maj 142024
 

Jak wszyscy wiedzą, wczoraj spaliła się szkoła w Grodzisku Mazowieckim, co zapewne było czystym przypadkiem. Stało się to w chwili, kiedy młodzież zdawała matury, a drogi dojazdowe do szoły były remontowane i ruch na nich został zablokowany. Mieści się ona w ścisłym centrum miasta. Obok jest parking, zawsze pełny. Od rana na mieście słychać plotki, że nie było wody w hydrantrach, kiedy przyjechała straż. Nowy burmistrz był na zjeździe samorządowców w Sopocie, skąd zresztą zaraz wrócił, a stary burmistrz, którzy rządził tu 30 lat, pędził ponoć ile sił w nogach ku płonącej szkole, jak tylko poinformowano go, że jest pożar. A jest to pan siedemdziesięcioletni. Okoliczności te skłoniły mnie o zrobienia rzeczy, której normalnie bym nie zrobił, czyli opublikowania fragmentu nowej książki, opowiadającej o porwaniu Jana Kazimierza. Opisany jest tam bowiem również zbieg szeregu nieprzychylnych okoliczności, które doprowadziły w końcu do tragedii. Ktoś powie, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Być może, ale poczekajmy na rozwój wypadków. Bo zapewne nie jest to koniec dziwnych zdarzeń, odbywających się ostatnio w Polsce.

Nowa książka opowiadająca o porwaniu Jana Kazimierza zbudowana jest według pewnego klucza – każdy rozdział nosi tytuł, który jest nazwą tańca dworskiego. Uznałem bowiem, że opisy tych tańców i ich wymowa znakomicie pasują do poszczególnych fragmentów ten niesamowitej historii. Sama zaś książka zbudowana jest tak, że w pewnym momencie, w półobrocie, przechodzimy od figur polityki europejskiej do indywidualnych popisów tanecznych poszczególnych jej bohaterów. Miłej lektury życzę wszystkim.

 

Farandola jest starym, średniowiecznym tańcem prowansalskim, tańczonym w barwnych korowodach przy wtórze specjalnego fletu i dźwiękach tamburynu.

 

 

Dokładny opis okoliczności towarzyszących uprowadzeniu Jana Kazimierza pozostawił nam Ewerhard Wassenberg. Pochodzący z Austrii kronikarz, który zjawił się na polskim dworze wraz z królową Cecylią Renatą. Nie pozostawia nam on żadnych wątpliwości, co do skali przygotowań, jakie poczyniono, by w odpowiednim momencie bezpiecznie i bez narażenia nikogo z Francuzów, przejąć osobę Jana Kazimierza, odstawić go w bezpieczne miejsce, a następnie rozpocząć polityczne szantaże. Mając przed oczami opis Wassenberga czytelnikom i komentatorom nie pozostaje nic innego, jak tylko omówić go akapit po akapicie.

Wyprawa Jana Kazimierza deklarowana była, jako typowa dla tamtych czasów grand tour – wielka podróż zamożnego młodego człowieka, pragnącego poznać świat. Intencja ta była z założenia fałszywa i jako kamuflaż nieprzydatna wcale. Deklarowano, że królewicz pojedzie przez Morawy, Austrię, północną Italię do Barcelony i dalej do Madrytu. Wassenberg nie wspomina na początku swojej relacji o Portugalii, pisze za to, że kolejnym etapem podróży ma być Francja, gdzie królewicz pokłoni się królowi i królowej, następnie wyruszy do Lotaryngii, Belgii i Londynu, stamtąd do Niderlandów, a potem znowu do Italii, żeby pokłonić się papieżowi. Z Rzymu ruszy na północ i zwiedzając miasta Rzeszy dotrze do Polski. Cała podróż zaplanowana była na około trzy lata.

Kolejną informacją, po wskazaniu trasy podróży królewicza, jaką podaje nam Wassenberg, jest udział w przedsięwzięciu Jana Karola Konopackiego, opata Wąchockiego i Tynieckiego, wojewody i biskupa chełmińskiego. Był to człowiek, którego rodzinie królewski dom Francji winien był 300 tysięcy talarów cesarskich, co było potwierdzone na piśmie przez Henryka IV, króla Francji i Nawary, przez księcia Kondeusza I, a także przez Joannę królową Nawarry, matkę Henryka. Ta szokująca informacja nie może się jakoś przebić w polskim piśmiennictwie historycznym, a jest przecież dość istotna. Mamy oto Francję rozrywaną wojnami religijnymi, sponsorowanymi przez Londyn i cesarstwo, mamy protestancką dynastię z Nawarry, która usiłuje zasiąść na tronie w Paryżu, mamy wesele Henryka z Małgorzatą de Valois, a do tego rzeź w noc św. Bartłomieja, w tle zaś rodzinę Konopackich, Kostków i Krokowskich, którzy są w to wszystko uwikłani. Na jakich zasadach? Oto Reinhold von Krockow, czyli Krokowski, widząc co się dzieje we Francji, postanowił pomóc hugonotom i wyłożywszy z własnej szkatuły niemały grosz uzbroił 1500 pancernych zwerbowanych na Pomorzu i w Niemczech, a następnie wyruszył w sukurs królowi Henrykowi. Wojował trzy lata, samemu płacąc za utrzymanie i wyżywienie wojska, a jak się można domyślić, także werbując za swoje pieniądze nowych żołnierzy, w miejsce tych, co zginęli. Wassenberg pisze, że podobnie zachował się Kazimierz, książę Dwóch Mostów. On jednak za swoje usługi został, przez podskarbiego króla Francji, już dawno wynagrodzony. Rodzinie von Krockow i jej potomkom, w tym Konopackiemu, Paryż wciąż zalegał z wypłatą. Konopacki zaproponował więc królewiczowi, że pojedzie z nim, a to w tym celu, żeby okazać weksel kardynałowi Richelieu i odzyskać należne pieniądze. Jan Kazimierz, jak powiada Wassenberg, zgodził się ochoczo na tę propozycję. Konopacki został też mianowany przez Władysława IV oficjalnym posłem do króla Hiszpanii Filipa IV. Znał bowiem biegle kilka języków, a poza tym studiował kiedyś w Bourges. Władysław też, jak to sugeruje Wassenberg, był inicjatorem planu podróży incognito, chciał by odbyła się ona dokładnie tak samo, jak jego własna grand tour, którą odbył w latach 1624-1625.

Królewiczowi Kazimierzowi miał towarzyszyć jedynie niewielki orszak wypróbowanych i zaufanych ludzi. Miało to jeszcze ten cel, by Kazimierz nie był, w każdym większym mieście, fetowany i proszony na uczty oraz festyny, co zwykle było praktykowane. Jako podróżujący incognito miał być nie tylko bezpieczniejszy, ale także swobodniejszy. Oceniając rzecz z dzisiejszej perspektywy należałoby rzec, że sprawa podróży Jana Kazimierza miała najwyższy priorytet i należało ją przedsięwziąć z zachowaniem niestandardowych, ale bardzo poważnych środków ostrożności. Tym było to bardziej potrzebne im więcej artykułów na temat decyzji dworu w Warszawie oraz kontaktów tego dworu z Madrytem ukazywało się w Gazette de la France.

W orszaku, prócz Konopackiego znalazł się także Ferdynand Gonzaga Myszkowski, syn Zygmunta Gonzagi Myszkowskiego, marszałka wielkiego koronnego, adoptowanego przez rodzinę Gonzagów wraz z bratem, w czasie ich pobytu w Mantui, w roku 1597. W świcie królewicza znalazł się także Gotard Wilhelm Butler, zarządzający jego dobrami, a także jezuita Georg Laier, spowiednik Jana Kazimierza. Był tam także Piotr Elert, muzyk, wiolinista, rodem z Fromborka, a także Teodor Denhof, Henryk Korf, Andrzej Kotowicz i Andrzej Basio, czyli Bazjusz, jak się okazało postać najistotniejsza w całym przedsięwzięciu. Orszak liczył 36 osób, a Wassenberg, co jest moim zdaniem zaskakujące, pisze, że wyruszył w podróż pod koniec zimy – 27 stycznia. Dziś powiedzielibyśmy, że to środek zimy, choć klimat mamy ponoć łagodniejszy.

Królewicz, jak pisze Wassenberg – niebawem w Wiedniu stanął. Cesarza Ferdynanda nie było w stolicy, a więc wyruszył za nim do Preszburga, gdzie odbywał się sejm węgierski. Ponoć Jan Kazimierz miał się naradzać z cesarzem nad sposobem dalszego podróżowania. Zapewne też odebrał od Ferdynanda jakieś instrukcje. Kolejnym etapem podróży był Innsbruck, gdzie rezydowała arcyksiężna Klaudia, którą polski królewicz odwiedził. Następnie zatrzymano się na dłużej w Weronie, naradzając się czy zwiedzać Italię teraz czy później, po załatwieniu misji w Hiszpanii. Mając w perspektywie objęcie wicekrólestwa Portugalii, Jan Kazimierz musiał co jakiś czas podkreślać krajoznawczy charakter swojej wyprawy, co daje dzisiaj powód historykom i publicystom do wyszydzania i kwestionowania jej politycznego celu. Można oczywiście dziwić się naiwności Kazimierza i jego królewskiego brata, którzy sądzili, że uda im się przekonać francuskich agentów do tego iż nie ma owa wyprawa charakteru politycznego, ale trudno też było wymagać od nich by sprokurowali jej jakiś specjalny i nie dający się odkryć format. Zapewne też Richelieu wydał rozkaz uprowadzenia królewicza już w momencie kiedy doszły go wieści, że opuścił on granice Polski. Tak naprawdę więc królewicz został pozostawiony sam sobie i mógł liczyć tylko na ludzi z własnej świty. Jak się okazało nie na wszystkich.

Wśród głównych uczestników wyprawy przeważyła opinia, że trzeba jechać do Hiszpanii, póki jest wiosna, żeby zdążyć przed upałami letnimi, które mogłyby wpłynąć na zdrowie i kondycję Jana Kazimierza.

Z Werony brat polskiego króla wyruszył do Mediolanu, a potem do Genui. W obu tych miastach witany był z wyraźną uprzejmością i atencją, aczkolwiek pozostawał cały czas incognito. Wassenberg zwraca na to uwagę, ale nie komentuje w żaden sposób. No, ale jasne staje się, że owa uprzejmość oznaczała tyle jedynie iż los królewicza jest już przesądzony, a pułapka, w którą z całą naiwnością wchodził zatrzasnęła się za nim gdzieś po drodze z Mediolanu do Genui.

Opis pobytu w Genui powinien ostatecznie przekonać wszystkich, że królewicz był w potrzasku. Najpierw dostał gorączki. Potem okazało się, że ma aż trzy możliwości by dostać się do Barcelony. Jedną z nich był angielski statek handlowy, który zmierzał do stolicy Katalonii. Wassenberg nie pisze kto, a szkoda, ale część towarzyszących królewiczowi osób proponowała, żeby jak najszybciej płynąć tym właśnie statkiem, albowiem pośpiech jest istotny, żeby zdążyć przed upałami. Naturalną opcją wydawała się jednak inna możliwość. Kazimierz minął się w Genui z księciem Ramiro Medina de las Torres, wicekrólem Neapolu, który pod eskortą 16 żagli odpłynął właśnie do Neapolu. Okręty miały wrócić za osiem dni. Należało na nie poczekać i bezpiecznie przeprawić się przez Morze Liguryjskie. Do takiej podróży namawiał Kazimierza obecny w Genui, były wicekról Neapolu – hrabia Monterejo. Zamierzał on, świadom wszystkich czyhających po drodze zagrożeń popłynąć na jednym z okrętów tej flotylli, do tego wraz z rodziną i bezpiecznie dostać się do Barcelony. Zróbmy tu małą dygresję – podmiana wicekrólów Neapolu, według pomysłu Olivaresa, odbywa się w tym samym momencie, kiedy do Hiszpanii zmierza, szykowany na wicekróla Portugalii Jan Kazimierz. To raczej nie był przypadek. Tak można określić ich minięcie się w drodze, ale nie okoliczności ogólne, towarzyszące wymianie panujących w tak istotnych prowincjach.

Pojawiła się jednak także trzecia możliwość dotarcia do Barcelony. Oto zjawił się przed Kazimierzem jakiś genueński szlachcic, który poinformował go, że właśnie przybyła z Barcelony galera, która przywiozła posłów republiki bawiących z misją w Madrycie. Jednostka ta ma zaraz płynąć z powrotem i trzeba się szybko decydować, czy na nią wsiąść czy nie. W otoczeniu królewicza było mnóstwo ludzi, którzy doradzają pośpiech, twierdzili oni, że oczekiwanie na eskadrę neapolitańską to błąd, bo nie można zawierzyć morzu, które przecież jest zmienne. Nie chcieli jednak ci ludzie za nic na świecie, by Jan Kazimierz płynął na angielskim statku. My zaś nie możemy zrozumieć, dlaczego Wassenberg, kronikarz dokładny i w sprawę silnie zaangażowany, nie wymienia żadnego z nich z nazwiska i imienia? Przecież było ich ledwie 36, w tym bardzo wpływowych, których słuchał królewicz, ledwie kilkunastu.

Wassenberg pisze dalej rzeczy zupełnie zaskakujące, oto cała Genua z dożą włącznie zaczęła namawiać Jana Kazimierza, by skorzystał ze sposobności i płynął na zachód, po drodze odwiedzając porty francuskie w Zatoce Lyońskiej. Wmawiano Kazimierzowi, że spotka się tam z ciepłym i życzliwym przyjęciem, albowiem jego brat król nie jest przecież skonfliktowany z Francją. Nic złego nie może się więc przydarzyć, a wycieczka taka obfitować będzie w ciekawe wrażenia i przygody. Nie bez znaczenia też będzie to iż Kazimierz przebywać będzie na pokładzie galery genueńskiej, albowiem republika jest także zaprzyjaźniona z Francją.

Presja musiała być naprawdę wielka, a młody królewicz był całkowicie osamotniony. Nie mógł decydować wobec tylu życzliwych i bezinteresownie zaangażowanych w jego misję osób. Wszystkie zaś one były zainteresowane tym jedynie, by bezpiecznie i cało dotarł do celu. Galera, którą ofiarowano Kazimierzowi nosiła miano Diana, albowiem na dziobie wyobrażone było w drewnie popiersie bogini. Cały zaś orszak królewicza, jak nam oznajmia Wassenberg, oburącz chwycił się tej niezwykłej okazji i z entuzjazmem polecił służbie pakować rzeczy królewicza na statek, który w niewiele dni miał wszystkich zanieść do coraz bardziej gorącej Hiszpanii.

Następny akapit w dziele Wassenberga jest wręcz wstrząsający. Oto okazało się, że w Genui przebywało akurat kilku Francuzów, którzy za wszelką cenę musieli dostać się do Francji, a to ze względu na fakt, że cała Sabaudia ogarnięta była wojną. Ryzyko więc lądowej wyprawy przez ten kraj ku granicom królestwa Ludwika XIII było więcej niż poważne. Przybyli oni do kapitana genueńskiej galery, którego Wassenberg wymienia z nazwiska – Jan Mikołaj Saoli – by błagać go o możliwość zaokrętowania. Kapitan stropił się, miał przecież na pokładzie ważnego gościa. Wypadało więc jego najpierw spytać. Udano się więc do królewicza Kazimierza, a ten pełen optymizmu i wiary w przyszłość oraz ludzką uczciwość, zgodził się od razu. Niespodziewani podróżnicy mieli opuścić statek w pierwszym francuskim porcie, do którego zawinie galera. Ekspedycja wyruszyła po wysłuchaniu mszy świętej dnia 4 maja 1638 roku. Pierwszym portem, do którego zawinęła była Savona, gdzie Kazimierz oglądał cudowny obraz, a kolejnymi Noli i Arassi. Pomiędzy tym ostatnim portem, a Saint Tropez, gdzie zawinął statek rozpętała się burza, Kazimierz, który wszedł na pokład z gorączką, przeżył wszystkie te straszliwe chwile, które zwykle przeżywa szczur lądowy, nie przywykły do sztormów. Pokład opuścił w stanie krańcowego osłabienia. Pragnął odpocząć i przespać się na lądzie. I wtedy całkiem niespodziewanie, jeden z Francuzów, a właściwie pół Grek, pół Francuz, który pochodził z Marsylii, a nazywał się Jan Gotfryd, zaproponował, żeby podróż z Saint Tropez do jego rodzinnego miasta, królewicz odbył konno, lądem. – Po co nadwyrężać zdrowie na chybotliwym pokładzie – argumentował – po co narażać się na niebezpieczeństwo burzy i wichrów na morzu, skoro można spokojnie, lekkim kłusem ruszyć wzdłuż wybrzeża i dotrzeć bezpiecznie do miasta, które tylko czeka by ofiarować Kazimierzowi wszystkie swoje wygody i przyjemności. Konopacki i Butler ze wszystkich sił starali się odwieźć królewicza od tego pomysłu. Argumentowali, że morze na pewno nie będzie już takie burzliwe, a Kazimierz bezpieczniejszy będzie na pokładzie niż na lądzie, w kraju, który jest w stanie wojny z Hiszpanią. On sam jednak uważał, że skoro zadeklarował już wcześniej iż po wizycie w stolicy Hiszpanii ruszy do Francji i tam odwiedzi króla, nic złego nie może mu się stać. Ufał ponadto Kazimierz w moc i szacunek jakim Europa darzyła jego brata Władysława. Zdecydował się więc przyjąć propozycję Francuza, a w podróży lądem towarzyszyć mu mieli Ferdynand Gonzaga Myszkowski i Andrzej Kotwicz, a także Piotr Elert, skrzypek z Fromborka. Kiedy Kazimierz zajmował miejsce w szalupie, by wyruszyć ku nieodległemu brzegowi, okazało się, że podróż morska znudziła się wszystkim pozostającym na galerze Francuzom. Oni także więc załadowali się na łódź i odpłynęli.

Ledwie przybito do brzegu Jan Gotfryd zmienił się z przyjaciela w zdrajcę. My zaś czytając opis tych wypadków skreślony ręką Wassenberga nie możemy wyjść ze zdumienia nad naiwnością autora. Grupa dobrze uzbrojonych, obytych z wojną – w końcu przybyli z głębi lądu, gdzie toczyły się walki – francuskich agentów, zostaje dopuszczona do komitywy z gościem tak dostojnym i pełniącym tak delikatną misję, jak Jan Kazimierz. Jakby tego było mało, ich herszt nawiązuje nić porozumienia z częścią orszaku królewskiego brata, jemu samemu zaś doradza co ma robić, żeby strząsnąć z siebie słabość i chorobę. Możemy się domyślić, że Jan Gotfryd był tak zwaną duszą towarzystwa, człowiekiem wymownym, uprzejmym i przyjemnym w obyciu. Wszystkie te cechy spowodowały, że niedoświadczony polski królewicz był wobec niego całkiem bezradny. Jedynymi, którzy rozumieli sytuację byli Konopacki i Butler, ale nie mogli oni przecież decydować za królewskiego brata. Ten zaś zapewne słuchał rad Ferdynanda Myszkowskiego – Gonzagi.

Przemieniony w diabła Jan Gotfryd w tajemnicy przed Kazimierzem zdradził jego tożsamość wszystkim, nawet woźnicy, co miało ten efekt, że każdy widział już złote monety, które otrzyma za dobre wypełnianie swoich obowiązków przy pilnowaniu tak cennego łupu. Posłał następnie umyślnego z listem do Marsylii, żeby oznajmić, iż wszystko poszło tak, jak zostało zaplanowane i trzeba przygotować tylko odpowiednią celę dla tak dostojnego jeńca. Po czym skierował cały, niewielki orszak ku Marsylii. Przed miastem, zupełnie jak w jakiejś komedii granej w teatrze Globe w Londynie, oznajmił że nie może wraz z królewiczem wkroczyć do miasta, albowiem w zagrodzie nieopodal spoczywają zwłoki jego ojca, który właśnie zmarł. Jakby tego było mało, twierdził również, że w Marsylii czekają na niego sędziowie, albowiem zeszłego roku miał tam pojedynek, z którego wyszedł cało, ale stając do starcia złamał prawo. Nie może więc przekroczyć bram miasta. Zdziwieniem powinien napełnić nas opis Wassenberga, który relacjonuje nam tę historię z całkowitym przekonaniem, że przypadkowo znajdujący się na pokładzie genueńskiej galery francuski oficer podjął sam jeden decyzję o porwaniu osoby tak wysoko postawionej. Przecież połamano by go kołem za taką zuchwałość, gdyby nie czynił tego na wyraźne polecenie ludzi z kręgu władzy najwyższej. Jan Gotfryd domagał się także, by zanocowawszy w Marsylii, Jan Kazimierz nie ruszał się z gospody, aż do chwili kiedy on po niego przyjdzie. Prośba ta w żaden sposób nie korespondowała z deklaracjami dotyczącymi pojedynku i kłopotów z prawem, jakie miały czekać na Jana Gotfryda w mieście.

Na szczęście Jan Kazimierz wstał rano i wysławszy Elerta na targ po sprawunki, ruszył do kościoła. Cała Marsylia musiała już wiedzieć o tym, kto śpi w tej gospodzie, albowiem fromborski skrzypek (Wassenberg utrzymuje, że pochodził on jednak z Krakowa) słyszał, jak plotkuje się o zatrzymaniu dostojnego gościa i odstawieniu go do Paryża, pod dozór.

Powiadomiony o wszystkim Kazimierz wynajął łódź i wrócił na statek nie zamierzając już opuszczać pokładu. Wassenberg nie mówi nam chyba całej prawdy, albowiem nie wiadomo co działo się w tym czasie z Ferdynandem Myszkowskim i Kotwiczem. Powróćmy jednak do jego gawędy – złym zrządzeniem losu wiatr ucichł i galera, siłą samych wioseł musiała zawinąć do niewielkiego portu Tour de Bouc. Była tam twierdza dowodzona przez srogiego kapitana Nargona, który wysłał na galerę swoich ludzi, by sprawdzić kogo też ona przewozi. Poinformowano ich, że królewskiego posła z Polski, który zmierza do Barcelony. Francuzi zorientowawszy się, kogo mają przed sobą, albo tylko upewniwszy się co to tego, wrócili na ląd. Jan Kazimierz zaś, inspirowany przez nie wiadomo kogo, ale na pewno kogoś ze swojej świty, wsiadł na łódź i korzystając ze spokojnego morza popłynął do miasteczka Martigues. Po co? Nie wiadomo. Wrócił jednak szczęśliwie na pokład.

W tym czasie z portu przybyło na statek dwóch oficerów z żądaniem by kapitan Mikołaj Saoli udał się w niecierpiących zwłoki sprawach do dowódcy garnizonu. Ten uprzejmie się wymówił, a oficerowie odpłynęli. Wrócili jednak pod wieczór z żądaniami o wiele bardziej kategorycznymi. Powiedzieli też, że wszystkie portowe działa, a także te z cytadeli skierowane są na genueński statek. Kapitan więc, musi się dobrze zastanowić, czy rzeczywiście ma zamiar odmówić gościny dowódcy francuskiego garnizonu. Jak pisze Wassenberg na statku rozgorzała dyskusja. Genueńczycy chcieli uciekać, niektórzy z nich uważali, że należy opuścić redę, ale dobrze by było, żeby kapitan poszedł jednak do dowódcy francuskiego garnizonu, bo być może nie chodzi wcale o to, by zrobić coś złego im – Genueńczykom, ale przyczyną całego zamieszania są Polacy. Ci ostatni, wśród których było wielu znających Francję, w ogóle nie wierzyli w to, że przedstawiciele tak kulturalnej i grzecznej nacji, mogą stosować wobec gości metody tak brudne i nieprzyzwoite. Jan Kazimierz przychylił się do opinii, że kapitan powinien zejść na ląd i złożyć kurtuazyjną wizytę dowódcy twierdzy. Saoli nie miał wyjścia, albowiem doża nakazał mu by we wszystkim słuchał królewicza polskiego. Kiedy tylko znalazł się w twierdzy, natychmiast został uwięziony. Nie pozwolono mu opuszczać komnat, odmówiono także wieczerzy. Mógł wysłać jedynie posłańca na statek, by przywiózł mu stamtąd coś do jedzenia. Konsternacja wśród Polaków była wielka, Konopacki wraz z sekretarzem Jana Kazimierza, Andrzejem Basio wyruszył do twierdzy, by rozpoznać okoliczności zatrzymania kapitana. Tam dowiedział się, że stało się to na rozkaz hrabiego Ludwika de Valois, namiestnika Prowansji, który domagał się, by tak dostojny gość zaszczycił swoją obecnością jego zamek, oczywiście dla własnego dobra i bezpieczeństwa. Morze bywa bowiem, o czym wszyscy wiedzą, bardzo zdradliwe, szczególnie jeśli znajdujące się na nim statki mogą być ostrzelane z bliskiej odległości przez armaty nadbrzeżnych twierdz.

Sytuacja była kuriozalna, polski poseł z oficjalną akredytacją i francuski oficer niższego szczebla stali w otoczeniu zbrojnych i prawili sobie uprzejmości, a każdy z nich był całkowicie świadom sytuacji. Konopacki wiedział, że jeśli Jan Kazimierz nie skorzysta z gościny Nargona, zginie ostrzelany przez portowe armaty na genueńskiej galerze. Kapitan twierdzy bowiem nie żartował, miał wyraźne rozkazy i nie zamierzał ich łamać. Był również na tyle stary, by nie przejmować się już swoją karierą w armii, czy nawet losem w razie ewentualnych żądań strony polskiej, by wymierzono mu sprawiedliwość za taką zbrodnię. Nie pozostało nic innego, jak wrócić na statek i sprowadzić Kazimierza, wraz z całym orszakiem, na francuską ziemię. Kiedy doszło do spotkania królewskiego brata z dowódcą twierdzy, ujawniła się cała naiwność i prostota planu obmyślonego w Warszawie. Nargon bowiem po wymianie uprzejmości zarządzał urzędowych paszportów od wszystkich obecnych. Nikt takiego dokumentu nie posiadał, albowiem nikt nie wpadł nawet na pomysł, że Francuzi mogą go zażądać. Nikt nawet nie pomyślał o tym, że można by sfałszować takie dokumenty i na wszelki wypadek mieć je ze sobą.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/porwanie-krolewicza-jana-kazimierza-gabriel-maciejewski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/papiez-cesarstwo-i-jurysprudencja-kreatywna/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wojna-domowa-w-polsce/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gniew-bitwa-wazow-gabriel-maciejewski/

  23 komentarze do “Porwanie królewicza Jana Kazimierza. Rozdział VIII. Farandola”

  1. A zaczęło się tak niewinnie, od zapalenia płuc Tuska 😉

  2. Die Farandole ist Volkstanz und kein Hoftanz, aber ansonsten ist alles in Ordnung.

  3. A propósito, aqui viviendas baratas para las familias reales de Polonia por menos de 100.000 euros:

    https://youtu.be/I1PDBesxwVg?si=hktKfCaGkT8x28Tj

  4. Ale Pan trafil znowu z tematem! Problematyczna ucieczka z francuskiego wiezienia:

    https://youtu.be/F7XVU4AOB9Y?si=NfL5pZ4IOXGcwVE8

  5. po tym zapaleniu płuc ..

    wszystkie zapalenia/pożary zaczęły sie od dachów właśnie, no  to co na te dachy spadło, co to iskry mogłyby być …  no nie wiem

  6. kiedyś kupiłam w Klinice Języka ksiązkę o podróży młodych Sobieskich przez północną Europę na południe Francji i chyba młodzi Sobiescy zahaczyli o Londyn, więc tam były takie codzienne zapiski  typu zatrzymaliśmy się w…, polecono nam oberżę czy coś w podobie pod nazwą …., jedliśmy to i to młodzi zwiedzali to i to, następnie ruszyliśmy w drogę do …,

    i znowu

    zatrzymaliśmy sie w ….

    myślałam że w tym schemacie podróżnym, także królewicz Kazimierz podróżował

    a tymczasem taki zonk , bantyterka po prostu , piractwo zwane u francuzów korsarstwem

  7. Te opisy są wstrząsające. Dziwię się, że nikogo w XIX wieku nie zainspirowały. Chyba fascynacja Francją była za duża

  8. Zapalenie gardła może spowodować kłopoty z tarczycą. Procentowo jest to bardzo pacjentów w populacji, a lekarze mówią wtedy: nie da się tego „wyleczyć”, musi pan/pani brać leki przez całe życie i zacierają ręce. Wirus celebryta rozkręcił rynek farmaceutyczny, bo nachalna reklama lodów była mało skuteczna.

    Premier może nie szanować swojego zdrowia, bo ma dostęp do najlepszych specjalistów.

  9. Zamyśliłam się głęboko…nad tym „niewinnym zapaleniem płuc”… chyba wcześniej było zapalenie „oskrzeli” np w Krakowie… tam liczni dzielni chłopcy ratowali wraz z gospodarzem miasta Archiwum,nowo wybudowane… chyba 98% zasobów spłonęło.Do „właściwych” wniosków na SN doszedł @ArGut,że jak potrzeba to i woda w Wiśle zapłonie.Ha! -to wszystko jest możliwe…zdolny ten czerwony kur i utalentowany…

  10. No i doczekałam „Wojna Domowa w Polsce.” Czytam i dziękuję gospodarzowi-autorowi.

  11. Dużo Polaków dostaje szajby za granicą, a niektórzy jeszcze przed podróżą. Dzisiaj podróż zwykłego Kowalskiego praktycznie nie różni się od tych doznań, które kiedyś były w zasięgu tylko zamożnych ludzi. Generalnie podróże uczą, że wszędzie na świecie jest tak samo.

    Czasami wstydzę się za Cejrowskiego, bo wydaje mi się, że jest obcesowy w kontaktach z tubylcami.

    Tubylcy są gotowi oddać serce w zamian za to, że się coś zaśpiewa po polsku albo pokaże lub opowie coś takiego, czego oni nie znają.

    Przed podróżą dobrze jest się wyciszyć i nastawić psychicznie powtarzając mantrę: nie wyjeżdżam po to, żeby siebie zaciekawić i zabawić, ale żeby sobą zaciekawić i zabawić innych ludzi, których będę miał przyjemność spotkać. Ja tak robię. Polecam.

    Do podróży jestem zazwyczaj dość dobrze przygotowany, że na miejscu niewiele mnie dziwi i czuję się jak u siebie. Po przylocie na miejsce sam tłumaczę innym podróżnym i miejscowym, gdzie co jest.

    Jest też na Zachodzie dużo podróżujących samotnie kobiet, które desperacko szukają kontaktu pod wymówką, że się zgubiły i nie wiedzą, co począć.

  12. Robert Rutkowski przytacza wyniki badań, z których wynika, że Polacy (19%) są najbardziej straumatyzowanym narodem na świecie (średnia 10%). Przyczyny: wojna i po 1989 brak ojca w domu, który musi pracować.

    Z tego wynika, że wielu z nas zachowuje się jak DDA, a mianowicie: wszędzie jest lepiej, niż w domu oraz – poza Niemcami i Rosją – każdy kraj jest lepszy do życia i bardziej przyjazny, nie budzący złych kojarzeń, niż Polska, dlatego jesteśmy ufni i otwarci na wszystko, co obce. Jest to logiczne zachowanie.

    Inna nacja, która tak ma, to są Ukraińcy, dla których całe szczęście w życiu polega na wyborze miejsca wygnania

    Na drugim biegunie są Hiszpanie, którzy uważają swój kraj za najlepsze miejsce do życia na kuli ziemskiej.

  13. I jest to prawda, bo Hiszpania jest najlepsza, oferuje najwyższy standard życiowy i najbardziej kulturalny, godny człowieka styl życia.

    Hiszpania jest jedynym krajem europejskim, który jako kraj chrześcijański podjął się misji cywilizacyjnej bez masowej przemocy. Np. Anglicy hindusów nie nawracali. A wszyscy inni w Europie woleli się tłuc między sobą.

    https://youtube.com/shorts/99lPBWumNto?si=FpLp7To68v5ROSC9

     

    https://youtu.be/NNbzfEZOLhc?si=LYf8ckQPvVU6R2S1

  14. dziękuję, uważam, że to znakomity materiał na pogłębione wywiady, zdaje się że nawet na bardzo pogłębione, no i ta fascynująca okolica a w centrum grupa badawcza, dobrana wg kryterium wieku i tężyzny fizycznej – wszystko  idealne dla /długookresowej/obserwacji uczestniczącej

    tyle żartu, ale  wcale mi nie do śmiechu po przeczytaniu opisu porwania,

  15. proszsz Pani… Godne współczucia i oburzające jest to, że porwano tak ważną osobę i że królewicz już wcześniej zachorował, więc miałby prawo do leczenia i lepszych warunków, ale poza tym?… Pomijając brak zapewnienia bezpieczeństwa.

    Lewicowy piosenkarz Fabrizio de Andre opuścił Genuę i osiadł na Sardynii wraz z piosenkarką Dori Ghezzi w latach 1970-tych. Oboje zostali porwani przez lewicową bojówkę i przetrzymywani 4 miesiące na słomie w szałasie pasterskim około 2.5 na 3 metry, położonym na pustkowiu w górach. Nie opuszczali szałasu a czasami krępowano ich i wiązano. Uwolniono ich za okup 550 milionów lirów zapłacony przez ojca Fabrizio. Porywaczy wkrótce złapano i dostali po 25 lat. Na rozprawie Fabrizio nie oskarżał porywaczy twierdząc, że oni sami są ofiarami prawicowej opresji, jak również nie chciał wrócić do Genui, ponieważ uznał Sardynię za najlepsze miejsce do życia dla siebie i rodziny. Ślub z Dori wziął zdaje się już po tych wydarzeniach i żył z nią do końca życia. Nie można lepiej się poznać, niż będąc ze sobą non stop w małym pomieszczeniu przez tak długi czas. Zatem porwanie to nie jest koniec świata.

     

    Oto piosenka o porwaniu (plus 10 sekund wstęp)

    https://youtu.be/ukj_S_kzaVk?si=QEd8t5jfz05Z3KaS

     

    inna wersja

    https://youtu.be/-5xyiykihPE?si=GcK3R9wpK9LVETFb

  16. A oto próbka twórczości. Ktoś napisał w komentarzu, że gdy kobieta tak patrzy na mężczyznę, to mężczyzna może umrzeć spełniony

    https://youtu.be/isP3CENg51s?si=jWCq9MF1XHDqOPbd

     

    Życie Fabrizio, Dori i Luvi na Sardynii po porwaniu

    https://youtu.be/UM_UangOv3o?si=yhxniMbn-J7m8kgT

  17. Oni przez cztery miesiące jedli tylko chleb i sery. Jedzenie na Sardynii jest tak pyszne i zdrowe, że niczego więcej nie potrzeba. Ja też będąc z dziećmi na Sardynii tak się odżywiałem i byliśmy szczęśliwi. Morze, chleb, sery i oliwki i basta.

    Pierwszego dnia włóczyliśmy się przez pół nocy po Cagliari licząc, że ktoś nas porwie zapewniając wikt i opierunek przez dłuższy czas, ale nie było chętnych, poza tym nieoczekiwanie pomogli nam Niemcy.

  18. Tekstów piosenek nie polecam, bo są świńskie. We Włoszech uczyniono z nich lekturę dla uczniów.

     

    W swoich piosenkach śpiewał przeważnie o ludziach z marginesu, buntownikach, wykolejeńcach. Wiele jego tekstów nosi znamiona wybitnej poezji i jako takie zostały włączone do zestawu lektur szkolnych

    Stałym tematem piosenek Fabrizia De André miał być świat prostytutek, oszustów i samobójców, nie zaś świat uporządkowanych mieszczan. Jego droga życiowa i artystyczna zaczęła się bowiem już wcześniej w zaułkach Via del Campo (ulicy, przy której mieszkał) i osławionej Via Pré, ulicy „zakazanej” za dnia, za to uczęszczanej w nocy. To tym swoistym getcie istot odrzuconych, prostytutek, wydziedziczonych ludzi z marginesu, zamachowców, mniejszości etnicznych, wzbudzających jednak skrywaną fascynację zrodziły się jego inspiracje. W opiewaniu ludzi przegranych wzniósł się Fabrizio de André na szczyty poezji lirycznej.

  19. ja też się głęboko zamyśliłam, takie dwa skojarzenia

    – skojarzyły mi się dwa porwania, jakie miały miejsce w kraju po transformacyjnym,  tragiczne wypadki związane nie wiem dlaczego z branżą mięsną,

    – drugie skojarzenie to spalone archiwa – w Krakowie, no właśnie podobno te świeżo zniszczone to 98proc, w Warszawie powojenne, stołeczne zniszczenia chyba w podobnym odsetku, dają asumpt do podstawiania w miejsce starych spalonych –  nowych dokumentów, życie pustki nie znosi

  20. Czy porywacze królewicza Jana Kazimierza mogli być pedałami, jak w słynnej piosence de Andre o miłości homoseksualnej? Partner jednego z nich zginął podczas IWS w górach Trydentu.

    „Faber” często śpiewał o niespełnionej miłości.

    https://youtu.be/ZAI5UwXGr1g?si=8zBi6zbF–f5_oPs

     

    Leśne oczy, żołnierz królestwa, profil francuskiOcchi di bosco, soldato del regno, profilo francese 

  21. Jeszcze odnośnie pożarów.

    Z mieszkańcami Sardynii w mig nawiązywałem kontakt. Wystarczyło kilka słów po włosku. Jeden taki przyleciał, jak paliłem ognisko na kempingu, żeby upiec ryby. Chodziło o to, żebym zmniejszył ogień i użyłem jego stanowiska do palenia a nie ogólnodostępnego. Otóż drewno na Sardynii pali się bardzo spokojnie i trudno rozpala. Być może zawiera jakieś substancje utrudniające zapłon. Jako stary piroman zwróciłem na to uwagę. Z ludźmi jest tak samo na Sardynii – z początku idzie trudno, a potem bariera pęka i jest fajnie.

    Nie wierzę w samozapłon lasów w krajach nad Morzem Śródziemnym. Las tak łatwo się nie zapali sam z siebie. Większość z tych pożarów albo wszystkie to wina człowieka.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.