sty 252023
 

Problem z pisaniem o starożytności polega na tym chyba – oceniam to po dwóch autorach – że chcieliby oni uczestniczyć jeśli nie w opisywanych wydarzeniach, to chociaż w procesie tworzenia narracji dotyczącej najważniejszych postaci i wypadków. Dziwna ta maniera powoduje, że teksty wyglądają tak, jakby były pisane dla dzieci, albo osób niedorozwiniętych. Przeglądałem wspomniany tu II tom Historii starożytnych Greków, napisanej przez Ewę Wipszycką i Benedetto Bravo oraz jeszcze jakichś dwóch autorów i doszedłem do momentu, w którym profesor Bravo pisze o Diogenesie Laertiosie, że był mało inteligentnym kompilatorem. Przestałem czytać, bo niby skąd współczesny człowiek, nawet wybitny specjalista w swojej dziedzinie, może wiedzieć kim był i jakie miał ograniczenia Diogenes Laertios? I po co o tym w ogóle mówić? Jaki jest sens porównywania go do innych autorów? Wydanie Żywotów i poglądów sławnych filozofów, które mam, liczy sobie prawie 700 stron. Wszyscy mniej więcej wiedzą co zawiera. Autor pisząc je poświęcił na to masę czasu i pewnie musiał odbyć jakieś podróże. Po to tylko, żeby jakiś Włoch z prowincji Veneto nazwał go po upływie dwóch tysięcy lat mało inteligentnym kompilatorem?

Drugi tom Historii starożytnych Greków, dotyczący po stokroć opisanej epoki klasyczne,j nie mógł się ukazać przez trzydzieści lat. O czym to świadczy? Boję się nawet pomyśleć, ale sądzę, że o bardzo niesprzyjających okolicznościach w jakich znalazł się uniwersytet i jego pracownicy. Drwię oczywiście. Kiedy się w końcu ukazał, jego nakład liczył tysiąc egzemplarzy i był dotowany przez jakieś instytucje. Podręcznik ten, choć omawia zagadnienia znacznie rozleglejsze niż zawartość dzieła Laertiosa, ma podobną ilość stron, chyba nawet trochę mniejszą. Do tego zawiera bardzo nieprofesjonalne ilustracje. Jak to świadczy o randze autorów i o randze tematu, który jest jednym z najważniejszych na całym tym, naukowym poletku, gdzie rozprawia się o początkach naszej cywilizacji, tradycji i kulturze? Nie będę teraz rozpoczynał dyskusji na temat – po co nam Grecja klasyczna i jej dokonania, ale i na to przyjdzie pora. Na razie chciałbym tylko zwrócić uwagę na manierę w jakiej się tę Grecję opisuje. Pierwszy sposób polega na krytykowaniu źródeł. Nie na krytyce, ale na krytykowaniu. To jest jakieś pomieszanie z poplątaniem. Nie mówię, że ta książka jest zła, mam jednak wrażenie, że jest niedoważona. Mam też wrażenie, że Grecja klasyczna ze względu na wagę tematu, w żaden sposób nie może się zmieścić w formacie podręcznika akademickiego. Być może to było właściwą i główną przyczyną, która spowodowała, że nie mogła się ona ukazać przez tak długi czas.

Drugim autorem, do którego dzieł zajrzałem był Tadeusz Zieliński. To jest rzecz jasna literatura przestarzała, pisana dla ludzi, którzy poprzez zawarte w niej emocje zostali w jakiś sposób uwiedzeni. Można rzec, że właściwie wszyscy autorzy piszący o starożytnych Grekach także zostali uwiedzeni i przez całe życie przeżywają coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. To znaczy wyobrażają sobie, że żyją w tej Grecji, świeci słońce, oni spacerują w wieńcu na głowie wśród białych, rozgrzanych kamieni, piją wino z krateru i prowadzą filozoficzne dysputy z najmądrzejszymi obywatelami Aten, bo jakże by inaczej, a w oddali, na placu bawią się dziewczęta i efebosy, co wyboru, do koloru…Takie wizje miał każdy chyba, kto poważnie zainteresował się starożytnością. I wielu autorów nie potrafi tego ukryć do dziś, albo mówi, bądź mówiło o tym wprost. Tak było z Tadeuszem Kubiakiem na przykład.

Ja mam to szczęście, że historia starożytna nie interesowała mnie nigdy. Do dnia dzisiejszego właściwie. I kiedy zacząłem czytać te wszystkie przemądre książki włos zjeżył mi się na głowie, albowiem nie zostałem uwiedziony opisaną wyżej wizją. Zobaczyłem tam bowiem coś zgoła innego. Ślady tego czegoś znaleźć można w podręczniku, o którym wspominałem na początku. To tam jest napisane, że służba na okrętach wojennych była doświadczeniem upiornym, a siedzący na najniższym poziomie wioślarze, w zasadzie siedzieli w szambie. Ci z wyższych pięter bowiem załatwiali swoje potrzeby tak, jak siedzieli i tamtym leciało to na głowy. Okręt trójrzędowy nie zatrzymywał się w czasie rejsu, żeby załoga i wioślarze mogli skorzystać z toalety. Kwestie codziennego życia są dość słabo omówione w podręcznikach, ale dobrze, że w ogóle się o nich mówi. Kłopot jednak polega na tym, że w zasadzie nic z wizji którą autorzy tacy jak Zieliński malowali przed naszymi oczami, nie pasuje do zachowanych, jakże licznych, opisów rzeczywistości tamtych czasów. Kłopot z tymi opisami z kolei polega na tym, że dotyczą one spraw od codzienności odległych, ta bowiem znalazła odzwierciedlenie w komediach jedynie. Przez to łatwo można popaść w złudzenie, że cała ta antyczna wzniosłość była rzeczywistością, ludzie zaś tamtych czasów żyli wyłącznie filozofią. Ilość sprzeczności, z którymi autorzy, nawet bardzo dobrze przygotowani, nie potrafią sobie poradzić jest niesamowita. I tak w podręczniku Bravo i Wipszyckiej, Pitagoras potraktowany jest w zasadzie per noga. Był, coś tam gadał, wymyślił to twierdzenie, albo i nie, ale kogo to właściwie obchodzi, przejdźmy do innych kwestii. Zieliński, autor bardzo przestarzały, pisze o Pitagorasie, jakby opowiadał do swoim koledze z podwórka, który zrobił wielką karierę, gdzieś w dalekich krajach. Przedstawia go jako bogatego młodzieńca, który miał jakieś kłopoty z tym całym Polikratesem, no, ale w końcu zostały one rozwiązane. Nie pisze jednak przez kogo. Trochę szkoda. Potem przechodzi do kwestii powiększania kwadratu, co oczywiście nie ma żadnego praktycznego znaczenia, jest czystą teorią. Pitagoras oczywiście był w Egipcie, coś tam studiował, ale do wszystkiego właściwie doszedł sam, rysując na sypkim, morskim kwadraty i ich przekątne. Tam doznał olśnienia i oto mamy twierdzenie Pitagorasa. Potem wszystko się Zielińskiemu sypie, albowiem jego sympatyczny kolega wyrusza do Italii i tam wraz z mieszkańcami miasta Kroton doprowadza do zagłady miasta Sybaris, któremu robi jeszcze koszmarną prasę, kolportowaną w zasadzie do dziś. Wszyscy wiedzą bowiem co znaczy słowo – sybaryta. Miasto Sybaris, które się naraziło oligarchom, zostało nie dość, że zniszczone to jeszcze zalane, specjalnie przekierowanym na nie nurtem pobliskiej rzeki. Ile trudu sobie zadano, by dokonać tej dewastacji! A na jej czele stał nasz dobry znajomy Pitagoras, o którym musimy uczyć się w szkole.

Nie wiemy skąd Zieliński wziął informację, że ojciec Pitagorasa był kupcem, Laertios pisze, że był grawerem, co oczywiście nie wyklucza bycia kupcem. Grawer to ktoś pracujący w metalu, możemy domniemywać iż chodzi o metal szlachetny. I tak pisze nam Laertios, że Pitagoras wykonał samodzielnie trzy srebrne puchary i wraz z nimi pojechał do Egiptu, do tamtejszych kapłanów, żeby z nimi porozmawiać o mierzeniu kwadratów wytyczonych w gruncie. Potem wrócił i odkrył to niby swoje twierdzenie, ale – i to Zieliński podkreśla – zrobił to z czystej miłości do nauki. Badacze dziejów Grecji klasycznej mają fioła na punkcie czystości, ale nigdzie nie piszą ile było publicznych wychodków w Atenach w V wieku. A w takim Fezie, w XII wieku za Almorawidów było ich 42, a każdy z bieżącą wodą. Nie wiem czy jest dziś tyle w Warszawie.

Pitagoras, gdzie się nie pojawił, po jakimś czasie był przepędzany. Towarzyszyli mu uczniowie, którzy w sposób ostateczny rozwiązywali różne sprawy, tak jak to miało miejsce w Sybaris. Potem stawali się uciążliwi. Dlaczego? Tego nikt nie wie i nikt nawet nie próbuje sugerować, albowiem – przyjmijmy takie założenie – gdyby się okazało, że ludzie Pitagorasa to banda bezwzględnych najemników, wychowanych w poczuciu wyższości, która podpisuje bardzo skomplikowane i dające się wielorako interpretować umowy na zarządzanie danym obszarem, połowa misternie budowanych złudzeń na temat klasycznej Grecji runęłaby do morza. Nad ziemię zaś uniosłaby się chmura takiego fetoru, że mogłaby ona zabić nie jedną ale kilka populacji mniejszych poleis, położonych gdzieś na italskim wybrzeżu.

Jeśli kogoś interesują dokonania Pitagorasa i chce poczytać jakieś niestandardowe treści o tych wyczynach, niech zajrzy do tekstu Filipa w nowym numerze kwartalnika Szkoła nawigatorów.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-34-numer-o-zlocie/

  21 komentarzy do “Pokusa wygłaszania emocjonalnych ocen”

  1. Dzień dobry. Tak to jest, Panie Gabrielu, uwiedzenie jest normalnym, rzec można powszechnym ludzkim doświadczeniem, właściwym tej drugiej, nie boskiej stronie natury człowieka. Kwiatki i motylki pominę, zacytuję tylko mojego ulubionego Autora; „nic nie jest tym, czym się wydaje”. Ja też zostałem uwiedziony tą całą starożytnością, na usprawiedliwienie powiem tylko, że byłem bardzo młody, jak większość ofiar uwiedzeń. Obejrzałem w latach 70-tych w polskiej telewizji włoski serial o Odyseuszu i przepadło. Przeczytałem zaraz potem te wszystkie książki o historii starożytnej napisane przez sowietów jakie były w domu i w sumie do dziś nie przestałem szukać odpowiedzi na różne pytania. Dziś wiem, że tak już musi być, więc mnie to nie dręczy, ale fakt jest faktem; kliniczny przykład uwiedzenia. Co zaś do Pitagorasa – myślę, że to bardzo typowy przykład propagandowego przerabiania łachudry na bohatera, tak typowy dla naszej, pożal się Boże, „kultury duchowej”. Mi to przypomniało innego bohatera dziecięcej wyobraźni, Thomasa Alvę Edisona, wynalazcę i naukowca, który – dla dobra nauki – zatrudniał ekipy pałkarzy, którzy dewastowali instalacje konkurencji w tych ekscytujących czasach początków elektryczności. Ale o tym w żadnym podręczniku się nie przeczyta…

  2. Ponoć spalił słonia i jakiegoś więźnia prądem zmiennym, żeby udowodnić publice, że prąd stały jest lepszy

  3. Kołakowski napisał kiedyś esej. Opisał w nim uczonych, którzy w ileś tam lat później próbowali odtworzyć historię XX  wieku i wyszło im, że były dwa mocarstwa. Jedno miłujące pokój, dbające o dobrobyt i praworządność, taki prawdziwy raj na ziemi i drugie złe, imperialne, gnębiące własnych obywateli, słowem piekło na ziemi… Nie muszę dodawać, że tym dobrym mocarstwem był ZSRR.  Co odkryją uczeni za jakieś 100 lat po nas? Pewnie, że między Odrą a Bugiem żyło sobie wredne, nacjonalistyczne plemię, które zawzięcie niszczyło lasy, aż dobra Komisja Europejska musiała te lasy wziąć pod swoją opiekę itd. itp. …

  4. O cesarzu Kennedym się to chyba nazywało

  5. „To tam jest napisane, że służba na okrętach wojennych była doświadczeniem upiornym, a siedzący na najniższym poziomie wioślarze, w zasadzie siedzieli w szambie.” mnie z kolei zdumiewa, jak długo jeszcze w uczonych księgach będzie powielany ten pogląd, przypominający jako żywo bajania o armii niewolników budujących piramidy.

  6. Szczegółów nie pamięta. Znakomicie o tych sprawach pisał też Herbert w „Królu Mrówek”. Wziął tam na tapetę mity greckie.

  7. A tak na marginesie, dla Kadłubka, Aleksander Wielki to tyran i grabieżca.

  8. Nie znam się na greckich okrętach, ale wiem, że były zwinne i zwrotne. Logika podpowiada, że ci, którzy na nich wiosłowali, musieli mieć dobrą kondycję. Opisana wyżej sytuacja nie mogła mieć miejsca. Wojna na Ukrainie pokazuje, że nie wystarczy mieć sprzęt, trzeba jeszcze mieć odpowiednio wyszkolonych żołnierzy. Analogicznie w Grecji. Od jakości obsługi zależała skuteczność użycia okrętów.

  9. Dobre pytanie na które w zasadzie nie ma pewnej odpowiedzi. Bliżej prawdy jest tutaj:  https:/ /www.youtube.com/watch?v=yMfe9SI99j0

  10. No i w tej całej łykipedii  https:/ /en.wikipedia.org/wiki/Trireme . Przy okazji – widzimy po co ten cały projekt stworzono – aby utrwalać wśród gminu zatwierdzone narracje.

  11. Oczywiście, że Aleksander to tyran, bo walczył z Polakami, czyli z Persami. Mam na myśli symboliczny sens.

  12. youtube : Armies and Tactics: Ancient Greek Navies

  13. Pitagoras, wg Diogenesa Laertisa wstąpił do Hadesu, czyli ukrył się w ziemiance, polecając jednak , aby notowano wszystko co w tym czasie robili jego uczniowie. Potem ” zmartwychwstał” rzekomo. A od uczniów, wyznawców pożyczał  wszystko, także twierdzenia matematyczne oraz żony. Był jak Jakub Frank, jak hindusko-kalifornijski guru. Szmal, używki i transowa muzyka.

  14. Ja miałam na myśli coś innego. Autor nie ma problemu z nazwaniem tak Aleksandra, nie uprawia kultu starożytnych bohaterów.

  15. Domyślam się. Jednak mistrz Wincenty chwali mądrość innych bohaterów antyku, np Dariusza.

  16. Według mistrza Wincentego historię się opowiada w celach pouczenia. Nauka moralna ma z niej wyniknąć.

  17. Zgadza się. Przywołuje jednak pewne opowieści, część z nich zasłyszanay pewnie od pieśniarzy, guslarzy, część pochodząca ze źródeł pisanych. Nieprzypadkowo chyba pojawiają się tam Partowie, Scytowie, obok ich adwersarzy, Aleksandra i Cezara. Były w tym jakiś zamysł i porządek.

  18. Ważnym źródłem była Biblia. A chrześcijanie chcąc przeciągnąć Greków na chrześcijaństwo, chcąc ich nawrócić, też przecież odwoływali się do ich historii. Nie wiem na ile te pisma były znane w czasach Kadłubkach, ale jakaś tradycja pewnie istniała.

  19. Erudycja Kadłubka była wielka. Co zabawne rozpoczął swą opowieść od przeciwstawienia postaci Alcybiadesa i Diogenesa. Aspekt moralny na pewno odgrywał pierwszorzędna rolę. Jednak mistrzowi Wincentemu chodziło także o coś innego, o wykazanie chwały polskich władców, także tych legendarnych, chwały przyrownywanej wprost do światła. Ta świetlista chwała oznaczała cnotę i była symbolem władzy. Te słowa nie są erudycyjnym ornamentem, lub jedynie moralnym pouczeniem.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.