Jak pamiętają wszyscy, astrolog przedstawiony w VIII księdze przygód „Tytusa, Romka i A’tomka” brał swoją mądrości od małpy, czyli od uwięzionego w lochu przez krzyżaków Tytusa, który wskutek pozostawienia go w dawnych czasach mocno się postarzał. Nie inaczej jest z innymi astrologami i rozumieniem przez nich swojej misji. Bo o ludziach fascynujących się astrologią, to w ogóle szkoda gadać. Przyznam się jednak, że dla mnie, kiedyś, kiedy myślałem, że pisanie wygląda inaczej, astrologia była wielką pokusą. Dwanaście gotowych charakterystyk osobowości z licznym wariantami, plus ciągła popularyzacja metody opisu. Taki zestaw wydawał się kluczem do sukcesu, bo cóż to jest napisać powieść według jakiegoś charakterologicznego schematu? Jeszcze przy tym coś zasugerować. Wszyscy od razu zaczną się bawić w odgadywanie różnych ukrytych znaczeń i przewidywać przygody bohaterów w kolejnych tomach. No, ale dla mnie pisanie okazało się czymś innym. Znacznie bardziej inspirującym.
Wróćmy do astrologów. Czy ktoś z czynnych w Polsce w ostatnich czasach astrologów, a wiem, że było ich sporo i wszyscy traktowali swoją misję śmiertelnie poważnie, rozumiał w czym uczestniczy? Jeden na pewno się opamiętał, bo uznał, że to satanizm, a w jego życiu zaczęło zachodzić mnóstwo dziwnych zbiegów okoliczności. No i przestał się w to bawić. Mieliśmy jednak całą falę astrologicznych fascynacji, które rozpoczęły się w komunie i gładko przeszły do czasu tak zwanej transformacji. Każdy, kto czytał kiedykolwiek jakieś popularne teksty z tego zakresu, kojarzy nazwisko Leszka Weresa, który spędził sporo czasu na stypendium w Dolinie Krzemowej, czy innym jakimś fascynującym miejscu, a potem zajął się popularyzacją astrologii w Polsce. No, ale mamy lata dwudzieste kolejnego już wieku, a ja umieściłem tu wczoraj jeden egzemplarz książki o astrologii w średniowiecznym Krakowie, która nosi tytuł – „Wenus panią roku, mars towarzyszem”. Sprzedałem ją od razu i powiem Wam, że papierowe wydanie nie jest już chyba dostępne nigdzie. Jako zachętę zaś umieściłem pod zdjęciem okładki fragment tekstu. Oto on:
W prognostykach przełomu XV i XVI wieku zamieszczano również rozdziały zatytułowane De mineris. W nich to uwzględniano ceny poszczególnych kruszców na nadchodzący rok, prognozy te opierając na wskazówkach płynących z aktualnego układu ciał niebieskich. Niebagatelną rolę odgrywało tu również zakorzenione w tradycji astrologicznej przekonanie o bezpośredniej łączności poszczególnych metali z konkretnymi planetami, tj. o szczególnym oddziaływaniu danej planety na określony metal. Zgodnie z tym przyporządkowaniem słońcu przypisywano złoto, księżycowi srebro, Merkuremu rtęć, Wenus miedź. Marsowi żelazo, Jowiszowi cynę i wreszcie ołów Saturnowi. Cena srebra w 1507 miała utrzymać się na średnim poziomie (status agrenti hoc anno mediocre erit, co nie dawało nadziei na wzbogacenie się. Z kolei w 1517 Mikołaj z Toliszkowa nie dostrzegał zapowiedzi wzrostu cen złota, ale za to srebro miało podrożeć.
Mamy tu do czynienia z pewnym, obserwowanym już przez nas fenomenem. Opisywanym też wielokrotnie, choć jak widać, ciągle nie dość silnie eksploatowanym. Chodzi o to, że badacz nie rozumie przedmiotu swoich badań i źle rozpoznaje jego arkana. Pytanie istotne brzmi – czy to jest nagminne i czy dotyczy tylko astrologii? Dla każdego jest bowiem jasne, że w chwili kiedy horoskop stał się narzędziem do kreowania koniunktur na rynku metali, czyli na rynku strategicznym jego funkcja prognostyczna w stosunku do pojedynczych osób straciła na znaczeniu. No chyba, że chodziło o kreowanie politycznych koniunktur na dworze w Krakowie lub Wiedniu.
Czy autorzy piszący o astrologii w ogóle zwracają uwagę na takie rzeczy? Mam wrażenie, że nie. Ich misja bowiem jest tak samo skrzywiona, jak misja osób, które zabawiały się astrologią w naszych czasach. Próbują oni za wszelką cenę udowodnić, że metodologia astrologiczna ma charakter naukowy i brną we wskazywanie tych rzekomo naukowych prawidłowości. Jej terrorystyczny, w stosunku do instytucji dworu i merkantylny charakter, umyka im całkowicie, choć przecież astrologowie z dawnych czasów niczego nie ukrywali, wszystko jest wyłożone kawa na ławę. W tej książce są jeszcze lepsze kawałki, o tym jak kreowano ceny metali na małych nawet rynkach. Z tego miejsca już tylko krok do stwierdzenia, że astrologowie krakowscy połączeni byli na sztywno z fuggerowskim systemem dystrybucji metali w Europie. No, ale na taką fantazję w Polsce nie poważy się nikt, co innego pisanie, że ten czy ów urodził się pod znakiem lwa w ascedencie koziorożca. Pozostaje zadać jeszcze pytanie – jaka była istotna misja astrologii w naszych czasach? Bo że nie było nią zabawianie publiczności, to raczej pewne.
Każdy już zwrócił uwagę na to, gdzie dokonuje się manipulacja, i w którym miejscu nasz piwniczny korytarzyk, prowadzący do skarbczyka tajemnic, zakręca pod kątem ostrym. W chwili kiedy adept wiedzy opartej na naukowej metodzie uwierzy, że poprzez wtajemniczenie będzie mógł wpływać na bliźnich i mieć nad nimi władzę. Tak się nie stanie, a na pewno nie na tym etapie. Trzeba jeszcze wielu wtajemniczeń, w różne bardzo arkana, by dostąpić zaszczytu manipulowania bliźnimi i dewastowania ich życia. No, ale to nie wchodzi w zakres naszych dzisiejszych rozważań. Przejdźmy teraz do historii, która w polskim wydaniu bardzo przypomina astrologię praktyczną Leszka Weresa. To znaczy kwestie i sprawy widoczne, rozpoznawalne i czytelne uznawane są za niebyłe, a hołdy oddane się wyłącznie manipulacjom. Wyobraźcie sobie, że ukazała się właśnie biografia Jana Piwnika. Nie miałem jej jeszcze w ręku, ale z opisu wynika, że autor coś zaczyna podejrzewać. Coś w sensie, że ten Piwnik mógł nie być takim bohaterem jak gadają…Ktoś się chyba w końcu zorientował, że astrolog, w którego wierzył brał swoje mądrości od małpy. Na razie jednak nie ma ten ktoś wystarczającej odwagi, by rzecz ogłosić. Przyznam, że ja też jej nie mam i o sprawach tych będę gadał na naszym zamkniętym spotkaniu w Kielcach. Bo niby w końcu gdzie miałbym gadać? Chyba tylko w samym Wąchocku, ale tam nam sali nie wynajmą.
Wracajmy do metodologii historycznej. Jest ona skażona pewnym błędem natury astrologicznej. Uczeni święcie wierzą, że obiekt ich badań, łatwo całkiem zamieniony w trakcie tegoż badania w obiekt uwielbienia i adoracji, miał same krystaliczne intencje. To jest rzecz nagminna i łatwo zauważalna. Najlepszym zaś jej przykładem jest wiara w trubadurów. Kiedy pierwszy raz przeczytałem, że tradycja trubadurów wywodzi się z islamu, zamarłem. To była tak wstrząsająca informacja. Ona bowiem, podobnie jak przypisanie planetom właściwości konkretnych metali porządkuje cały system. Okazuje się, że obsługę medialną zachodniego świata w średniowieczu, całą komunikację niejawną, obsługują ludzie kalifa. Których, jak przypuszczam, należało przekupywać, żeby uzyskać od nich cokolwiek, szczególnie zaś wiedzę na temat koniunktur na rynkach tkanin i barwników transportowanych ze wschodu. To są rzeczy bardzo proste do zrozumienia i prawdopodobnie dostępne gdzieś w źródłach. Nie są one jednak eksploatowane przez nikogo. Być może w jakichś XIX wiecznych publikacjach zapomnianych autorów, do których nikt nie zagląda. Wielu historyków jednak buduje pewną wizję średniowiecza, w którym trubadur jest niemal tak samo ważny jak astrolog, a jego naturalnym środowiskiem jest dwór. On sam zaś ma w ręku tajemny kluczyk do serc wszystkich obecnych na dworze dam, tych młodszych i tych starszych. Rodzi się pytanie – jak to się działo, że obecność takiego trutnia była w ogóle tolerowana? Historycy mają proste wyjaśnienie – moralność była wtedy inna. Rycerze mieli swoje damy, a mężowie dam swoje kochanki z plebsu i mieszczaństwa. Brednia ta nie funkcjonuje rzecz jasna w literaturze naukowej, ale jest zakorzeniona w tekstach popularyzatorskich. To zaś zostawia nas samych z postacią tak dwuznaczną jak trubadur, który jest źle wyobrażony, źle opisany i źle rozpoznany. Dlaczego? Bo każdy autor piszący o średniowieczu, chciałby być trubadurem i mieć tajemny kluczyk do serc wszystkich obecnych na dworze dam. I to jest pułapka zbudowana dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej zbudowano pastkę na młodocianych pasjonatów astrologii. To nie on jest bowiem wtajemniczany w różne arkana. On jest jedynie myszą, którą wpuszcza się w labirynt, by obserwować jak radzi sobie z przeszkodami. Ci, których się istotnie wtajemnicza mają go tylko obserwować. Nie będę tego wątku ciągnął dalej, bo każdy rozumie, że schemat ten pasuje do wielu niezrozumiałych dotychczas sytuacji. Tak, jak wspomniałem, pogadamy o tym w Kielcach 28 czerwca, w Willi Hueta, początek o 18.00
Przypominam też o Targach Książki i Sztuki, które odbędą się w pałacu, w Ojrzanowie w dniach 6-7 lipca.
A teraz kilka nowych tytułów z rynku, bynajmniej nie o astrologii
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/rok-1863-w-kilku-odslonach/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/prawda-i-pamiec/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sledztwo-w-sprawie-sledztwa-fatimskiego/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dziedzictwo-unii-brzeskiej/
Dzień dobry. No po prostu uwielbiam te Pańskie wtręty wzięte z kapitalnych książek, których oczywiście sam nie przeczytam. Z tymi metalami to cymes prawdziwy, że tak użyję określenia typowego dla medialnych specjalistów kalifa. Skoro już jesteśmy przy autorach hermetycznych, to przypomniała mi się p.Miller, zwana tu i ówdzie Agathą Christie i pewien jej (?) pomysł umieszczony w jednej z powieści, a koncepcyjnie związany jak najbardziej z astrologami, ludźmi twardo stąpającymi po pełnej metali ziemi. Chodzi tu o wspomniane manipulowanie bliźnimi i wpływanie na ich życie, szczególnie zaś na jego koniec. Pani Miller wykorzystuje jak najbardziej show robiony przez grupę wariatek, co się naczytały o chaldejskiej magii, ale dodaje coś od siebie; wylanego z palestry prawnika przyjmującego zakłady o to, jak długo pożyje nielubiana a majętna ciocia na przykład. To nadaje astrologii wymiar konkretny i związany oczywiście z metalami, choć wtedy pieniądz był już zdaje się fiducjarny. Ale Funt to Funt…
Jest astrolog, jest trubadur, jest „fan” 😉
A fakt to fakt…może jednak wrócę kiedyś do tych pomysłów na powieści z astrologicznymi charakterystykami…w końcu nikomu tym nie zaszkodzę
Kurskiego tylko brakuje do kompletu
Astrolodzy i Gintrowski strasznie się pocili, a tymczasem astronomie szukają dowodu na symulację, w której być może żyjemy:
https://youtu.be/-COfxlJ-CNE?feature=shared
„astronomowie”
eh te smartfony genialne
Zawsze mnie interesowało, jak od strony „naukowej” astrologowie tłumaczą kazus Wężownika.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.