gru 212022
 

Z twórczością, której wynikiem są popularne na rynku książki i seriale jest tak – raz na 150 lat ktoś wymyśla jakiś motyw, który nie zwraca niczyjej uwagi, albo wręcz kopiuje ten motyw z życia. W wielkim trudzie promuje go, aż do chwili kiedy organizacje takie jak państwo zrozumieją, jaka jest jego moc i zaczynają brać udział w promocji dając autorowi jakieś tam ochłapy. Potem cały świat, jeśli oczywiście państwo jest na tyle silne, by ten świat przekonać, eksploatuje ten jeden motyw na sto sposobów. Tak było i jest nadal z Sherlockiem Holmesem, a w mniejszym stopniu z Herkulesem Poirot, ale nie jest tak z Jankiem, Gustlikiem i Grigorijem, choć mogłoby być. Niestety nie ma w Polsce nikogo, kto miałby stosowne do przefasonowania tego motywu środki i fantazję, dlatego też robi się u nas straszne ramoty, wyłącznie na poważnie i wyłącznie z przesłaniem tak wyraźnym jak napisy ostrzegawcze na transformatorach.

No, ale ja nie o tym dzisiaj. Od chwili kiedy serial stał się najważniejszym narzędziem propagandy i najważniejszym nośnikiem treści podprogowych, panuje głód motywów, które by mogły odróżnić jeden serial od drugiego. Do tego dochodzą kłopoty budżetowe, które ograniczają możliwości producentów. No, ale zlecenia ciągle są. Trzeba  pokazywać gejowskie pary, prześladowanych czarnych i kobiety, które chcą robić karierę, ale nie mogą, bo im źli i głupi faceci przeszkadzają. Pokazywanie tego jednak metodą znaną w Polsce – oooo, paczajta, jak źle się dzieje – jest przeciwskuteczne i może wywołać co najwyżej wzruszenie ramion jeśli nie falę szyderstwa. Dlatego potrzebne są dekoracje, najlepiej bardzo egzotyczne i tajemnicze, a także coś, co się kojarzy ludziom z czymś już znanym i jednoznacznie atrakcyjnym. Wczoraj zacząłem oglądać na Netflixie serial pod tytułem 1899. Szkielet tego dzieła skopiowany jest wprost z innego serialu, nakręconego przez Ridleya Scotta, a zatytułowanego Terror. Wielu ten obraz pamięta, chodzi o historię wyprawy polarnej, która utknęła w lodach, a potem była prześladowana przez ducha lodowej pustyni Tumbaka. Nie mogłem tego oglądać, tak się bałem. No, ale wracajmy do wykorzystania motywów. W serialu Terror, była lodowa pustynia i dwa statki całkiem zamarznięte. Tu mamy wodną pustynię i dwa statki, także bliźniacze, stojące obok siebie i wobec siebie bezradne. Jeden zaginął wcześniej, a drugi go odnalazł, ale na pokładzie tamtego nie ma nikogo poza tajemniczym, nic nie mówiącym chłopcem. No i jakimś tajemniczym typem, który przedostaje się na ten dobry statek, a w kieszeni ma małego zielonego żuka, jak się zdaje – kruszczycę złotawkę – która otwiera za niego drzwi do kajut i wabi ku śmierci niewinne dzieci. Na razi nie wiadomo o co chodzi. Przypuszczam, że sprawy mają się tak – występująca stale lub okresowo w pewnym regionie Atlantyku anomalia powodująca destrukcję przyrządów pomiarowych, powoduje też obłęd u ludzi. Jest to motyw wprost ściągnięty z powieści Solaris Stanisława Lema, której nie czytałem, ale która ponoć jest o tym, że kosmonauta stracił narzeczoną, a potem leci na odległą planetę, gdzie zjawiska związane z naturą tej planety wywołują wizje, a jedną z nich jest ta narzeczona. W omawianym serialu jest podobnie, tak przypuszczam, choć wiele jeszcze może się zmienić.  W obecnej fazie scenarzysta postanowił odwrócić uwagę od tej oczywistości, choć kompasy na statku szaleją i skupić się na alkoholizmie kapitana, który – jakby pijaństwo samo w sobie nie było dostatecznie groźne – jest jeszcze całkiem zdefasonowany, albowiem jego rodzina zginęła przed laty w pożarze. Dla mnie osobiście, z serii nieprawdopodobnych szaleństw, które mają utrzymać napięcie w tym serialu, najgorsze nie jest wcale to, że kompasy szaleją, a kapitan mówi – musimy utrzymać kurs. O wiele bardziej absurdalne jest to, że oficerowie, a nawet bosman, dyskutują z dowódcą i kwestionują jego decyzje. W dodatku publicznie. Czy oni nie czytali biografii admirała Fishera napisanej przez Wojciecha Króla? https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ojciec-dreadnoughta-admiral-john-fisher-1841-1920/

Ciekawe jest to, że obydwa statki należą do niemieckiego armatora, tajemniczej spółki, która ma z całą pewnością coś za uszami. Aha, byłbym zapomniał, ta jednostka, która zaginęła nazywa się Prometeusz, a ta druga – Cerber, żeby nikt nie miał wątpliwości w co się tu gra.

Wszyscy oczywiście i tak wiemy, że cały ten zestaw łącznie z zielonym żuczkiem otwierającym drzwi tajemniczym sposobem jest tylko tłem, żeby pokazać całkiem współczesne postawy, które musimy albo odrzucić albo zaakceptować, ale raczej zaakceptować. Jeśli tego bowiem nie zrobimy scenarzyści, reżyser i producent postawią nas po stronie zła i potępią. Taka jest bowiem funkcja seriali; mamy przełknąć coś absurdalnego, po to, by wziąć udział w jakiejś przygodzie, która jest całkowicie dęta. I tak mamy na statku Cerber następujące osoby – młodą Angielkę o irlandzkim imieniu, która jest wykształconym lekarzem bez praktyki, albowiem zmaskulinizowany świat odmawia kobietom udziału w czynnościach tak ekscytujących jak krojenie rannych, chorych i nieboszczyków. Mamy tam też niezwykłą parę – dwóch Hiszpanów, z których jeden okazuje się być Portugalczykiem, udających braci. Ten Portugalczyk, jakby było mało, udaje też księdza. Są oni oczywiście parą, połączoną jakąś tajemnicą, a także emocjami nie do końca zdefiniowanymi, bo prawdziwy Hiszpan usiłuje poderwać pewnego chłopaka z pokładu trzeciej klasy. Ten chłopak jest członkiem jakiejś sekty, która podróżuje w upiornych warunkach i chce dotrzeć do USA, gdzie wszystko jest lepsze niż w Europie. W całej sekcie największą energią wykazują się oczywiście kobiety. Choć nominalnym przywódcą jest jakiś starszy pan z brodą opadającą falami na pierś.

Luksusowy pokład przemierza też rajfurka w zielonej sukni, która para się fantastycznym zupełnie zajęciem. Udaje samotną kobietę, a w rzeczywistości stręczy bogatym pasażerom transatlantyków ubogą, chińską dziewczynę, przebraną za japońską gejszę. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł – Chinka udająca Japonkę – ale to tak, jakby Zulusi mieli udawać Malgaszy, bo też mieszkają niedaleko, w końcu dzieli ich tylko Cieśnina Mozambicka. Na statku płynie też młode, francuskie małżeństwo, które próbuje uprawiać seks, ale całkiem bez powodzenia (może dlatego, że oboje są w ubraniach?). On w końcu staje się obiektem zainteresowania rajfurki, a ona poznaje czarnego pasażera na gapę, który zjawia się na tym statku nie wiadomo skąd i po co. W pewnym momencie wdaje się w bójkę z trzema marynarzami, w tym bosmanem i o mało nie wygrywa, ale w końcu tamci go pokonują. Mamy rok 1899, a Murzyn jest pasażerem na gapę na niemieckim statku płynącym z Europy do USA. Mogłoby to być wisienką na tym torcie absurdów, ale jest tam jeszcze jedna postać, która przebija wszystko. To Polak imieniem Olek, który jedzie do Nowego Jorku, a pracuje w kotłowni i przewala węgiel. Nikt go nie szanuje i wszyscy nim pomiatają, ale widzimy, że jest to człowiek wrażliwy i piękny wewnętrznie. No i w czasie kryzysu związanego z odnalezieniem zaginionego od czterech miesięcy statku Prometeusz, to on i angielska lekarka o irlandzkim imieniu stają się zaufanymi ludźmi niemieckiego alkoholika zmagającego się z przeszłością, którego nieznana spółka mianowała kapitanem statku Cerber.

I jeszcze jedno – nie uwierzyłbym gdyby mi to ktoś opowiadał – wszystkie numerasy z magnetyzmem Ziemi, które są w tym filmie pokazywane, związane są niewątpliwie z dziwnym, czarnym kamieniem w kształcie piramidy. Ten kamień trzymał w rękach, owinięty w szmatki, milczący chłopiec odnaleziony na zrujnowanym całkiem statku Prometeusz. Ta piramida, nie wierzę sam w to co piszę, jest prawie identyczna z gadżetem, który można było oglądać w filmie fabularnym nakręconym dawno temu przez Grzegorza Brauna i Artura Nicponia, a zatytułowanym Arche, czyste zło. Ten film nie trzymał żadnych standardów i był tragifarsą i katastrofą w jednym kawałku. No, ale latka lecą i okazuje się, że można coś z niego powyjmować i nadać temu nowe znaczenia i wagę.

Nie spojrzałem na listę płac, która wyświetla się na końcu każdego odcinka, ale dziś sprawdzę, czy nie ma tam kolegi Nicponia, albo kogoś o polskim nazwisku. Nie do uwierzenia, co? A jednak. Gdyby wtedy istniał Netflix, a Braun miał nieco lepsze finansowanie, nie wyłamywałby dziś drzwi do siedziby Izby Lekarskiej, żeby zwrócić na siebie uwagę. Po prostu liczyłby honoraria wpływające na konto za kolejne odcinki seriali kręcone według jego pomysłów i puszczane na Netflixie. Kto wie, może jeszcze i takich czasów dożyjemy…skoro motywy z Arche, czyste zło, pojawiają się tamtejszych produkcjach…

  4 komentarze do “Przepis na serial i sałatkę z kalmarów mieszkających w głębinach oceanu”

  1. Dzień dobry. No, nie wiem, myślę, że Pan Grzegorz jednak długo nie zagrzałby tam miejsca i liczyłby w kółko to samo, jedyne honorarium, nie za wysokie zresztą. Oni tam wiedzą co robią i taki, powiedzmy, „oryginał” jak Pan Grzegorz zaciekawiłby ich na krótko, pokazaliby światu jego kapotę charakterystycznie wytartą od jeżdżenia po bandzie, a dalej co? Spuśćmy zasłonę miłosierdzia, jak pisał jeden mason. Co zaś do kwestionowania rozkazów przełożonych, to oczywiście jest to możliwe. Wszędzie, gdzie nie rządzi król. Jako symbol sensowności posłuszeństwa i dyscypliny wystarcza w większości przypadków, w pozostałych wkraczają jego ludzie, konie i żołnierze. Ale nikt nie powie, że delikwent nie miał wyboru…

  2. Nie wygląda to w każdym razie dobrze

  3. – raczej nie. Swoją drogą w filmie są statki jakiejś spółki, nie wiadomo z jakim kapitałem, a nie Kaiserliche Marine. W ogóle o flocie cesarskiej nie ma filmów. Są o hitlerowskiej, sowieckiej, japońskiej, mniej o hiszpańskiej, najwięcej oczywiście o brytyjskiej i amerykańskiej. A człowiek współczesny czerpie wszak wiedzę z filmów. I dlatego nic o tym nie wiemy.

  4. Wiadra taniej paszy (to pana  sformułowanie)  i to takiej ,jaką serwował  pogromca szczurów  w filmie” Szczurołap.”

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.