wrz 272011
 

Literatura z aspiracjami musi jak ognia unikać historii prawdziwych, które zdarzają się w życiu codziennym. Jeśliby ktoś próbował opisywać rzeczywiste wydarzenia, nie wiążące się z wojną, zawiedzioną miłością lub polityką, jeśliby próbował opisywać przygody ludzi banalnych i prostych i liczył przy tym na sukces oraz zainteresowanie, zawiódłby się srodze. Ludzie nie lubią tematów „życiowych”, chcą, żeby książki podnosiły im samoocenę lub czarowały ich w sposób niewybredny a skuteczny. Historie z życia wzięte nie mają dziś dobrej prasy nawet w Czechach, gdzie ich pozycja była od lat ugruntowana i mocna. One zwyczajnie nie doganiają czasów, które na nasze nieszczęście stają się coraz bardziej heroiczne (tfu, tfu, na psa urok). Całe szczęście ani ja, ani ten blog nie zaliczamy się do bytów dających się sklasyfikować jako przynależne do prawdziwej literatury. Mogę więc opowiadać tutaj co chcę. Posłuchajcie więc historii o skrzacie w łazience.

Dawno, dawno temu, kiedy nie było jeszcze na świecie gabinetów psychologicznych, kiedy grupy wsparcia dla samotnych matek kojarzyły się wyłącznie z dywersją amerykańską lub prostytucją, kiedy zwrot wczesna interwencja zaliczany był do pojęć z dziedziny wojskowości a nie jak dziś pedagogiki, kiedy wszystko było inne, a ludzie stali w kolejkach po kawałek śmierdzącego mięsa, w pewnej rodzinie przyszedł na świat chłopiec. Urodził się z zespołem Downa. Niezbyt silnie zaznaczonym ale jednak. Czasy były jak powiadam takie, że czekało go w najlepszym razie zamknięcie w jakimś zakładzie, jeśliby rodzice nie podołali trudom wychowania lub nędzna egzystencja polegająca na spacerach w kółko po osiedlu i oczekiwaniu na zapracowaną matkę. Józio – bo tak miał na imię malec – nie potrafił jednak przewidzieć swojej przyszłości i nie martwił się nią wcale, leżał sobie na leżance i pokazywał zasmuconym rodzicom małpią bruzdę na swoich dużych dłoniach mrużąc przy tym skośne oczy. Uśmiechał się cały czas przy tym i milczał.

Okazało się, że słusznie czynił, bo czasy wraz z nim zmieniały się na lepsze. Józio nie był może aniołem, ale bardzo się starał, by nie zasmucać rodziców, którzy prócz niego mieli jeszcze inne dzieci. Dzieci te, świadome ograniczeń braciszka, głaskały go i tuliły, czytały mu książki kiedy mama była w pracy, rozbudzając tym samym jego wyobraźnię i ciekawość. Józio – jak większość dzieci w jego sytuacji trafił do tak zwanej klasy życia, w szkole dla dzieci opóźnionych w rozwoju. Jego szczęście, że rodzice nieźle zarabiali i mogli mu fundować różne dodatkowe zajęcia, także jak był już duży, to znaczy biologicznie dorosły. Józio w tej szkole nauczył się wielu praktycznych czynności, ale przede wszystkim przekonał się, że jest bardzo silny i to umocniło, wątłe dotychczas przekonanie drzemiące w jego sercu, że jest kimś wyjątkowym. Było tak w rzeczywistości, Józio był kimś wyjątkowym. Był wyjątkowym szczęściarzem. Miał rodzinę, która go kochała i akceptowała bez żadnych warunków, miał zabawki i książki z obrazkami, miał poukładane i zaplanowane zajęcia w ciągu dnia, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa i wolności jednocześnie. Słowem miał wszystko, co tylko mógł sobie wyobrazić. Jego marzeniem zaś, jednym z nielicznych było jak najczęstsze przebywanie w towarzystwie mamy i taty. W miarę jak Józio dorastał, jak robił się coraz bardziej dojrzały, przybyło mu jeszcze jedno marzenie. Wyrosło ono wprost z książek, które czytali mu w dzieciństwie brat z siostrą. Józio, jako dorosły już człowiek, marzył o tym by spotkać skrzata.

Nie wiedział, że skrzaty nie istnieją, bo rodzeństwo, by nie psuć Józiowi zabawy i nie niszczyć jego marzeń, nigdy nie wyjaśniło mu jak to jest z tymi skrzatami naprawdę. Wszyscy byli szczęśliwi, że Józio lubi książki i chętnie słucha baśni, czasem także rysuje postaci występujące w tych książkach i przykleja to potem na ścianie w swoim pokoju. Nikt Józia nigdy nie zapytał jaki jest jego rzeczywisty stosunek do tych bajek, co on o nich myśli i jak wyobraża sobie egzystencję występujących w nich postaci. Józio zaś mówił mało, bo i po co miał się odzywać, kiedy był szczęśliwy. W skrzaty wierzył, bo wydawało mu się, że nikt przecież nie oszukiwałby biednych ludzi tak perfidnie, a już na pewno nie zrobiłby tego nikt w jego rodzinie. Wierzył więc, że skrzaty żyją w lesie, że są małe i mają dziwne czapki, wierzył, że jedzą grzyby i chowają się gdzieś w norkach. Wierzył i cierpliwie czekał na to, że kiedyś uda mu się spotkać skrzata.

Prócz skrzatów Józio interesował się także innymi sprawami. Najbardziej lubił podnosić ciężary. Był bowiem bardzo silny. W szkole, kiedy trzeba było coś przenieść, żeliwny zlewozmywak, albo wannę, albo duży stół, zawsze wołano Józia. On zaś z uśmiechem cyrkowego mistrza, który nie ma sobie równych, podrywał ciężar do góry i niósł go we wskazane miejsce. Ta siła była czymś fantastycznym, Józio mógł być bowiem potrzebny w domu naprawdę, mógł być także potrzebny swojemu tacie na działce, przy przenoszeniu różnych ciężarów i starych pni spod płotu. Raz nawet się zdarzyło, że Józio podniósł samochód, kiedy pękła mu opona i okazało się, że w bagażniku nie ma lewarka. Józio był naprawdę silny i wszystkim szalenie się to podobało.

Żeby jednak za bardzo mu nie kadzić powiedzieć muszę, że miał także jedną wadę. Był czasami nieco męczący towarzysko. Zdarzało się to najczęściej przed zmianą pogody, kiedy ciśnienie leciało w dół. Był bowiem Józio meteoropatą. Dzwonił wtedy do swojej zapracowanej, piastującej bardzo poważne stanowisko mamy i marudził do słuchawki. To się nie mogło podobać ani mamie, ani jej współpracownicom, ani nikomu innemu i zdarzyło się, nieczęsto co prawda, ale kilka razy, że Józio został ukarany za swoje zachowanie. Kara zawsze była ta sama – brak deseru. Józio, kiedy dowiadywał się, że będzie ukarany obrażał się na cały świat, wychodził do swojego pokoju i ze łzami w oczach patrzył na narysowane prze siebie na kartkach skrzaty. Płakał cicho i myślał o tym jak wspaniale byłoby mieć takiego skrzata w domu, bawić się z nim i przytulać go, jak można by go karmić suszonymi grzybami i poić wodą z sokiem i jak szczęśliwy byłby taki skrzat z Józiem i jego cudowną rodziną.

I zdarzyło się, że przyszedł ten dzień. Józio, wyszedł jak zwykle na zajęcia, które odbywały się w wielkim domu po drugiej stronie osiedla, szedł patrząc na chmury i zielone korony drzew, na ptaki na niebie i psy biegające po trawnikach. Szedł i szedł. I nagle wzrok jego padł na postać stojącą tuż przy dziecięcym placu zabaw. Józio zatrzymał się gwałtownie i zaczął głęboko oddychać mrużąc oczy z wrażenia. Przed nim stał skrzat. Stał i patrzył na bawiące się dzieci, jak gdyby nigdy nic. Józio oniemiał. Taka okazja. Skrzat przyszedł tu z lasu i stoi teraz na jego drodze nie bojąc się niczego. Nie ma wprawdzie takiej samej czapki jak w książkach i jest ubrany w normalną koszulę, ale bez wątpienia jest skrzatem, bo nie przewyższa wzrostem psa sąsiadów, wielkiego Dżeka.

Skrzat odwrócił się nagle, spojrzał na Józia i dostrzegł jego zmieszanie i zachwyt, ale w żaden sposób nie mógł skojarzyć tego ze swoją osobą. No bo sami powiedzcie w jaki sposób mogło mu przyjść do głowy, że ten dziwny upośledzony umysłowo facet gapi się akurat na niego.

Mama Józia przeglądała w tym czasie jakieś ważne papiery i swojej bardzo ważnej pracy. Nagle zadzwonił telefon. Mama nie podnosząc wzroku znad pliku kartek sięgnęła po słuchawkę.

— Mamo — z drugiej strony dał się słyszeć drżący z emocji głos Józia — mamo, mamy skrzata w łazience.

Mama przewróciła oczami, co jest znaną nam wszystkim oznaką zniecierpliwienia, powiedziała coś w rodzaju – dobrze, synku, dobrze. Pomyślała o tym, że cholerne ciśnienie znowu leci w dół i odłożyła słuchawkę. Próbowała skupić się na tym co tam zapisane było w papierach, ale telefon zadzwonił po raz drugi.

— Mamo — głos Józia drżał tak samo jak poprzednio — mamy skrzata w łazience. Musisz szybko przyjechać.

Mama zirytowała się nie na żarty i już już chciała dać burę swojemu kochanemu synkowi, kiedy coś w jej duszy zaśpiewało jak mały ptaszek i kazało porzucić papiery i ruszyć wprost do auta zaparkowanego na dole.

Kiedy wjeżdżała pod blok, w którym mieszkali, wszystko było już obstawione samochodami policji i straży pożarnej. Z okna łazienki na trzecim piętrze, a było to okno tuż obok gałęzi kasztanowca rosnącego pod blokiem, wyglądała czyjaś łysa głowa z dziwnym grymasem na twarzy, wspinał się do niej postukując o szczeble drabiny strażak w pełnym, bojowym kombinezonie. Drzwi do klatki schodowej strzegło zaś dwóch policjantów. Mama wyjaśniwszy im o co chodzi popędziła na górę. Tam zaś dwóch innych policjantów usiłowało przekrzyczeć się nawzajem, a także przy użyciu słów powszechnie uznanych za obelżywe skłonić zabarykadowanego Józia do otwarcia drzwi. Policjanci nie żartowali i z wielkim ociąganiem odstąpili od wejścia do mieszkania zajmowanego przez rodzinę Józia. Uczynili tak dopiero po tym jak mama wyjaśniła im złożoność całej sytuacji i zwierzyła się ze swoich niepokojów dotyczących syna. Potem otworzyła drzwi kluczem. W środku zastała Józia, który patrzył na nią uszczęśliwiony i ani trochę nie przestraszony.

— Mamo — powtórzył — mamy skrzata w łazience.

Mama uśmiechnęła się smutno i poszła, drżąc ze zdenerwowania, otworzyć drzwi łazienki, które podparte były krzesłem.

 

Bawiące się w piaskownicy i zjeżdżające ze zjeżdżalni dzieci w jednej sekundzie sparaliżowane zostały wysokim, okropnym krzykiem, tak strasznym, że do tej pory nie słyszały niczego podobnego. Kiedy podniosły swoje płowe główki zobaczyły jak dziwny, ubrany w sweter olbrzym unosi pod pachą przyglądającego się im do tej pory starszego, bardzo malutkiego człowieczka.

— Jezus, Jezus, ratunku, puść mnie, puszczaaaaaaaj — ryczał człowieczek, ale nie było dla niego ratunku. Józio chwycił go pewnie i mocno, tak jak bramkarze klasy mistrzowskiej chwytają piłkę, albo jak trzymają ją pod pachą zawodnicy rugby biegnąc ku wysokim słupkom bramki. Nie to było jednak najgorsze. Najgorszy był ten szaleńczy bieg ku drzwiom klatki schodowej, a potem jeszcze szybsze wspinanie się po schodach i zwierzęcy strach, kiedy człowieczek przekonał się, że jego porywacz nie jest zwyczajnym człowiekiem, ale po prostu chorym chłopcem.

 

— Łaskawa Pani — mówił potem to zasmuconej mamy Józia — musi mnie pani zrozumieć – perorował z charakterystyczną dla karłów gestykulacją — musi pani w pełnią pojąć moje przerażenie. Mama kiwała głową, a człowieczek mówił dalej.

— Najgorsze było kiedy przyniósł mi grzyby, wie pani, te suszone — tu mama ukryła twarz w dłoniach, albowiem domyśliła się wszystkiego — myślałem, że chce mnie otruć. Rozumie pani, najpierw porwanie, potem mord, potem ćwiartowanie zwłok, mycie wanny z krwi i dalej już się pani domyśla. Wszystko w walizki i do rzeki, jak na filmie.

Widać było, że człowieczek ma rozbudzoną i filmową bardzo wyobraźnię i wszelkie przygody nęcą go bardzo, ta zaś, która spotkała go tamtego dnia była wprost nieziemsko podniecająca, choć oczywiście także przerażająca. Wyobraźcie sobie bowiem, że uprowadza was z ulicy olbrzym z zespołem Downa, zamyka w łazience i próbuje nakarmić grzybami.

Po kilkukrotnym opowiedzeniu całej historii mama miała dość i marzyła by człowieczek, pan Bogdan – jak się jej przedstawił – opuścił wreszcie ich mieszkanie, skoro wszystko się wyjaśniło i nie zamierza składać nigdzie skarg ani też domagać się odszkodowania. Pan Bogdan jednak, stał w salonie i wypinał swoją i tak wypukłą pierś. Mówił cały czas i patrzył na Józia z coraz większą ciekawością. Mama wyjaśniła mu już dawno całą sytuację, a on zdążył jej wszystko opowiedzieć chyba z pięć razy. Nie wychodził jednak tylko patrzył na Józia.

Rzekł wreszcie uśmiechając się doń krzywo: — Powiadasz więc chłopcze, że wziąłeś mnie za skrzata?

Józio nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się smutno. Taka przygoda, taki skrzat i co? Okazało się, że mama jest zdenerwowana, skrzat nie jest skrzatem tylko jakimś panem, a do domu przyjechała policja i straż pożarna, bo okazało się, że rzekomy skrzat ma w kieszeni całkiem współczesny telefon komórkowy i świetnie potrafi się nim sposługiwać.

— Wiesz co Józio — powiedział pan Bogdan zmieniając końcówkę imienia w zaskakujący dla mamy sposób — wiesz co?

Józio nie wiedział i tylko patrzył zawstydzony.

— Powiem ci w tajemnicy, że ja naprawdę jestem skrzatem.

Mama miała dość i postanowiła, że wyprosi skrzata Bogdana za drzwi, ten jednak popatrzył na niż jakoś tak smutno i dziwnie. A potem rzekł:

— Niech mu pani nie odbiera tej radości. Ja się trochę zdenerwowałem, ale to nic. Jestem samotny, stary i coraz bardziej smutny. I umrę. I nikt nigdy nie pomylił mnie ze skrzatem. A może ja rzeczywiście nim jestem? Kto to może wiedzieć.

I tak to właśnie, na starość, emeryt i inwalida pierwszej grupy pan Bogdan został skrzatem. Nie miał on za sobą łatwego życia, a raz był nawet karany za jakieś ciemne machinacje, ale któż by się tam przejmował drobiazgami wobec tak cudownej przemiany. Pan Bogdan bez wahania skorzystał z szansy, którą otworzył dla niego Józio i przemyślawszy wszystko zamienił się w skrzata. Miast siedzieć przed telewizorem i oglądać te głupoty, które tam lecą od rana do nocy, miast gapić się na gołe baby w internecie, chodzi sobie pan Bogdan z Józiem po parku i po osiedlu i opowiada mu o tajemnym życiu skrzatów, które mieszkają w wielkich ciemnych lasach. Czasem zaś przynosi ze swojego mieszkania mandolinę, ukończył bowiem państwową szkołę muzyczną drugiego stopnia i gra dla Józia różne popularne melodie. Nie widać ich tylko wtedy kiedy pada. Okazało się bowiem, że obaj są meteoropatami i mają przed deszczem napady depresji i złego humoru.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.