cze 022011
 

Pamiętam swoje zdziwienie kiedy przeczytałem, że ponad 60 procent zbrodniarzy wytropionych przez Wiesenthala to Austriacy. Nie mogłem w to uwierzyć, bo w Polsce Austria ma nieprzerwanie dobrą prasę od roku 1867 i nic, nawet Hitler nie było w stanie tego zmienić. Czasy się jednak zmieniają i w miarę jak słabnie pamięć, a publikacje historyczne przestają spełniać swoją funkcję dotychczasową czyli przestają informować i strzec faktów, zamieniając się w narzędzia propagandy, przekształca się również ta – przyznajmy, że niezrozumiała, słabość Polaków do mieszkańców Austrii. Dostałem oto na swoją skrzynkę mailową skany pisma zatytułowanego „Zur Zeit”. Znajduje się w nim artykuł poświęcony walkom powstańców śląskich – Polaków z niemieckimi freikorpsami, w których służyli także Austriacy. W artykule tym oddziały polskie – umundurowane, wyekwipowane i wyszkolone – określane są zwrotem polnische Banden. Zdjęcie ilustrujące zaś ów tekst przedstawia samochód z trupią czaszką na masce, na którym siedzą niemieccy żołnierze. Podpis pod fotografią oznajmia, że dzięki bohaterskiej postawie freikorpsów młodej niemieckiej demokracji udało się odzyskać cześć Górnego Śląska. Zanim przejdę do polemiki z autorem tekstu chciałbym zatrzymać się chwilę nad samą gazetą „Zur Zeit” oraz jej layoutem czyli układem graficznym, co podaję dla informacji czytelnika austriackiego, bo pewnie nad Dunajem nosi to inną zupełnie, niemiecką nazwę. U nas w Polsce mówimy layout, tak jak w Anglii i w Ameryce. Poinformowano mnie, że periodyk ten reprezentuje poglądy austriackiej prawicy skupionej wokół Partii Wolnościowej. Ponoć lider tej partii zamierza w przyszłym roku kandydować na kanclerza, zaś przewaga jaką mają nad nim i jego ugrupowaniem socjaldemokraci jest znikoma. Patrząc na layout tej gazety jestem jeszcze bardziej zdziwiony tymi informacjami niż wtedy kiedy czytałem o tych ściganych przez Wiesenthala zbrodniarzach. Gazeta „Zur Zeit” reprezentuje tak niski poziom graficzny i tak żenujące ubóstwo formy, że aż dziwne iż zawarte w niej teksty pisane są po niemiecku. To jest przyznam, dla Polaka, a może nawet dla Słowianina w ogóle, poważny dysonans. Kiedy dołożymy do tego informację, iż periodyk ten reprezentuje przyszłego kanclerza robi nam się całkiem słabo i zaczynamy nerwowo wachlować się tygodnikiem „Zur Zeit” zwinąwszy go uprzednio w rulon. Okładka, na której niczym kaktusy ze starej doniczki wyrastają głowy prezydenta Obamy, Osamy bin Ladena i pułkownika Kadafiego pasuje bowiem bardziej do polskich anarchistycznych fanzinów, które wydają chłopcy w odległych od centrum dzielnicach Warszawy i rozrzucają po osiedlu licząc na jakieś zainteresowanie przechodniów. Jeszcze gorzej zaś czujemy się zaglądając do środka. Mamy tam bowiem ten nieszczęsny artykuł o bitwie pod Górą św. Anny i polskich bandach. O cóż chodzi z tymi bandami? O to mianowicie, że w roku 1921 po 122 latach nieobecności na mapie odradzało się państwo polskie, o czym nikt w Austrii nie musi wiedzieć, kiedy jednak zabiera się za pisanie tekstu powinien przynajmniej zajrzeć do wikipedii. Państwo polskie walczyło o swój całkiem nowy byt również na Śląsku zamieszkałym w tym samym procencie prawie przez Niemców i Polaków. Kłopot polegał na tym, że Niemcy chcieli zatrzymać dla siebie cały Śląsk, bo tak było do tej pory. Polacy tam mieszkający mieli jednak zgoła inne plany i dlatego właśnie dziennikarz z „Zur Zeit” nazywa ich „polnische banden”. Piszę to dla czytelnika austriackiego, który nie ma obowiązku nic na ten temat wiedzieć, Polacy zaś doskonale rozumieją temat (prawda?). Śląsk to taka dziwna kraina, która przez stulecia całe przechodziła spod jednego panowania pod drugie. Dawno temu, mniej więcej w czasach cesarza Konrada II należał do Polski, później do Czech, z którymi razem przypadła w udziale Austrii, po to by w stuleciu XVIII stać się łupem króla Prus Fryderyka Wielkiego. Od tamtego czasu Niemcy mówią o nim jak o czymś od zawsze należącym do nich. Nie jest to nawet półprawda, ale temat ten wymaga poważniejszych niż ta polemika rozważań. Na Śląsku mieszkali i mieszkają Niemcy, Czesi i Polacy, mieszkali tam także Austriacy oraz Słowacy, a także kto tylko chciał, mógł i miał stosowny zawód pozwalający mu się utrzymać na powierzchni życia. W roku 1921 wybuchło trzecie już z kolei powstanie ludności polskiej na Górnym Śląsku, ludności, która mając w pamięci „błogosławione” rządy cesarza  WilhelmaII  chciała sprawdzić jak się żyje w innym państwie, które miast cesarza posiada parlament. Niemcy, którzy się na nie chcieli zgodzić przeprowadzili kilka udanych akcji ofensywnych wypierając Polaków z terenów wiejskich na zachodzi Górnego Śląska. Ofensywa zatrzymała się gdzieś w środku terenów uprzemysłowionych. Bynajmniej nie miała owa ofensywa postaci takiej do jakiej przekonuje nas dziennikarz „Zur Zeit”. Nie chodziło i obronę młodej niemieckiej demokracji, ale łup w postaci hut, kopalń i fabryk. Ochotnicy służący we freikorpsach nie tak dawno, kilka miesięcy wcześniej zaledwie, wsławili się brutalną likwidacją komunistycznego „Związku Spartakusa”, zamordowali Różę Luksemburg i Karola Liebknechta. Uczynili to, rzecz oczywista także dla dobra „młodej niemieckiej demokracji”. Freikoprsy pełne były zdemobilizowanych żołnierzy z frontu wschodniego, którzy sprawnie i bez ceregieli strzelali do swoich wrogów lub tylko do tych, których im wskazał oficer prowadzący oddział. Na Śląsku wsławiły się rozstrzeliwaniami ludności cywilnej sprzyjającej Polakom. Freikorpsy organizowali niemieccy fabrykanci w nadziei, że pomogą im one odzyskać pozostawione w opanowanej przez Polaków części Śląska fabryki i kopalnie. Freikorpsy były wreszcie świetną szkołą dla późniejszych oficerów Hitlera. Tak właśnie było. Zanim jednak przejdziemy do nazwisk, słów kilka o armii niemieckiej i jej demoralizacji. Przed I wojną światową trudno było znaleźć lepiej wyszkoloną i bardziej zdyscyplinowaną armię niż niemiecka. Podziw dla tych żołnierzy i ich oficerów znajdujemy wszędzie właściwie, nawet u wrogów Niemiec. Znajdujemy go także w Polsce, w polskich pamiętnikach i polskich powieściach. We wspomnieniach Wojciecha Kossaka, malarza nadwornego Wilhelma II jest fragment dotyczący przemarszu niemieckiej kolumny pod rosnącymi przed drodze jabłoniami pełnymi owoców. Upał, powietrze drży, nie można się zatrzymać, ale żaden z żołnierzy nie sięga po jabłko. Kossak, który był oficerem austriackiej kawalerii dodaje, że w wojsku Franciszka Józefa, nie dałoby się powstrzymać żołnierzy przed zerwaniem jabłka. Wojna, przegrana wojna i rozprawa z komunistami, bardzo krwawa i okrutna zdemoralizowała cesarskich żołnierzy w bardzo poważnym stopniu. W 1921 roku na Górnym Śląsku byli to już zupełnie inni ludzie i wraz z odchodzącą w przeszłość legendą Prus, cesarstwa i armii, stawali się coraz gorsi. I w tym stanie powolnego upadku doczekali pojawienia się Adolfa Hitlera. Nie bronili „młodej niemieckiej demokracji” na Śląsku w 1921 roku. Jeśli już ktoś jej bronił to Polacy walczący na wschodzie z Bolszewicką Rosją dążącą do połączenia się z niemieckimi robotnikami ze „Związku Spartakusa”. Autor wspomina o tym z właściwym sobie nieuctwem. A może nawet nie nieuctwem, może po prostu pisze to celowo, bo boi się Rosji i Rosjan. Otóż drogi panie Polska nie prowadziła żadnej zaborczej wojny z Sowietami. Polska broniła przed tymi sowietami „młodej niemieckiej demokracji”. Gdyby Polacy przegrali tę – jak pan twierdzi – zaborczą wojnę, miasto, w którym pan mieszka nie nazywałoby się Wiedeń tylko Woroszyłowgrad, a zamieszkujący je Kałmucy nie potrafiliby powiedzieć po niemiecku ani jednego słowa. Niech pan więc nie kłamie i nie konfabuluje. Wracajmy do freikorpsów. Kogóż tam znajdujemy? Trzy nazwiska pierwsze z brzegu; Wilhelm Canaris, Erich von dem Bach-Zelewski i Oskar Dirlewanger. Wszyscy są Niemcami. Ten pierwszy to znana postać, szef Abwehry, któremu przypisuje się rolę opozycjonisty wobec Hitlera. Nie mnie oceniać jak to wyglądało naprawdę, wiem jednak, że w Europie było dość obozów koncentracyjnych, w których trzymano prawdziwych opozycjonistów wobec nazizmu. Drugi z wymienionych panów do dowódca sił SS niszczących w 1944 roku Warszawę i zabijających jej ludność. Trzeci zaś to jego podwładny, szef najsłynniejszych na wschodzie Europy szwadronów śmierci. Latem 1944 wydał rozkaz wymordowania mieszkańców dzielnicy Wola, wsławił się także rozkazem zabicia 360 polskich dzieci, które jego żołnierze zastali w szkole na warszawskiej starówce. Po wojnie próbował uciec, znalazł schronienie w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie przeżył jednak. Znaleźli go członkowie „polnische banden” i ponoć upiekli żywcem. Tak się szanowny autorze postępowało w tamtych czasach z ludźmi zabijającymi dzieci. Czytając ten artykuł nie mogłem się powstrzymać od następujących refleksji; Austria jest krajem wielkości dwóch średnich polskich województw, jedyne co interesuje jej polityków to tak naprawdę sprawy wewnętrzne. Polityka zagraniczna to tylko teatr kabuki, realnie robią ją Niemcy. Być może w Polsce wkrótce będzie podobnie, nie wiem. Nie jest to jednak powód by uprawiać nachalną propagandę. Ponieważ obecne Niemcy to właśnie jest młoda demokracja, której należy bronić. I mam nadzieję, że autor tego kłamliwego tekstu to rozumie. Nie uda mu się ta sztuka za pomocą takich artykułów. Dawno temu, kiedy Polacy chcieli nieco zadrwić z Austriaków, mówili – austriackie gadanie. Każdy wiedział co to znaczy, zwrot ten adresowany ad personam zamieniał się w słowo „pierdoła”. Kiedy zaś Polacy szydzili z Niemców sięgali po słownictwo rodem z cyrku. I nie chodzi mi tutaj o zwroty takie jak; ekwilibrystyka, żonglerka czy nawet o słowo clown. Chodzi o wyraz tresura. Od kiedy przeczytałem ten artykuł dręczy mnie myśl, że autor wcale nie chciał napisać „polnische banden”, myślę, że on chciał napisać „ferfluchte Juden”, ale lata tresury zrobiły swoje i strach nie pozwolił mu po prostu wyeksplikować swoich obsesji. W końcu skądś się ci Austriacy na listach Wiesenthala wzięli.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.