Miesiąc temu zmarł Roman Zawadzki, postać w Warszawie rozpoznawalna, ale raczej zamilczana. Pana Romana poznałem w Radio Wnet, albowiem to on wpadł na pomysł, by mnie do tego radia zaprosić z różnymi pogadankami. Mieliśmy potem współpracować, ale jakoś to się rozeszło. Roman Zawadzki napisał dla kwartalnika „Szkoła nawigatorów” kilka sporych tekstów. Umieściliśmy tam też kilka przedruków z jego książek. Postanowiłem dziś przypomnieć jeden z nich, by uczcić pamięć tego niezwykłego człowieka. Gadaliśmy w cztery oczy może dwa, może trzy razy. I powiem Wam, że było dziwnie. Roman Zawadzki był psychologiem, muzykiem, autorem i jeszcze, o ile dobrze pamiętam, miał coś wspólnego z naukami ścisłymi. Przez jakiś czas, o czym i tak się dowiecie wpisując jego nazwisko w googla, był mężem Doroty Zawadzkiej, znanej jako „Superniania”. Napisał wiele książek, w których nie ukrywał swojej niechęci do lewicy i tak zwanego postępu. To, jak sądzę, było przyczyną, że w pewnym momencie życia znalazł się na aucie. Na pewno nie był zwyczajnym człowiekiem. Sami się przekonajcie czytając ten tekst.
Konwulsje i agonia epoki – czas destrukcji
(na marginesie rozważań o globalizacji)
Oświecenie i jego „produkt” w postaci Rewolucji Francuskiej stały się w nowożytnej historii cezurą, której znaczenia nie sposób przecenić. Rozum wyzwolony zapoczątkował nieprawdopodobny wręcz rozwój nauki i techniki, zmieniając strukturę społeczną i dając człowiekowi złudne poczucie całkowitego władztwa nad światem materii. Nadto głęboki bunt, zarówno filozoficzny, jak polityczny, przeciwko tradycyjnym systemom myślenia politycznego i ekonomicznego, stał się punktem wyjścia ataków na wiele przekonań oraz instytucji, które dotychczas uważano za nienaruszalne. Ów bunt miał dwie odmienne formy, jedną romantyczną, drugą zaś racjonalistyczną. Pierwszy doprowadził do Mussoliniego i Hitlera; drugi, w ślad za francuskim szaleństwem – do Marksa i rewolucji rosyjskiej (Russel). Z jednej strony, dopracowano się idei kultu jednostki, godnej wywyższania się nad innych (Nietzsche, Adler), z drugiej – sakralizacji sił zła w człowieku, nad którymi nie ma on władzy (Freud).
Zło postanowiono okiełznać poprzez formatowanie psychologiczne jednostek i wzięcie w karby całych zbiorowości, racjonalizując wszystko w kategoriach sprawności, funkcjonalizmu, ekonomii i władzy. Prymat tych czynników, stał się cywilizacyjną dominantą ostatnich dwóch stuleci. Radykalizował się utylitaryzm, promujący totalny pragmatyzm życia i wybujały konsumpcjonizm oraz bezwzględne gry o podział wytwarzanych dóbr i zdobywanych łupów.
Utylitaryzm i pragmatyzm, zawłaszczający coraz większe obszary życia jednostkowego i zbiorowego, stanął przed wyzwaniem niejako logistycznym – zapanowaniem nad ogromnymi masami ludzkimi, poddanymi władztwu pieniądza i polityki. Koniecznym stało się wypracowanie metod jakiejś inżynierii, nie tylko społecznej, lecz i psychologicznej, na niespotykaną dotąd skalę. Mało kto wie, że teoretyczne podstawy globalizacji sformułowano właśnie wtedy, pod koniec drugiej połowy XIX wieku (Riccardo i Say). Zrazu miała ona cechy doktryny ekonomiczno-finansowej, potem pojawiły się pierwsze pomysły objęcia nią również życia społeczno-politycznego całych narodów. I dopiero teraz naprawdę przestało być zabawnie.
Za euforią, towarzyszącą osiągnięciom nauki, doskonaleniu wytwórczości i gromadzeniu dóbr, kryła się bowiem coraz większa alienacja człowieka, pustka duchowa, poczucie indywidualnego zniewolenia. Postawy życiowe oscylowały między odruchami buntu, a rezygnacją. Duchowość, zredukowana do etosu pracy, nie wystarczała do tego, by nadawać życiu jednostki jakiś wyższy i trwały sens. Znalazło to odbicie w sceptycznym pesymizmie Schopenhauera i w jego twierdzeniu, iż życie jest jednym wielkim niespełnieniem, wieczną męką i pustą pogonią za szczęściem, podszytą lękiem przed śmiercią. Wiarę, a nawet filozofię, uznano za źródła majaków i złudzeń, pozornych wartości. Po raz pierwszy pojawiły się „w obiegu kulturowym” echa filozofii Wschodu z jej dążeniem do wyzbywania się pożądań i potrzeb, a przez to do znajdowania ulgi i ucieczki od egzystencjalnego cierpienia. Chrześcijańską ascezę, służącą kontemplacji Boga, zastąpiła abnegacja, modlitwę – medytacja nad bezsensem życia.
Naturalnym dopełnieniem i zwieńczeniem tego pesymizmu stał się egzystencjalizm – filozofia już nie tylko bezcelowości istnienia, lecz nicości, w jakiej życie jest osadzone i do jakiej zmierza (Heidegger). Zniknęła etyka, nakazująca jak żyć – pozostało trwanie. Nie ma wieczności i zbawienia, nie jest już pewnikiem, że trzeba być uczciwym, że dobro czymkolwiek różni się od zła. W człowieku nie ma żadnego stałego oparcia i punktu odniesienia dla jego istnienia. Bóg, wieczne idee, wieczne wartości – wszystko to wymysł, złuda i absurd. Cała ta filozoficzna konstrukcja służyła więc totalnej negacji osoby ludzkiej, duchowości i moralności. Pozostał jedynie zwierzęcy strach przed nieuchronnym unicestwieniem i gorączkowe poszukiwanie jakiegoś ratunku. Tylko w czym? Nie zaproponowano na to (zresztą do dziś) żadnej sensownej odpowiedzi. Echo tego typu idei odnaleźć można w freudowskim podświadomym instynkcie śmierci. Niestety, ta obłąkańcza filozofia oraz pseudonaukowa religia, i ich pochodne oraz wcielenia praktyczne, stały się głównymi motywami współczesności. Uruchomiły mechanizm błędnego koła, legitymizując destrukcyjne procesy kulturowe i historyczne na zasadzie samosprawdzających się przepowiedni. Absurd i destrukcja przeplatają się więc wzajemnie i trudno już orzec, co jest teraz przyczyną, a co skutkiem; nawet chytra dialektyka okazuje się być tu bezsilna.
W tak konstruowanym świecie jednostka przestaje być wartością samą w sobie. Pojawia się plastyczny, bezwolny i bezradny „człowiek bez właściwości”, uwikłany w kafkowski absurd, miotany żywiołami (również wewnętrznymi), których nie rozumie i nad którymi nie ma żadnej kontroli. Bezsilny wobec świata, zdany tylko na siebie, zmuszony do walki o przetrwanie za wszelką cenę, staje się łatwym obiektem rozmaitych manipulacji. Po drugiej stronie tego równania pojawia się siła w dwóch odmianach – miękkiej i twardej. Pierwszą tworzą pospołu ekonomia, ideologia i nauki psychospołeczne, drugą – prawo, polityka i władza. Druga wyznacza konieczności życia, pierwsza – możliwości sprostania im. Ich symbolicznymi wcieleniami są Wielki Programista i Wielki Brat. Zrodzeni z ducha epoki, przypominają bliźniaków Dioskurów – Kastora i Polluksa. Pierwszy był ujeżdżaczem koni, drugi – nieśmiertelnym wojownikiem. Symbolika wydaje się tu być dość jasna – jeden urabia ludzi, drugi trzyma ich za pysk i ustawia w ordynku do prowadzenia swych gier i wojen.
A te stały się normą cywilizacyjną, wyznaczającą standard historii naszych czasów. Przywołując klasyka, stwierdzającego, iż „wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami” (Clausewitz), przychodzi w efekcie skonstatować, iż wszyscy bez wyjątku mają być tylko odpowiednio spreparowanym „nawozem historii”, wykorzystywanym w imię racji politycznych i stojących za nimi ideologii. Te ostatnie pojawiać się zaczęły od dwustu z górą lat pod postacią rozmaitych, pseudonaukowych czy pseudofilozoficznych pomysłów na to, co jest najlepsze dla ludu, narodu, rasy, grupy, klasy. Przekładane na proste, lecz emocjonalnie nośne hasła propagandowe, jako „prawa historycznej konieczności” lub „prawa postępu”, wtłaczane były, i są nadal, masom jako fundamentalne i jedynie prawdziwe wartości, których trzeba bronić do upadłego. Slogany te, narzucane w praktyce społecznej, ekonomicznej, to zwykły bełkot, preparowany „dla gawiedzi” przez specjalistów od inżynierii psychospołecznej, sponsorowanych przez Wielkiego Brata.
Ideologie zawsze były i są wcielane w życie zarówno przy użyciu nagiej siły i otwartych konfliktów społeczno-ekonomicznych (totalitaryzm twardy), jak i skutecznej manipulacji poprzez edukacje media, sztukę, naukę (totalitaryzm miękki). Lewiatan zaczął posługiwać się ideologicznym kamuflażem, przykrywającym prawdę o praktyce życia społecznego i politycznego. Przekształcał się w żarłocznego molocha, totalnie panującego nad człowiekiem i coraz dotkliwiej ograbiającego go z wypracowanych przezeń dóbr. Państwo stało się panem i władcą swych poddanych, ale też i właścicielem, tworząc przy tym pasożytniczą kastę etatowych karbowych – biurokrację, która rozrastając się do rozmiarów zgoła monstrualnych, korumpuje życie społeczne w mniej lub bardziej jawny i bezczelny sposób. Jak twierdził von Mises, władza państwa jest w rękach gangów złodziei. Dlatego chyba nic dziwnego, że każdy kto chciał zaoferować coś nowego ludzkości, nie miał niczego dobrego do powiedzenia o państwie czy jego prawach.
Wielka maszyneria państwowa wymaga szczegółowych praw (już tylko stanowionych, mających niewiele wspólnego z prawami boskimi), porządkujących relacje z poddanymi i między poddanymi – oraz instytucji kontrolno-dyscyplinujących, stojących nie na straży interesu jednostki, lecz jej posłuszeństwa. Lewiatan z założenia musi być państwem opresyjno-policyjnym. Współczesna demokracja jest fikcyjną utopią, lepiej lub gorzej przyozdabianą w pozory wolności. Wiek XX stworzył kilka takich ideologicznych fikcji – jedne były jawnym totalitaryzmem siłowym i morderczym, inne totalitaryzmem łagodnym – manipulacyjnym i perswazyjnym. Z jednej strony faszyzm, nazizm i komunizm, z drugiej socjalizm, a ostatnio liberalizm. Obie te wersje zasadzają się na ubezwłasnowolnieniu człowieka, tyle że te drugie nie niszczą go w sensie dosłownym. Co nie znaczy, że odpowiednio się nie zabezpieczyły i nie wypracowały stosowne po temu narzędzi, które mogą w każdej chwili uruchomić (chociażby osławiony „Patriot Act”, czy ostatnio zatwierdzone „prawo pola walki”).
Idea globalizmu, która wykiełkowała przed ponad stu laty, a której urzeczywistnienie staje się dziś koniecznością dla rozrastającego się molocha utylitaryzmu, jest próbą stworzenia super-Lewiatana na skalę ponadnarodową – tak wielką jak tylko się da. Całego świata nie sposób nią jednak objąć, gdyż prawdziwą okazuje się koncepcja wielości cywilizacji, nieprzywiedlnych do siebie według kryteriów jedynie funkcjonalnych czy utylitarnych. Metody organizacji życia zbiorowego zasadzają się w każdej z nich na całkowicie odmiennych podstawach aksjologicznych, na odmiennych sposobach aktualizacji kilku uniwersalnych kategorii bytu. Pozostają one wobec siebie w stanie ciągłej rywalizacji i są dla siebie niejako „nieprzemakalne” (Koneczny). Dlatego świat zawsze będzie dzielił się na „bloki cywilizacyjne”, kooperujące ze sobą – z osobna lub w koalicjach – lecz w istocie dążące z osobna do dominacji i podbojów.
Ponieważ spoiwem każdej cywilizacji jest religia oraz wywodzone z niej prawa boskie i ludzkie, więc konflikty miedzy nimi, choć toczone o łupy i terytorium, mają w znacznej mierze podłoże religijne – tak była od zawsze, i tak na zawsze pozostanie (Huntington). Współczesna cywilizacja Zachodu traci swoją tożsamość religijną, zakotwiczoną w chrześcijaństwie. W efekcie traci swe spoiwo aksjologiczne i swą moralną „siłę nośną”, podstawę egzystencji i kulturowej kreatywności. Negując religię, prokuruje kolejne ideologie, by spajać ludzi we wspólnoty poprzez przekonanie, że wiara, stanowiona przez rozum w formie zbioru abstrakcyjnych idei, ma wszelkie cechy objawionej prawdy ostatecznej. Rozmaite eksperymenty tego typu zawodziły, gdyż kończyły się zwykle buntami lub totalną katastrofą. Lecz próby nadal trwają.
Dzisiaj w modzie są dwie ideologie – zmutowany socjalizm i liberalizm, które postanowiono połączyć pod hasłem globalizmu. Jest on niczym innym, jak pomysłem na totalizację utylitaryzmu w skali ponadnarodowej i ponadpaństwowej, wzbogaconą o podporządkowanie ludzi prawom super-mrowiska. Jest to groźny, kulturowy nonsens, którego wcielanie w życie jeszcze bardziej zdehumanizuje jednostkę, gdyż ograniczy możliwości jej inkulturacji w ramach tradycji własnego narodu i historii. Kiedyś ubierano ludzi w jednolite mundurki – lecz w barwach narodowych; teraz barwy będą już znormalizowane dla wszystkich narodów bez wyjątku.
Rodzi się pytanie: dlaczego ludzie poddają się ideologiom? Dlaczego przyjmują na wiarę demagogię ideologów i poddają się opresyjnej władzy ich pretorianów? Dlaczego godzą się na urządzanie im życia przez oszustów, złodziei, a niejednokrotnie i przez morderców? Przecież podporządkowanie się takim wymuszonym czy warunkującym oddziaływaniom prędzej czy później prowadzi – jak dowiodła tego historia – do katastrof zarówno dla jednostek, dla całych społeczności jak i ich kultury. Cały XX wiek to czas nieustających rewolucji i wojen, kataklizmów na skalę globalną, ofiar, liczonych w setkach milionów, eksterminacji całych narodów, niszczenia dorobku pokoleń, opluwania tradycji, wiary, wartości. To czas barbaryzacji człowieka i konwulsji cywilizacji, która – zrodzona z antropologicznego redukcjonizmu oraz aksjologicznego chaosu – stała się cywilizacją śmierci, pogardy dla człowieka, deptania jego godności. I nie przesłonią tego faktu tak fantastyczne osiągnięcia, jak loty na Księżyc. W ogólnym bilansie czynionego dobra i zła, per saldo ludzkość ma na koncie ogromny debet. Co tak zamroczyło ludzi, że się na to godzą? Co ich utrzymuje w stanie tego zaczadzenia?
Jest wiele przyczyn tego stanu rzeczy. Ale tu warto podkreślić znaczącą rolę (oprócz naporu czynników ekonomicznych i politycznych) czegoś, co swego czasu wydawało się być jednym z wielkich osiągnięć nauki – mediów. Punktem zwrotnym był wynalazek kina, potem radia, wreszcie telewizji i Internetu. Okazało się, że można zapanować na ludzką wyobraźnią i emocjami, że możliwe jest instrumentalne kreowanie nierzeczywistości na wielką skalę. A psychologia dowodnie uczy, że to tędy właśnie prowadzi droga do warunkowania, do wytwarzania odruchów poznawczych i wszelkich innych. Przestała być już potrzebna „perswazyjność zindywidualizowana”, chociażby poprzez słowo pisane. Zresztą ludzie czytający zawsze stanowili mniejszość, a i to tę bardziej wyrobioną umysłowo, kulturowo, a więc i mniej podatną na manipulację (przynajmniej w tej formie). Lektura daje czas do namysłu nad treścią przekazu, którą można po rozważeniu racji odrzucić, natomiast obraz i dźwięk atakują bezpośrednio, natychmiast, i bardziej skutecznie wdrukowują w pamięć i świadomość to, co zawierają.
Ogromna moc rażenia nowych mediów polega na tym, że pozwalają one nakładać zaprogramowane filtry poznawcze (ogląd) i emocjonalne (osąd) na mechanizmy i procesy postrzegania świata jednocześnie przez całe tłumy – tyle że tłumy rozproszone, ale skupione przed odbiornikami. Ideałem Wielkiego Brata stało się wytwarzanie narracji zbiorowej poprzez tak osobliwy nacisk grupowy opinii publicznej na jednostkę. Wspiera go w tym socjologia, która rozpracowała mechanizmy propagacji idei, mody, opinii, emocji, postaw, preferencji, potrzeb. Jednostka ma nie tyle nawet zrozumieć, lecz wyraźnie zobaczyć, posłuchać i wbić sobie do głowy, że jest tym, kim jest, i że przynależy do zbiorowości tylko na tyle, na ile jej tożsamość przystaje do rzeczywistości wykreowanej. Nikt nie chce być odmieńcem z własnej woli, zatem szybko adaptuje się do tego, co powszechne; inaczej będzie osamotniony. Za sprawą mediów ludzie bardzo łatwo uwewnętrzniają iluzje i akceptują serwowaną im nierzeczywistości, uważając, że tak wygląda świat.
Niebagatelną rolę odgrywa tu psychologia. Wręcz fenomenalnie rozpracowała biofizyczne oraz neurologiczne mechanizmy tworzenia i podtrzymywania iluzji, osłabiania woli samostanowienia, zawężania pola świadomości, wytłumiania potencjału poznawczego i sprawczego, grania na emocjach, poddawania jednostki sterowności z zewnątrz. Zamiast służyć ludziom pomocą w unikaniu takiego formatowania, włączyła się w procesy jego narzucania. Współczesny Kastor musi być z zawodu (i zamiłowania) psychologiem (choć nie tylko). Rozpracował też perfekcyjnie pewną niebezpieczną słabość człowieka, a mianowicie chęć ucieczki od ryzyka i odpowiedzialności. Jest ona zawsze tym większa, im silniejsze są nakazy normatywności moralnej, a słabsza świadomość i wola duchowego samostanowienia.
Im bardziej zagłuszane jest sumienie, tym większa staje się podatność na relatywizację samego siebie w interakcjach ze światem i ludźmi. Tym łatwiej wtedy akceptuje się rozmaite nieetyczne treści i działania, zwłaszcza, jeśli są one akceptowane przez duże zbiorowości i przy okazji pozwalają unikać stresów. Miło jest czuć się zwolnionym z powinności i zamiast uczynków, kontentować sprawnymi, akceptowalnymi zachowaniami oraz wypłatami, jakie gwarantują. Miło też jest trwać w stanie „egzystencjalnej homeostazy”, biernej reaktywności poznawczej, kiedy to inni rozwiązują za ciebie problemy tego świata (w tym twoje) – i pokazują ci to jeszcze w telewizji albo w sieci (Sartori). Tak oto realizuje się zasada, iż człowiek tym bardziej staje się zniewolony, im bardziej wypiera swoje człowieczeństwo.
Niebagatelnym czynnikiem, wpływającym na powolne popadanie w infantylizm poznawczy, na osłabianie woli działania, na algorytmizację postaw, sądów, poglądów i reaktywności emocjonalnej, jest wyklucie się – jeszcze w dobie Oświecenia – i rozrost pasożytniczego plemienia tzw. intelektualistów. Dzielą się oni na wiele podgatunków. Mamy więc rozmaitych ekspertów, krytyków, recenzentów, konsultantów, erudytów, doradców, żurnalistów i redaktorów, literatów, znawców. Serwują wykładnie każdej prawdy, są trenerami myśli i uczuć gawiedzi, jej treserami, kuratorami ludzkiej wyobraźni i umysłów. Opracowują gotowe instrukcje obróbki i obsługi każdego problemu, wyjaśniają wszelkie wątpliwości i zawiłości życia, cierpliwie tłumaczą, co dobre, a co złe, co piękne, a co szpetne, co postępowe, a co wsteczne. Współcześni Dioskurowie oddają im do dyspozycji media, wszelkie możliwe środki perswazji i nacisku, z których skwapliwie korzystają, przy okazji promując się w glorii i chwale. Powszechność ich obecności czyni z nich autorytety na zasadzie uzus czyni normę – a oni sami wchodzą w te role z dużą lubością, choć nie mają po temu szczególnych kwalifikacji moralnych (Johnson).
Najcięższym grzechem głównym jest pycha. Psychologia nazywa to egocentryzmem lub egotyzmem, lecz pojęcia te nie oddają moralnej miałkości tego fenomenu. Ludzi tych nie można nazwać głupcami, często są doskonale wykształceni, mają dużą wiedzę, lecz brakuje im pokory, zwanej samokrytycyzmem. Największą wadą pyszałków jest ich wyobrażenie o własnej mądrości i sprawczości. W swoim zapamiętałym tokowaniu nie dostrzegają, jaką rolę pełnią. Lenin nazwał ich „pożytecznymi idiotami”, którzy uzasadnią każdą brednię i zbrodnię, byle tylko dobrze zagrać na ich rozdętym ego, na poczuciu wspaniałości i wielkości, na ich mniemaniu o własnej przenikliwości i mądrości. Zresztą nie tylko „inteligentów” miał na myśli. Iluż znanych koryfeuszy nauki i sztuki z przeszłości głosiło pochwałę Hitlera lub Stalina, iluż eksplikowało racje ideologów przemocy czy morderczej, selekcyjnej eugeniki, ileż podobnych autorytetów opowiada się i dziś chociażby za eutanazją. Naukowo uzasadnione idee filozoficzne powinny „zaspokoić naszą potrzebę stworzenia nowego społeczeństwa, wytaczając drogę ku przyszłemu dobrobytowi i społecznej stabilności nowego świata, w którym będziemy mogli poczuć, że jesteśmy tylko cząstką czegoś znacznie większego od nas samych” – oświadczyła swego czasu Hilary Clinton (Goldberg) Jakże często w historii padały takie piękne deklaracje – i okazywały się ideologiczną blagą, oszustwem, zapowiedzią totalnego zniewolenia, strasznych nieszczęść.
Już wesoły Rabelais wyśmiał był uczonych durniów w słynnej scenie dysputy Panurga z pewnym akademikiem w todze. Współczesne bractwa utytułowanych głupców, zwłaszcza tych od „szczęścia i dobrobytu”, stały się wręcz plagą. Za wcielanie w życie ich pomysłów, wymyślanych na zamówienie Lewiatana i Dioskurów, płacą miliony oszukiwanych ludzi – indywidualnie i zbiorowo – mamionych nadziejami na zyski, komfort psychiczny i sukces, na wieczną młodość i zdrowie, na lepsze jutro. Cóż, nauka to z jednej strony działalność wspaniała i szlachetna, z drugiej jednak bywa szalbiercza i szkodliwa. Pierwszą należy podziwiać i wspierać, drugą – demaskować i ośmieszać.
Inną jeszcze, dość specyficzną, acz wielce przydatną grupę pomagierów ale i beneficjentów Lewiatana tworzą specjaliści od zbiorowej iluzji czyli od kształtowania wyobraźni poprzez produkowanie miłych dla oka i ucha wytworów „kultury masowej”. Za maską artyzmu kryją się rozmaici geszefciarze i tandeciarze, epatujący pozorami głębi i zwykłą chałturą, chęcią zysku i poklasku. Trzymani na utrzymaniu i na smyczy przez „producentów zbiorowej wyobraźni”, dyskontują mit o niezwykłości poznawczej artysty. Licencjonowani hochsztaplerzy uprawiają pustą, często skandalizującą błazenadę, będącą kpiną z piękna i szlachetności sztuki. Nawet śmiech ma swoich trefnisiów na etatach. I znów mamy sytuację podobną jak w nauce: obok niezwykłych dzieł, rozplenia się miernota i szalbierstwo. Wystarczy teraz odpowiednia „narracja specjalistów i krytyków”, do znudzenia powtarzana w mediach, a masy to kupią – jak śpiewał poeta, „byle na chama, byle głośno, byle głupio”.
Ta przyśpiewka ma o wiele szerszy sens niż by się wydawało. Albowiem to właśnie na ogłupianiu wszystko polega, gdyż tylko dzięki niemu można człowieka znieczulać duchowo i infantylizować na tyle, że potulnie poddaje się zabiegom dowolnego formatowania. Fałszywi prorocy nie zawsze straszą czy grożą – z początku tylko „duraczą”, mamią iluzjami, rzadko przestraszają. A że ludzie potem trafiają do krematoriów, do łagrów, lub na front jako mięso armatnie? Że przefasonowani w skrzętne, zapobiegliwe i zadowolone z siebie mróweczki, z wszczepionymi chipami indentyfikacyjno-kontrolnymi, cieszą, się, że na czas spłacają kredyty, tak reklamowane w telewizji? Cóż, muszą pojąć dialektyczną konieczność dziejową na drodze postępu ku szczęściu ludzkości. A efekty? Poeta pisał: „bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy”. Wirują więc w chocholim tańcu, w psychodelicznym korowodzie, prowadzonym – niczym w filmie Felliniego – przez kolorowego Arlekina, który wszelako nie ma nic wspólnego z dobrym Dylem Sowizdrzałem, wywodzącym niewinne dzieci z miasta złych ludzi. Ten widmowy karnawał, co i raz kończy się kolejnym, upiornym danse macabre, tańczonym na masowych grobach tego świata. A potem znów da capo al fine. Ale czas już się skończył – tylko mało kto to widzi.
Czy można zatrzymać tę katastrofę. Można – lecz to już temat na osobną opowieść.
(fragment książki: Roman Zawadzki, Igraszki fałszywych bogów, Warszawa, Wydawnictwo Salezjańskie, 2012).
Naga małpa potrzebuje do życia nagiej siły 😉
Super
Co było widoczne wczoraj na otwarciu IO
wczoraj na otwarciu IO było wynaturzone -IMAGINE-
Chantal Delsol pisze, że najpoczytniejsze książki we Francji to ” dzieła” markiza de Sade. Nic dziwnego, że jest co jest.
Francja – wierna córa rewolucji.
Panie Gabrielu, a może jednak wrócić do pomysłu współpracy z radiem Wnet? Na pewno byłoby to bardzo interesujące, nie tylko dla czytelników Pana bloga…
Zrobili z Francji zamtuz. Jak to rewolucjoniści.
Teraz łżą, że to była uczta bogów olimpijskich.
W nocy nad Paryżem zaległy egipskie ciemności.
W jasnym świetle błyszczała jedynie Bazylika Sacré-Cœur.
Masy poinformowano jedynie, iż nad Paryżem zaległy ciemności. Masom nie powiedziano, rzecz jasna, o Bazylice.
Nie oglądałem otwarcia, podświadomie przeczuwałem niezły cyrk.
I nie zawiodłem się 🙂
Nie ma tam takiej woli, a ja nie mam czasu, żeby tam jeździć
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.