historyczne dotyczące średniowiecza, tłumaczone z francuskiego. Przeczytałem część z nich, ale nie wszystkie, bo mnie zwyczajnie znudziły i trochę zraziły. Nie wiedziałem dokładnie czym, ale dziś już wiem. Dlatego wydaję takie rzeczy jak Kredyt i wojna. Tych średniowiecznych popularyzacji było naprawdę dużo, w zasadzie co pięć lat wlewał się na rynek strumień prozy historycznej z zagranicy, a była jeszcze przecież proza rodzima. Cały ten segment miał funkcję wychowawczą i mnóstwo ludzi kształtowało sobie, podczas tej lektury, wyobraźnię i wrażliwość. Większość tych ludzi żyje do dziś, a średniowiecze ciągle jest towarem, który bardzo dobrze się sprzedaje. Po co mi więc badania rynku? Oczywiście treści zwane umownie średniowiecznymi są powielane według kilku przewidywalnych schematów, które mają jedną dominującą cechę – są antykościelne. Każdy kto ma choć trochę wrażliwości, po przeczytaniu jednej czy drugiej takiej książki zorientuje się, że jest to proza raczej nieszczera, a do tego wiele ukrywająca. Nie zawsze przez głupotę autora, często przez złą wolę, a także przez fakt, że autor wykonuje jakieś zlecenia i działa w takiej intencji, by format utrzymał się na rynku i wpływał na wyobraźnię i wrażliwość czytelników. No więc na moją wyobraźnię formaty te wpłynęły w ten sposób, że zacząłem pisać książki o średniowieczu inaczej. I będę to kontynuował. Poza tym zorientowałem się, że są w językach obcych inne narracje, które idą w poprzek tych lansowanych w Polsce od czasów środkowego PRL. Takie jak na przykład książka Gabriela Ronaya, Anglik tatarskiego chana. Można więc kupić prawa autorskie do takiego tytułu i wydać go w Polsce. – Ale panie to się nie sprzeda – taka opinia dominuje. Nie wiem co powiedzieć w takich chwili. Czy naprawdę uważacie, że powinienem startować do wyścigu o klienta i pieniądze w takich segmentach, gdzie królują dotowane przez państwo oficyny, które wydają książki autorów, pokazujących się codziennie w mediach, albo mających swoje, bardzo popularne kanały na YT? Bo oni obrabiają tematy, które się sprzedają? Przecież to jest pomieszanie z poplątaniem. Oni nie obrabiają tematów, które się sprzedają, bo na rynku książki można sprzedać wszystko, oni zajmują się dystrybucją propagandy, w której promocję ktoś włożył masę pieniędzy. Obserwator zaś ulega złudzeniu, że temat sam się nakręcił i ciągnie jakąś koniunkturę. I wielu autorów wpada w tę pułapkę, piszą coś na temat, który – na pewno się panie sprzeda. Pisałem o tym sto razy, ale widzę, że za mało. Ci pomniejsi autorzy, swoją pracą, żeby nie powiedzieć krwawicą nakręcają koniunkturę, na której być może trochę zarobią, a być może nie zarobią nic. Staną się tylko tłem i uzasadnieniem dla dalszego pompowania w rynek treści propagandowych. Tytuły i tematyka znane pod szyldem „to się panie na pewno sprzeda” to segmenty doinwestowane, albowiem pełnią funkcję propagandową, destrukcyjną w istocie. Tak, jak PRL dotował antykościelne treści średniowieczne, pisane przez naprawdę sprawnych i dynamicznych autorów. Dziś sprawnych autorów w zasadzie nie ma. Mówię to z całą odpowiedzialnością. Można się śmiać. Guzik mnie to obchodzi, bo mam swoje sprawy do zrealizowania i zrealizuję je choćby na ten blog nie przychodził nikt. Formaty jednak zostały, ale ich dystrybucja się zmieniła. Pisałem o tym wczoraj i przedwczoraj, ale chyba niezbyt dobrze zostało to zrozumiane. Podejmiemy więc pewne ryzyko, które związane jest z cytowaniem fragmentów prac naukowych. Oto jeszcze raz cytuję dwa razy już wspomnianą klauzulę poufności:
Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy
Zastrzeżenie to zostało umieszczone na początku książki Piotra Czarneckiego zatytułowanej Geneza i doktrynalny charakter kataryzmu francuskiego XII – XIV wiek. Rzecz wydana została w roku 2017, a więc całkiem niedawno.
Licząc na to, że mam prawo do cytowania, jak każdy publicysta i recenzent książek, bo póki co nie utworzono żadnej Zakonu Prawomyślnych Recenzentów Prac Naukowych (ZPRPN), umieszczam tu bez zgody wydawcy, ani ustnej, ani pisemnej, fragment wstępu:
Kwestie genezy i doktrynalnego charakteru kataryzmu wywołują w ostatnich latach w nauce coraz większe kontrowersje. Ustalenia dotychczasowej historiografi i są podważane przez zwolenników nurtu dekonstrukcjonistycznego, który zdobywa coraz większą popularność, zwłaszcza za sprawą autorów francuskich czy też francuskojęzycznych. Jego zwolennicy negują wszelkie związki kataryzmu z wcześniejszymi herezjami dualistycznymi, w tym przede wszystkim z bogomilizmem i paulicjanizmem, a także umniejszają lub całkowicie negują znaczenie dualizmu w katarskiej doktrynie. Jesteśmy więc dzisiaj w badaniach nad kataryzmem świadkami ogromnego przewrotu zarówno interpretacyjnego, jak i metodologicznego, który może niebawem całkowicie zmienić postrzeganie tej herezji. W myśl koncepcji badaczy nurtu dekonstrukcjonistycznego bowiem kataryzm był oryginalnym dziełem mieszkańców Europy Zachodniej, powstałym bez udziału jakichkolwiek wpływów zewnętrznych, na fali rozpoczętej w XI wieku reformy Kościoła. Katarzy według tej interpretacji byli dysydentami pragnącymi powrotu do pierwotnego chrześcijaństwa na podstawie Ewangelii, a dualizm i manichejski charakter został im przypisany przez autorów kościelnych, którzy chcieli ich zdyskredytować. Utożsamienie ich z manichejczykami miało bowiem na celu wyrzucenie poza nawias chrześcijaństwa i przedstawienie ich jako element obcy w stosunku do panującej religii. Radykalni dekonstrukcjoniści są zdania, że kataryzm jako zorganizowana herezja nie istniał w ogóle, lecz był jedynie inwencją czynników kościelnych mającą na celu uzasadnienie prześladowań. Wobec tak rewolucyjnej reinterpretacji kataryzmu, zarówno w kwestii jego genezy, jak i charakteru doktrynalnego, żaden badacz nie może pozostać obojętny. Rozpoczynając badania, musi mieć już przecież ustaloną metodologię i określony stosunek do źródeł, a więc musi opowiedzieć się po jednej ze stron sporu.
Przypomnę teraz to, co napisał w swojej także całkiem nowej pracy, dotyczącej historii hrabstwa Trypolisu, Kevin James Lewis – jeśli chodzi o historie Południa, zostały nam tylko pieśni trubadurów.
Rodzi się więc pytanie – na jakiej podstawie dekonstrukcjoniści francuscy dokonują swoich dekonstrukcji? Zapewne chodzi o nową interpretację starych źródeł. No, ale tego dokładnie nie wiemy. Wiemy za to, że toczy się spór, w którym całe rzesze ogłupiałych czytelników wezmą wkrótce udział, bez świadomości w czym uczestniczą. W sporze tym istotną sprawą będzie kogo nazywać będziemy dziś prawdziwymi chrześcijanami. Czy tych, którzy odtwarzają dziś tradycję herezji Południa na podstawie niezachowanych źródeł i pieśni trubadurów, czy tych, którzy stoją po stronie hierarchii, papieża, bulli i kanonów publikowanych w Rzymie przez tysiąc ostatnich lat. Bo zanegowanie z pozycji akademickich takiej kwestii jak dualizm herezji katarskiej, to jest sprawa najwyższego kalibru. I żartów nie będzie. Katarzy, jako owoc reformy gregoriańskiej! Nawet się nie spodziewacie jakie to będzie miało konsekwencje. O części z nich opowiem jutro we Wrocławiu, o godzinie 18.45. Tych, którzy się czegoś domyślają, bardzo proszę o dyskrecję, do chwili aż nie ukaże się książka. Potem sobie podyskutujemy. I zobaczcie teraz, jak wobec takiej kwestii wyglądają występy Terlikowskiego, Szustaka, Górnego i Lisickiego. Jeśli się nie domyślacie jak to Wam wyjaśnię, oni wyglądają jak Elvis w remizie, w sobotni wieczór. I to się już niestety nie zmieni. Do spraw poważnych powoła się specjalnych zawodników, którzy toczyć będą pojedynki w ciemnych piwnicach uniwersytetu.
Dzień dobry. Tak na chłopski rozum – musi to być ważne, skoro dziś, kiedy wydaje się środki podatnika na studia nad tożsamością płciową, ni z tego ni z owego powstaje cały nowy kierunek badań i interpretacji wydarzeń średniowiecznych. A więc ktoś ma coś do ugrania na tej nowej „szkole falenickiej” czy też może otwockiej. Każdy kto chodził na lekcje historii w epoce realnego socjalizmu wie, jak bardzo „twórcze” może być nauczanie historii. Nawet tej, którą pamiętają żyjący świadkowie i zestawienie tych dwóch rzeczy może dać uczniom do myślenia. Nic nie szkodzi, twierdziła ówczesna komuna, powtarzaj tak długo, aż sam uwierzysz (to z doktora G.). Reasumując – taka edukacja zostawia w człowieku ślad do końca życia i nie dające się zagłuszyć pragnienie dojścia do tego, jak było naprawdę. No może nie we wszystkich, zawsze jakaś część obrabianych w ten sposób umysłów wykazuje odporność całkowitą. Niby trochę ich to chroni, na początku przynajmniej, ale potem i tak lądują w formalinie, rozlewanej przez seriale o templariuszach i innych grach o tron. System jest naprawdę bardzo dopracowany i trzeba nie lada szpenia, który jednak ten kozik w szczelinę wciśnie i tę kosmiczną próżnię wypuści…
To nie jest takie trudne, naprawdę.
Wkrótce się dowiemy, że katolicy, nawet ci od Elvisa, to zwykli naziole i trzeba się z nimi rozprawić, bo inaczej nie będzie żadnej odnowy w kościele.
Jacy tam naziole, to są sataniści po prostu, którzy wyznawali fałszywego boga przez cały czas, okłamując rzesze prawowiernych. Naziole to jest zabawka dla przygłupów.
Jedno drugiemu nie przeszkadza, jest sporo prac o związkach satanizmu z nazizmem.
Trzeba jednak przyznać, że przed fałszywymi prorokami ostrzega już Pismo. Przez tyle czasu powinniśmy wykształcić w sobie jakieś mechanizmy ochronne a i sposoby postępowania z takimi…
Kokieteria wymierzona w kompleksy jest straszliwą bronią
Z pewnością. Ale może by tak nam ktoś pomógł ich na początek rozpoznawać. Przez analogię chociażby, było ich wszak w przeszłości sporo. Może by tak Episkopat jakiś list na ten temat napisał…?
Już to widzę…episkopat udzieli im błogosławieństwa, bo mu powiedzą, że będą śpiewać na chwałę Bożą.
Za chwilę nas nie będzie: https://www.salon24.pl/newsroom/1141651,prairie-mining-zada-od-polski-ponad-4-mld-zl-o-co-chodzi.
Spełni się klątwa, że Polska pokryje się lodową skorupą?
Nauka to produkt uboczny uniwersytetów.
Uniwersytety to produkt uboczny potrzeby masowego szkolenia kadr dla Kościoła.
Upadek Kościoła Katolickiego – właśnie organizacji nie religii! – oznacza śmierć nauki…
co widać po genderach, ekodurniach i innych takich. Albo po tym, że Boeing nie może po 20+ latach projektowania zaproponować samolotu pasażerskiego o parametrach porównywalnych z konstrukcjami z XX stulecia…
Od 2014 czapa lodowa na biegunach rośnie.
Od 2019 Prąd Zatokowy nie dociera do Irlandii i Wielkiej Brytanii.
Cyklony zimna to nie tylko tegoroczny Teksas, od kilku lat zimą zwierzęta zamarzają w Kazachstanie.
Szef ma dość kpienia sobie z Niego poprzez profanowanie znaku Ducha Świętego.
To o czym Pani pisze to już nastąpiło.
http://voxday.blogspot.com/2021/06/the-criminalization-of-reality.html
Najznakomitszy trubadur wszechczasów, który znalazł swe godne miejsce w czyśćcu Dantego, musiał podejmować wyzwania aspirantów. Ryszard Lwie Serce kazał obu zamknąć w celach, by w spokoju szukali natchnienia, ale mistrzowi przeszła wena, więc całą noc wsłuchiwał się w tkliwe pienia sąsiada, a rano stanął w szranki pierwszy i podstępnym plagiatem zdobył serca publiczności.
Ja jestem Arnold co śpiewam i płaczę
Spełni się klątwa, że Polska pokryje się lodową skorupą? https://niezalezna.pl/398871-komisja-europejska-skarzy-polske-do-tsue
Do klawiatury śpieszmy, do pióra! ani dualizm, ani endura nie wykolei ód trubadura, dominikanin zły nic nie wskura przeciw szlachetnym knowając, bura czeka go bowiem w świętego biura, już obstawionych, zacisznych murach.
Radykalni dekonstrukcjoniści są zdania, że kataryzm jako zorganizowana herezja nie istniał w ogóle, lecz był jedynie inwencją czynników kościelnych mającą na celu uzasadnienie prześladowań. Wobec tak rewolucyjnej reinterpretacji kataryzmu, zarówno w kwestii jego genezy, jak i charakteru doktrynalnego, żaden badacz nie może pozostać obojętny. Rozpoczynając badania, musi mieć już przecież ustaloną metodologię i określony stosunek do źródeł, a więc musi opowiedzieć się po jednej ze stron sporu.
Skoro Kościół, zdaniem nauki, nie jest władny określić kto jest heretykiem lub co jest herezją to kto jest w)adny? Radykalny dekonstrukcjonista? Sanhedryn? Implikacje przyjęcia takiego założenia są niewyobrażalne. Oznaczają one przemożenie Kościoła, jako depozytariusza Wiary i stać się nie mogą. Będzie intrwencja. Radykalni dekonstrukckoniści, muszę zapamiętać. Goście z licencją na orzekanie co jest czym. Jak bogowie. To jest sytuacja z Edenu.
Ta współczesna herezja idzie dalej, wybrani stoją ponad Bogiem, są od Niego, we własnym mniemaniu, doskonalsi.
Wybrani. Tu jest gnostycka, dualistyczna pułapka. To Ja was wybrałem mówi nasz Pan. Kto zatem jest selekcjonerem Radykalnych dysfunkcjonistów?
Na węża to Maryja wystarcza.
Sami się wybrali.
Samemu to się nie da wybrać na wójta a co dopiero na Radykalnego dysfunkta. Trzeba być podłączonym do jednego z dwóch panów – źródeł mocy. Charyzmat albo mamona. Reszta, trzecia droga, samowybór, to zasłona dymna i niezależne badania opiewane przez niezależne media. Nie wiem po co to piszę, pewnie aby jeszcze raz ująć w słowa te, znane z Ewangelii oczywistości.
Cały czas mam nadzieję, że gdzieś jednak, w ukryciu, czekają niepiśmienni francuscy baronowie i gdy nadejdzie czas, chwycą za swoje piki.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.