Na wyniki egzaminów maturalnych czekaliśmy wszyscy w naszym pokoju na końcu korytarza. W internacie nie mówi się pokój tylko sala, jak w wojsku. No więc pół klasy siedziało w tym malutkim pomieszczeniu, w którym całą podłogę zajmowały cztery tapczaniki i stół. Wszyscy oczywiście palili, choć na terenie szkoły i internatu obowiązywał bezwzględny zakaz palenia. Śmierdziało niemiłosiernie na całym korytarzu, ale nikt się nie przejmował, byliśmy już po maturze. Zaraz mieli ogłosić wyniki..
Co jakiś czas do sali wpadał któryś z kolegów czających się przed drzwiami szkoły w oczekiwaniu na wywieszenie listy z nazwiskami. Za każdym razem ten tłum palących bez przerwy dwudziestolatków podrywał się w górę i wszyscy wołali – i co?!
Jeszcze nie wywiesili – odpowiadał kolega.
Te wyniki były dla nas szalenie ważne, bo od tego kto zdał, a kto nie zdał zależała nasza służba w wojsku. Byliśmy szkołą mundurową i wiadomo było, że ci co nie zdali matury dostaną zaraz powołania. Nikomu zaś nie chciało się iść po wakacjach do armii, nie każdy chciał iść na studia, ale wielu miało takie plany. Zawalona matura wykluczała je rzecz jasna.
Po dłuższym oczekiwaniu, kiedy skończyły się już papierosy, ktoś powiedział, że trzeba tam iść do gabinetu dyrektora i po prostu dowiedzieć się jak jest. No i wszyscy tam poszliśmy. Nie baliśmy się nic a nic, bo byliśmy już dorośli i nawet gdyby nasz dyrektor zobaczył nas z papierosem w ustach, jak łazimy po boisku nie mógł nam już nic zrobić. Przed maturą bowiem zdaliśmy egzamin zawodowy, szkoła była ukończona i byliśmy wolni.
Stanęliśmy przed tym pokojem z wielkim animuszem. Nie pamiętam kto zapukał, kto pierwszy wszedł do środka, nie byłem to w każdym razie ja, myślę, że albo kolega Robert, który jak się okazało matury nie zdał, albo Rajmund. W środku siedział nasz dyrektor w galowym mundurze oraz dwie polonistki. Dyrektor, który miał na imię Henryk, nie okazał ani zniecierpliwienia, ani zdziwienia naszą wizytą, ucieszył się nawet. Od razu wstał, poszedł do sąsiedniego pokoju i przyniósł arkusze z ocenami. Potem zaś patrząc na nas mówił co który dostał i z czego. Było sporo zaskoczeń. Kolega Syfon, który na maturę w ogóle nie chciał iść, bo mu się zdawało, że nie zda jej z pewnością, dostał dwie dostateczne. Kolega Robert nie zdał. Jacek zdał, ja też zdałem na cztery z polskiego i trzy z matematyki. Piotrek nie zdał, Rajmund zdał, Tadek też zdał. Wylecieliśmy ze szkoły głównym wejściem wrzeszcząc jak opętani, poszliśmy się przebrać i choć mieliśmy ochotę iść na miasto i tam się upić, zostaliśmy w internacie. Mieliśmy przed sobą jeszcze egzaminy ustne, które miałby być już tylko formalnością. Ja miałem zdawać z polskiego i z historii.
Najgorsze było za nami. Najbardziej bałem się matematyki, wiedziałem bowiem, że nie ma takiej mocy, która pozwoliłaby mi ten egzamin zdać, no chyba że dostanę ściągawkę. Pocieszające było to, że w identycznej sytuacji znajdowało się 80 procent kolegów zdających tego samego dnia co ja. Tak naprawdę wszystko zależało do tego, kto gdzie będzie siedział. Chodziło o to, by ci co mieli robić ściągi siedzieli z tyłu, bo inaczej nie mogliby przecież ich przygotować. Przed drzwiami ustawialiśmy się więc tak, by pan od matematyki, niech mu ziemia lekką będzie, który nas rozsadzał, popchnął takiego na przykład Zbyszka we właściwym kierunku. Nic ponadto się nie liczyło. Wszystkie matematyczne niemoty musiały liczyć na szczęście. Kto siedział w pobliżu Zbyszka zdawał, kto siedział dalej nie zdawał, ci co siedzieli przed komisją mieli najgorzej. Przed nimi było całe pięć godzin bezmyślnego gapienia się na twarze zaambarasowanych nauczycieli. Dostałem dobre miejsce, nie dość, że prawie na samym końcu sali, to jeszcze miałem Zbyszka tak trochę po skosie, w dodatku przede mną. Ściąga żeby do mnie dotrzeć musiała lecieć do tyłu, upaść najpierw na stół Roberta, a potem, kiedy Robert skończy ją przepisywać, na mój. Trochę to trwało i przez większość czasu siedziałem nie czytając nawet treści zadań, żeby się nie denerwować. W pewnym momencie podszedł do mnie pan od matematyki, ale nie ten, który nas uczył, tylko drugi. Popatrzył na mnie, na moją kartkę i uśmiechnął się dziwnie. Potem zaś machnął ręką i odszedł. Mniej więcej dwie godziny przed końcem dostałem ściągę. Nic z niej nie rozumiejąc przepisałem wszystko jak tam szło po kolei i wraz z całą gromadą podobnych sobie gamoni oddałem tę pracę naszemu nauczycielowi. On je wszystkie przeglądał przy odbiorze i za każdym razem dziwnie się uśmiechał. Kiedy wyszedłem z tej sali byłem mokry od potu, jak większość kolegów zresztą. Nie tylko przez stres, ale także przez to, że siedzieliśmy tam, w pełnym słońcu wpadającym przez wielkie okna, odziani w galowe mundury, pod krawatami. Było dość duszno.
Na polskim nie stresowałem się wcale. Musiałem się tylko ustrzec pokusy wybrania tak zwanego tematu wolnego. To była klasyczna pułapka, w którą wpadali różni swobodni myśliciele. Najłatwiej było się na tym wyłożyć w szkole takiej jak nasza. Nie pamiętam dokładnie jaki był temat mojej pracy, ale pisałem o Antygonie i o Krzyżakach. Trochę dziwne, ale niech tam, tematy maturalne zawsze są dziwne.
Po latach odnalazłem kolegę Zbyszka na Naszej Klasie i podziękowałem mu za tę maturę z matematyki. Odpisał, że jestem drugą osobą, która mu za tę fantastyczną robotę dziękuje. Spytałem kto był pierwszą. Okazało się, że nasz świętej pamięci sor od matmy, zwany Mielonym. Zbyszek uratował jego reputację, a przy okazji prawie dwie klasy maturalne. Całkiem sporo osób ten egzamin wtedy zdało.
Na ustny szliśmy grupami. Ja byłem w grupie z Rajmundem, Pawłem, Jarkiem i kimś jeszcze, ale nie pamiętam z kim, chyba z Piotrkiem. Do klasy wchodziło się jakimś dziwnym systemem, ktoś tam już był, ktoś wychodził i my zajmowaliśmy jego miejsce. W pewnym momencie na korytarzu byliśmy tylko my dwaj – ja i Rajmund. I wydawało się, że już wszystko umiemy i nic nas nie zaskoczy, pamiętamy daty, nazwiska i kto o czym pisał wiersze. Było jednak dość nerwowo. Rajmund chodził cały czas po korytarzu i w pewnym momencie zapytał mnie znienacka – ty, jak on się nazywał, Seweryn Cezaryka?
Zamarłem, ale było już za późno, otworzyły się drzwi i poproszono nas do środka. Losowaliśmy tematy. Było ich na kartce chyba trzy albo cztery. Wylosowałem prawie dobrze, bo prawie wszystko wiedziałem, ale ostatni temat to była poezja Baczyńskiego, której nie znam, nie specjalnie lubię i nie wiedziałem co o tym Baczyńskim powiedzieć. To mi zaniżyło ocenę ogólną. No, ale jakoś z tej matury wyszedłem.
Potem był jeszcze jeden dzień egzaminów ustnych, chyba, że coś pokręciłem. No i tego dnia po południu prawie cała klasa siedziała na moim tapczanie i paliła papierosy gapiąc się w okno.
Później było uroczyste zakończenie roku, a ja się tak cieszyłem, że zdanej matury, że zapomniałem uścisnąć rękę naszego wychowawcy, który wręczał mi świadectwo. No i rozjechaliśmy się później do domów. Wielu kolegów zobaczyłem dopiero po dwudziestu latach. Prawie w ogóle się nie zmienili.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl
Ciężkie dzieciństwo miałeś ale wyrosłeś na człowieka 😉
Nie przesadzajmy, było wesoło…
Tak, kiedyś szkoła miała jakieś znaczenie. Można było nie zdać i zaliczać poprawkę. A dziś naukowcy z UJ-tu twierdzą, że matura to rytuał, jak przebijanie lalki szpilkami. Jestem 4 lata od ciebie młodszy i uważam, że również mój rocznik otrzymywał przygotowanie na Sewerynów Cezaryków.
Pamiętam jak moja szkoła podstawowa otrzymywała im. Towarzysza Wiesława. Była telewizja a dzieciaki biegały i się ustawiały to tu to tam. Tak gdzieś zaraz popołudniu byliśmy tak zmęczeni od gorąca i tych przepędów i tak zblazowani bo niby „starzy” i ze spadkowiczami, żeśmy się rozwalili pod klasą i część z nas posnęła. Afera się zrobiła, że telewizja, że uroczystość, a tu taki … Wychowawczyni aż się popłakała. Super się patrzy na zdjęcia z tamtego pięknego czasu.
Jak to im Gomułki? I jesteś 4 lata młodszy? To niemożliwe. W tych czasach nikt już nie nadawał szkole takich imion….chyba….Ja chodziłem do Kurii Skłodowskiej, a technikum było bezimienne.
Masakra…. to brzmi jak relacja z mojej matury.
U mnie było też wesoło. Moje liceum – przed wojną im. Piotra Skargi – przemianowali na Aleksandra Zawadzkiego. Nikt nie wiedział kto to jest. Zresztą nikogo to nie obchodziło.
I mojej .
Relacja mojej mamy. Matura z historii w LO, siada delikwent otrzymuje pytanie, wierci się, drapie po głowie, brak skupienia i jakiegokolwiek myślenia, nawet jakby lekko wyluzowany, tak jakby czekał że usłyszy : ocena dostateczna, dowidzenia, następny.
Ale Komisja milczy, czeka, czeka w końcu pan od historii pochyla się w strone delikwenta i pyta: z czym masz kłopot, czy potrzebne ci jakieś pytanie pomocnicze?. Delikwent zdał sobie sprawę z powagi sytuacji o mało nie zemdlał, przerażony ledwo wydukał pytanie: To ojciec z panem nie załatwił?
Nie było moją intencją niszczenie wizerunku nauczycielskiego.
Wg mojej matki (pedagog), prawdopodobnie delikwent bał się pojawić przed Komisją egzaminacyjną i prawdopodobnie ojciec, aby syna doprowdazić do tego egzaminu, naopowiadał mu że „będzie lekko” chłopak osunął się z krzesła kiedy zdał sobie sprawe z powagi sytuacji.
Dzień Dobry! Podobno ciekawość, to pierwszy stopień do piekła, ale nie mogłem się powstrzymać- domyślam się, że z historii była 5-tka ? Wygląda na to, że w latach 80-tych matury w technikach wyglądały bardzo podobnie. I ma Pan rację – wesoło było.Koleżance w trakcie egzaminu na siłę i wielokrotnie proponowano kanapkę z ogóreczkiem kiszonym/konserwowym, sporządzoną przez którąś z pracowitych matek, a ona kategorycznie i wielokrotnie odmawiała poczęstunku.Matury niestety nie zdała, a równania matematyczne pracowicie wypisane na ściądze przez jakąś dobrą duszę, rozpuściły się pod wpływem soku z korniszona.
Moja historia matury to jeszcze bardziej prehistoryczne dzieje. Pamiętam tyle, ze byłem jednymz czterech facetów którzy w humanistycznej klasie umięli matematykę…. Więc siedziałem w jednym z czterech rzędów i miałem obowiązek produkować ściągi.. w sumie odnieśliśmy sukces bo chyba tylko jedna ososba nie zdała matmy. Po dwudziestu pięciu latach dowiedziałem się , ze nasza nauczycielka od matematyki, której prawie bez wyłączności wszyscy nie cierpieliśmy i niestety z wzajemnością, poszła do komisji egzaminacyjnej i wnioskowała o unieważnienie matury z matmy bo prawie wszyscy zdali..!!! Na szczęście w komisji był święty emerytowany matematyk prof. Bielec, autorytet niepodważalny, który stwierdził , ze to bzdura bo przecież gdyby wszyscy ściągali to by były identyczne rozwiązania a były różne – no tak…było nas czterech. I tak nas wyratował, a chyba szczególnie wyratował tę idiotkę od matematyki, bo to ona nas w końcu uczyła i taką chciała sobie wystawic laurkę….eh były czasy.
Możliwe, możliwe. I to chyba był 1986 rok. Miasto rodzinne towarzysza Wiesława. Liceum było imienia Mikołaja Kopernika. Mikołaj jest na tyle neutralny światopoglądowo, że się ostał jak dąb. A towarzysz Wiesław ustąpił miejsca Polskim Olimpijczykom.
Coś strasznego, opis jakbyś zdawał tę maturę w Rostowie nad Donem za czasów Czapajewa….
No chyba, że w Jaśle….rzeczywiście….
!977 rok elitarne liceum nr V w Krakowie… nic dodać nic ująć, czasy były trochę z Czapajewa, ale już takie rozpężone…późny Gierek
no, no… prowadziłem parę lekcji u was dekadę później – towarzystwo nieźle było tam wtedy rozpuszczone.
że w Krośnie, że na Białobrzegach. Takiej Polskiej Kalifornii mlekiem, miodem i ropą płynących.
Sąsiad Grula z Sieprawia zauważa że po drugiej stronie, po stronie Komisji Egazaminacyjnej też są emocje. Opowiem o jednej słynnej członkini takiej Komisji. Komisja Egzaminacyjna ma b. trudną robotę siedzieć 6- 7 – 8 godzin i odpytywać, podobno można oszaleć, nogi puchną, głowa boli, chce się do domu. Na początku lat 50 – tych brakowało nauczycieli i do takiej Komisji oddelegowywano także nauczycieli ze szkół podstawowych, bo oni nie mieli nic na swoja obronę. Obok mojej mamy kilka razy więc zasiadywała w KE, nauczycielka miła, skromna blondynka oddelegowana do tej charówki komisyjnej. Po jakimś roku czy dwóch okazało się że ta miła, cierpliwa i skromna nauczycielka została słynną polską panczenistką, a moja mama stała się jej cichą wielbicielką.
Komisja Egzaminacyjna to tacy sami ludzie jak maturzyści tylko trochę starsi, a niektórzy jak widać z medalami .
Sorry za egzaltacje.
Szukałem ulicy Curie-Skłodowskiej. Zapytałem jakąś starszą panią, a ta odpowiedziała żebym poszedł z nią, bo właśnie idzie na Kurie.
A drugi numer. Facet pyta mnie o ulicę Duboisa, odpowiadam, że na Dibła idzie się tak i tak, a gość, że on chce na Duboisa. To mu mówię, że to ta sama ulica. Spojrzał na mnie jak na idiotę i odwróciwszy się na pięcie odszedł.
Szczęśliwi. Pamiętają jeszcze maturę. Ja, jak przez mgłę pamiętam wstępniaka na chemię. Nie ściągałem. 🙂
Kolega z klasy zastosował technikę minimalistyczną.
Na próbnej maturze przepisał swoje wcześniejsze wypracowanie na temat Kochanowskiego.
Ponieważ wypracowanie było już sprawdzone, uniknął błędów ortograficznych, które w nim popełnił. M.in. w wypracowaniu napisał „pokuj” zamiast „pokój”. I raczej nie była to kpina z komunistycznej „walki o pokój”.
W efekcie za próbną maturę dostał 4.
Na maturze przepisał to samo wypracowanie, słowo w słowo, dostał 3.
Jak widać ćwiczenie i praktyka owocują. Czasem owocuje też minimalizm, całe wypracowanie było króciutkie, mieściło się chyba na niepełnych dwóch stronach A4 czy jednej, podwójnej kartce zeszytu.
Sam pisałem na polskim wolny temat, czyli improwizację o Lemie, no lubię wolność po prostu i lubiłem Lema. W treści celowo wymieniłem tytuły nieistniejących opowiadań, oczywiście nikt tego nie zauważył.
Polecam wszystkim nie tylko tym co zdawali w swoim życiu maturę, film Janusza Majewskiego pt .”Mała matura 1947″
Bohaterami filmu są członkowie rodziny, która musiała przesiedlić się ze Lwowa do Krakowa i w rodzinie jest młodzieniec zdający małą maturę. Polecam.
Jest taki dowcip o tym jak Plenum KC postanowilo wziac sie ostro za Kosciol I rzucono haslo likwidacji kurii w Polsce. Na to wstaje Albin Siwak I mowi: „ja proponuje zeby na poczatek zlikwidowac Kurie Sklodowska”.
Moja matura to 1972 r., III LO w Łodzi. Zdawałem ustną matematykę jako ostatni uczeń w szkole. Miałem wszystkie zestawy pytań z matematyki z wyjątkiem jednego. Obryty byłem bo popracowała nade mną mama – profesor fizyki. Zgadnijcie, który zestaw wylosowałem? Było tam jakieś upiorne równanie na hiperbolę. To wszystko co pamiętam. Na szczęście miałem z pisemnej 4.
Tak czytam i widzę, że niektóre rzeczy poszły na gorsze, a niektóre wręcz się nie zmieniły.
Kolega uczył chemii w prywatnej szkole tzw. wyższej i prowadził laborkę z chemii. Na koniec delikwenci pisali krótkie kolokwium z tematów podanych uprzednio na tablicy. Wśród tej braci był rzadki okaz, który prawie nic nie napisał na tym kolokwium i pisal dodatkowa dwa razy, już indywidualnie i wylatywał, bo bezczelnie ściągal. Kolega został wezwany do dziekana i usłyszał: „Wiecie kolego, rozumiecie, że my żyjemy z opłat tych studentów, więc nie możemy itd.” Po uwagach dziekana poprosił delikwenta do siebie i dał mu korepetycje i kazał zgłosić się na kolokwium. Choć delikwent dostał tematy z korepetycji, to i tak po kwadransie kartka straszyła bielą. Zdesperowany kolega wyszedł na jakiś czas. Kiedy wrócił, delikwent wkrótce oddał kartkę i laborkę w końcu zaliczył.
Przy takich zdolnych studentach, jedynym wyjściem jest okład z lodu na głowę (oczywiście głowę wykładowcy).
Łódź – piękne niedoceniane miasto, kipiące architekturą najwyższej próby.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.