lis 182020
 

Jak wszyscy wiedzą w tym roku udało mi się wydać tylko dwie książki Michała Radoryskiego, a swojej żadnej. Już od połowy roku planowałem to zmienić i chyba się uda, ale nie wiem czy rzecz ukaże się w grudniu, czy dopiero w styczniu.

Niebawem ukaże się co prawda książka pod moim nazwiskiem, ale nie będzie to moje nazwisko. Nie ma w tym żadnej kabalistycznej zagadki. Mój syn, dokonał bardzo trudnego przekładu pewnego XVIII wiecznego tekstu angielskiego dotyczącego polityki korony wobec Hiszpanii. Nie wiem kiedy nakład tu zjedzie, bo sytuacja w drukarniach jest tragiczna. Niektóre przyjmują zlecenia tylko od dużych klientów, takie powyżej 1000 egzemplarzy, inne nie biorą nic, co ma mniejszy nakład niż 500. Ja musiałem zmniejszyć nakłady, a do tego muszę jeszcze, żeby przetrwać posiłkować się wznowieniami. No, a one nie mogą mieć więcej niż 200 egz. Tak więc sytuacja jest niezwykle trudna. Jutro, mam nadzieję, pójdzie do druku moja książka o alchemikach, w której znajduje się kilka znanych czytelnikom tropów, ale napisałem ją po to, by wskazać też inne kierunki i inne obszary treści, które będziemy eksploatować w przyszłym roku. Tak więc jedną książkę ze swoim nazwiskiem na pewno wydam. Drugą właśnie piszę, ale tytułu nie zdradzę, żeby nie robić niepotrzebnego apetytu, bo co będzie jak się naprawdę rozchoruję? Rozczarowanie i żal. No i tak siedzę w domu z lekką gorączką, ogarniam te wszystkie sprawy, a jeszcze do tego zlecam tłumaczenia tekstów, obok których wszyscy nasi mistrzowie ciekawostek historycznych mogliby chodzić i się o nie potykać, nic w nich nie dostrzegając. Tłumaczenia te dotyczą tekstów niemieckich, francuskich i angielskich. Na razie nic więcej nie powiem. No i tak siedzę i jak już mam dość, to odpalam Netflixa. I wczoraj wpadłem na pomysł stworzenia charakterystyki gatunków według platformy Netflix. Obejrzałem bowiem kilka tych filmów i kawałków seriali. Głównie trafiałem na hiszpańskie, ale też był jeden islandzki, fiński, dwa polskie i dwa francuskie. Rzadko który obejrzałem do końca, ale spostrzeżeń trochę mam.

Zdecydowanie najgorsze scenariusze i najgorszych aktorów mają Francuzi. Ludzie, którzy się w tych filmach pokazują, wszyscy – babki, faceci – mówią i zachowują się jak Krystyna Janda. To są kosmici wysysający emocje z mózgów i przerabiający je w swoich przeźroczystych trzewiach na kisiel jagodowy, który potem odnajdujemy w lesie, w postaci takich dziwnych granatowo-czarnych kulek, jakby nanizanych na nitkę. Idziemy z tym do internetu, patrzymy co tam Łukasz Łuczaj słynny pożeracz kobiecych łożysk po porodzie, pisze o tych grzybach i cieszymy się, że wyjaśniliśmy sytuację. Gówno prawda. Niczego nie wyjaśniliśmy. To nie są żadne grzyby, ale odchody francuskich kosmitów z planety Netflix, którzy przylecieli tu, żeby wyssać nam mózgi. Wiem to na pewno, bo w każdym francuskim serialu podkreśla się łączność głównego bohatera, oczywiście telepatyczną, z przyrodą albo konkretnymi gatunkami. To jest umiejętność przywieziona z odległych rejonów kosmosu, której na ziemi nikt nie opanował. W jednym serialu jakaś pani kontaktuje się z wilkiem, w drugim inna pani z psem udającym wilka, który w dodatku potrafi przyjść do miasta i nie niepokojony przez nikogo łazić po cmentarzu, a w trzecim pan policjant udaje jelenia bez rogów. Jeśli do tego scenopisarskiego majstersztyku dołożymy grę a la Janda i wyobrazimy sobie panią Krystynę, z doklejoną brodą i pistoletem w dłoni, jak biega po lasach w okolicy Franche- Comte, to mamy mniej więcej podgląd umysłu Francuza oglądającego swoich na Netflixie. Przy tym wszystkim robią ci kosmici jeszcze jedną dziwną rzecz, którą chciałem im zapisać na plus, ale nie mogę. Przez całe dekady kino francuskie kojarzyło się z gołą babą. I ona tam niby ciągle jest, ale widać, że cała para wytwarzana na francuskich statkach wiszących na orbicie okołoziemskiej idzie w to, by wiosłować od gołej baby w kierunku łączności z przyrodą. To jest moim zdaniem bardzo źle. I może się okazać, że już niebawem nie wejdziemy do lasu, tyle tam będzie tych czarnogranatowych kulek, które Łuczaj nazywa grzybami.

Nie lepiej jest z Hiszpanami, oni bowiem wyczuwając koniunkturę starają się zająć miejsce Francuzów w dyscyplinie „goła baba”. Wychodzi to tragicznie, nie dość bowiem, że kobieta po hiszpańsku to mucher, to jeszcze wszystkie te muchery, faceci zresztą też, wyglądają jakby wychowano je w rodzinach silnie spatologizowanych. I tak się zachowują. Brakuje tylko, żeby patologiczne muchery w ciąży, z odznaką policjanta, zaczęły pluć przez zęby, czarną śliną na podłogę komisariatu. No, ale i do tego zapewne dojdziemy. Na razie całe to towarzystwo, jak już się spotka, nawymyśla sobie ostatnimi słowy od ch…i k….idzie do alkowy, by tam uprawiać swój patologiczny seks, śmiejąc się przy tym upiornie. Nijak nie można uwierzyć, że wszyscy ci ludzie chcą dobrze. Nawet oni nie mogą się jednak odciąć od przyrody. Wczoraj na przykład jakiś wypełniony arabskimi terrorystami furgon przejechał dzika w lesie. Nie było to rzecz jasna w Kastylii, ale w kraju Basków, no, ale jednak. W którym hiszpańskim filmie, a trochę ich widziałem, reżyser zdecydowałby się na taką ekstrawagancję, jak pokazanie dzika w naturze? Niepojęte, straszne i dołujące. Pies andaluzyjski – rozumiem, ale dzik? Aha, było jeszcze jak jedna pani porwała z rąk teściowej urnę z prochami zmarłego męża, który ją zdradzał, wsypała to do kibla i siadła spokojnie załatwić swoją potrzebę. Potem na oczach zgorszonej rodziny spuściła wodę.

Filmów anglojęzycznych nie ma co oglądać, bo one wszystkie są o Sherlocku Holmesie. I nic więcej się z kultury anglosaskiej nie wyciśnie. Król Artur umarł, rewolwer wpadł do wody, a melonik porwał wicher, wiejący gdzieś od Patagonii. Niewidzialny człowiek przestał mówić, bo ma covida, a więc stał się niewidzialny na dobre, a Sean Connery gryzie już ziemię. Tak więc kino i serial brytyjski zostały złożone do ciemnej mogiły. No chyba, że zrobią dokrętkę produkcji pod tytułem Line of duty. Wtedy jeszcze raz będziemy się mogli głęboko zastanowić skąd w istocie wzięły się metody stosowane przez KGB i GRU.

Seriali skandynawskich, szczególnie fińskich i islandzkich nie ma nawet co odpalać. One są bowiem komunikatem rozpaczy. W każdym takim serialu, bohaterowie pozytywni, mordercy, aktorzy drugiego i trzeciego planu, wyglądają, jakby błagali nas o jedno tylko – o zabranie ich z tej okropnej krainy, w której się właśnie znajdują. Zawsze jest ciemno, zawsze pada śnieg, samochody się ślizgają, widać, że najlepiej zarabiającym na planie człowiekiem jest oświetleniowiec. Aktorzy zaś wyglądają, jakby ktoś, za marne jakieś dodatki, niekoniecznie w gotówce, oderwał ich od codziennych zajęć i kazał ustawić się przed kamerą. No i oni przyszli, pobieżnie zapoznali się ze scenariuszem, a teraz w myśl dyrektyw wykrzykiwanych przez pana realizującego światło, bo reżyser poszedł za furgonetkę ze sprzętem, żeby w tajemnicy przed wszystkimi wypić coś dla kurażu, prowadzą dojrzałe dialogi. One się za każdym razem kończą tak samo. Próbą wbicia temu, co gorzej wygląda i mówi niewyraźnie, szpikulca od lodu w szyję. Raz pokazali islandzki seks w kiblu. Od razu przełączyłem na tego baskijskiego dzika w lesie.

O tych serialach anglojęzycznych napisałem źle. Czasem da się obejrzeć pół odcinka serialu australijskiego. To znaczy mi się udało, ale może dlatego, że w serialach australijskich wszyscy wyglądają, jakby byli z Rycic. Tylko gadają po swojemu. No, ale jak człowiek wyłączy dźwięk, to czuje się jak u siebie. No chyba, że zaczynają grać w plenerach i pojawiają się na horyzoncie kangury, albo głaz Uluru. Generalnie jednak Australijczycy kręcą swoje kryminały w parlamencie. Pewnie państwa nie stać na utrzymanie budynku i trzeba go wynajmować filmowcom. Bo o co innego mogłoby chodzić?

O polskich serialach napiszę tylko tyle, że odgłos mowy ojczystej wydobywający się z pudełka w którym siedzi Netflix powinien wzmóc naszą czujność i naprężyć ją niczym myśliwy cięciwę łuku, przed wypuszczeniem strzały wprost w serce jelenia wapiti. Z faktu, że oni mówią tak jak my, nie wynika nic. Patrzę na to i czekam kiedy jednemu z drugim policjantowi wyjdzie z brzucha inny, mniejszy i zacznie nawijać po francusku. Stanie się to niebawem. Wczoraj wyłowili topielca z rowu melioracyjnego, a wszystko po to, by pokazać w jakim luksusie żył ten człowiek mediów, nim zły morderca zanurzył go w gąszcz kanadyjskiej moczarki i rogatka. Od razu wyłączyłem. Wcześniej jakiś facet jechał na skuterze Jawa, takim całkiem starym, czerwono białym, w kasku zapinanym pod szyją, z karabinem Mauzer na plecach. Policjant zaś w tym czasie wypytywał jego matkę o to gdzie też syn mógł pojechać. A akcja rozgrywała się na półwyspie helskim. Pomyślałem, że ci Islandczycy to jednak mają dobrze, mogą sobie pojeździć w kółko, wokół wyspy i w każdym miejscu w zasadzie tego trupa wyrzucić do wody. Nasi muszą pokazać coś, co się jednoznacznie kojarzy wyborcom Zapały i Martyniuka, a więc Hel albo Zakopane i wokół tego motać intrygę. A Francuzi mają ten etap już za sobą i potwór Netflix wciąga teraz budżety regionów, tych różnych Midi Pirenejów, Delfinatów i innych Ardenów, bo Paryż nikogo nie interesuje. Co innego Tuluza. Chcą być w filmie? Niech bulą.

Czy to znaczy, że w całym Netfliksie nie ma już ani jednego przedstawiciela gatunku homo sapiens? Nie, to nieprawda. Wczoraj zabłysła iskierka nadziei. Odpaliłem serial włoski. Forza Italia! Adwokat jest nędznym kutasiną (przepraszam panie), sędzia wybitnym ironistą o twarzy pedofila mordercy, nastolatki chcą być prostytutkami i kłamią w żywe oczy wszystkim. Ciało spływa w dół rzeki, co nie jest wcale takie oczywiste w serialach produkowanych przez Francuzów i Hiszpanów, a pani prokurator nie wygląda jak mucher, ale jak prawie-kobieta. Do tego Włosi pokazują różne kawałki architektury, a mają tego sporo i nie wiąże się to z dużymi kosztami. Nie trzeba wszystkiego przecież kręcić w Rzymie czy Mediolanie, wystarczy Mantua. Kosmici z Netfliksa i tak się nie skapną. Nie ma póki co żadnych zwierząt. Nawet much łażących po szybie nie pokazują, co z pewnością byłoby ujęte w jakimś wybitnym dziele kinematografii radzieckiej albo rosyjskiej. Aha, asystent pani prokurator, jest byłym funkcjonariuszem straży ochrony kolei, czyli sokistą. To też wpłynęło na mnie kojąco, bo poczułem się, jak na Rycicach.

Na dziś to tyle. Idę kończyć książkę.

  22 komentarze do “Systematyka gatunków według Netflixa”

  1. Netflixa za darmo nie oglądam i prognoz epidemii Covid-19 gratis nie wykonuję ☺

  2. Dzień dobry. Cóż, dziękuję, Panie Gabrielu, za tą wyczerpującą informację pozwalającą mi systematycznie unikać wydatkowania środków na korzystanie z opisanych usług, o jakże wątpliwej atrakcyjności. Oszczędności przeznaczę na zakup wartościowej literatury i nie jest to żart, jakkolwiek głupawo może to zabrzmieć 🙂

  3. no nie,  aborygeni, to aborygeni, gdzie rycickim do nich

  4. Nie mogą nakręcić serialu o normalnej rodzinie np. z trójką dzieci. Gdzie dzieci mają oczywiście tego samego ojca. Gdzie jest miłość nie ma zdrad, morderstw, przekleństw, kłótni, itd.  Tak, tak wiem wiem Polacy podobno lubią patologie.

  5. Przede wszystkim Polacy takich filmów nie kręcą

  6. Nie mówię o Aborygenach tylko o białych

  7. Z Netflixa wieje plastikiem.

    Z Amazon Prime, disney+ i HBO także.

    Odcięcie się od Prawdy, dobra i Piękna skutkuje … trupią martwicą talentów.

  8. Wyszło na to, że „Korona Królów” to arcydzieło?

  9. no tak każdy odcinek frapujący, brak konkurencji

  10. no tak przy braku konkurencji, kady odcinek frapujący

  11. Wygląda na to że im silniejszy tzw postęp to sztuka słabnie. Jak widać dotyczy to też sztuki filmowej.

  12. no ale taki film może byłby nudny, choć nie wiem, za to w obowiązującym wzorze filmowym to porzucona ona, albo on, albo dzieci, zemsta, odwet,  trupy, strzelanina,  się dzieje , ostatnio na cda obejrzałam film pt – transsiberian – no jakaż tam mafia przepleciona z agenturą – nigdy nie skorzystam z kolei transsyberyjskiej, jestem wyleczona z tych marzeń – ale to zderzenie ze skutkami transformacji na terenie   rosyjskim, no moi drodzy to jest przeżycie

  13. przetłumaczenie angielskiego tekstu dotyczącego polityki angielskiej wobec konkurencji hiszpańskiej … no właśnie na szkole nawigatorów pojawił się w dwóch odcinkach tekst blogera -z daleka- i opisuje on stare poglądy angielskie na inny fragment kontynentu a mianowicie na teren naszej ojczyzny i księstwa litewskiego …

    zatem czy w szkole nawigatorów, która ma się ukazać w wersji papierowej będzie o angielczykach i ich knowaniach ?

    C. de Wijart – to co porabiał w 20- leciu międzywojennym, na naszych kresach,  kiedy tam spędzał zimy, goszcząc w domach naszej arystokracji.

    po tekście blogera -z daleka- to mam złe przeczucia co do poczynań tego angielskiego gościa, jedyne optymistyczne w tym wszystkim , że się nie dowiemy bo wszystko kryją archiwa  .

  14. Tłumaczenie literatury to praca przy łopacie, że posłużę się określeniem Paderewskiego, gdy doskonalił swą grę w Wiedniu.

    Mimo słabej znajomości angielskiego Proust postanowił przetłumaczyć dwie książki Ruskina na francuski. Tłumaczenia te były pracą grupową: pierwszy szkic wykonywała jego matka, następnie poprawiał on sam, po nim angielska kuzynka Reynaldo Hahna Marie Nordlinger i na końcu znowu Proust. Na pytanie redaktora o tę metodę Proust odrzekł: „Nie twierdzę, że znam angielski. Twierdzę, że znam Ruskina”

    Ponieważ jako tłumacz znam świetnie pracę przy łopacie, to powstrzymam się od opisania tej pracy i przygód, a załączam „próbne zdjęcia” z serialu o Komisarzu Zdanowiczu, z gatunku dobry kryminał w Technikolorze.

  15. Ten komentarz miał się wkleić do gospodarza ale wybrał knechta.

  16. Po nocy światła wypatrujemy na wschodzie. Anime? Na początek Faust skrzyżowany z opowieścią o Zbawicielu – achtung!!! – mój opis to nieuprawniona nadinterpretacja ponadto zanim odpali, wymaga od widza samozaparcia:

    https://www.netflix.com/pl/title/70302572

    …albo skoro lubił Pan oblatywaczy lokomotyw to może poezja wyciśnięta z myśliwca Zero? (anime to nazwa zbiorcza na zjawiska z kompletnie różnych parafii)

    https://www.netflix.com/pl/title/70293674

    …wiem, wiem, będzie bardzo łatwo poznęcać się nad tego typu rzeczami, więc ostatnia linia obrony: czy nie jest to ładny przykład jak lokalne przesterowane emocje walczą z cudzymi emocjami narzucanymi z zewnątrz?

  17. a może to emigranci solidarnościowi i dlatego podobni do australijskich aktorów

  18. Polecam wszystkim piękny film o rodzinie i miłości pt: „Z miłości do Joey”.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.