kw. 232019
 

Oglądanie amerykańskich seriali policyjnych daje mi ciągle jeszcze wiele satysfakcji, mimo że przegięcia, w które uciekają scenarzyści są momentami nie do wytrzymania. Najgorsi są ci z NCIS oraz ci z CYBER, a najfajniejszy jest Horatio Caine z Miami, chociaż lubię też tego faceta z Las Vegas. Policja z Nowego Jorku jest według mnie trochę monotonna, a poza tym szef ma jakieś kłopoty osobiste, na pierwszy rzut oka nie do rozwiązania, co mocno rzutuje na jego profesjonalizm. Jakoś to jednak oglądam, bo jestem przyzwyczajony do sposobu opowiadania i czuję się z tym bezpiecznie. Próbowałem oglądać coś innego, ale nie dałem rady. Wszystkie wątki emocjonalne są moim zdaniem do wyrzucenia z miejsca z każdej poważnej narracji. Producent jednak nigdy tego nie zrobi, albowiem panuje powszechne i fałszywe przekonanie, że to trzyma widza przed telewizorem. Nie jest to prawda. Widz oczekuje czegoś innego. On oczekuje udziału w triumfie i przekonania, że jutro świat będzie wyglądał tak samo, a gwarancją tego są najwyższej klasy profesjonaliści, którzy działają dla jego dobra i są po jego stronie. W dodatku profesjonaliści ci nie mają żadnych wahań. Ten w okularach, co pracuje w Nowym Jorku, dla przykładu, zeżarł kiedyś żywą skolopendrę. A zamknięcie się w jednym pomieszczeniu z groźnym bandytą to dla Horatio Caine’a po prostu betka. Ponieważ bez przerwy piszę albo planuję pisanie mam nawyk szukania wątków. Czasem są one dość oczywiste, jak tutaj, w omawianym przypadku, a czasem mniej. I dziś, trochę rozrywkowo, pogadamy o tych oczywistych wątkach. Wszystkie seriale policyjne, które oglądam, utrzymane są w tradycji imperialnej, w tradycji Sherlocka Holmesa, to znaczy widz wie od samego początku, że dobro zwycięży, nie wie tylko jak to się stanie. To jest ważna sprawa i ona jest dość odległa od naszych realiów, a także w ogóle od realiów starego kontynentu, gdzie dobro nie zawsze zwycięża. Definicję dobra zostawiamy, jak mam nadzieję wszyscy rozumieją, na boku, a jeśli ktoś jest bardzo obrzydliwy, może słowo dobro zastąpić sobie słowem porządek. W tradycji Sherlocka Holmesa najważniejszym momentem jest demonstracja. Najpierw następuje demonstracja siły i potęgi zła, a następnie demonstracja słabości tak zwanego zwykłego człowieka wobec tego zła. Na koniec wkracza profesjonalista-cudotwórca, który zło stawia do kąta, kopie je po tyłku i przywraca sprawom normalny wymiar, do którego człowiek już się przyzwyczaił. Różnica pomiędzy serialami, a Sherlockiem jest w zasadzie jedna, choć może nie ma jej wcale. Chodzi mi o to, że Sherlock jest pojedynczy, a bohaterowie seriali to grupa. Podmiana pojedynczego, romantycznego, jakby z całą pewnością powiedział u nas jakiś mędrek, bohatera, na bohatera zbiorowego, to zabieg genialny. Tyle, że jeśli się dobrze zastanowić, Sherlock też jest bohaterem grupowym. Ma przecież Watsona do pomocy, jest ten gruby inspektor ze Scotladyardu, a do tego jeszcze brat Sherlocka. Wszyscy ci ludzie mieli, w czasach kiedy opisywał ich Conan-Doyle, cechy nadprzyrodzone w ocenie zwykłego śmiertelnika. Podobne cechy mają bohaterowie seriali, ale oni są przy tym zwyczajni. Nadprzyrodzone właściwości demonstrują dzięki technologii, nauce i metodzie, poza tym to zwykli ludzie. W tych serialach nie chodzi o to, żeby pokazać, jak fantastycznie jest łapać bandytów, kiedy człowiek jest naprawdę niezwykły, ale o to, by pokazać widzowi, że każdy, nawet ten gość co bada próbki krwi w laboratorium, jest po pierwsze jakiś, po drugie, że jest ważny. Jest taką samą częścią zespołu jak wszyscy i od niego też wiele zależy. Seriale te mają bowiem, a być może miały, bo nie wiem czy się je jeszcze produkuje, oglądamy bowiem odcinki z roku 2004-2006, funkcję wychowawczą, a także werbunkową. Stąd tak często i nachalnie powtarzana w serialu o Las Vegas fraza dotycząca naukowego charakteru ich pracy. Ten właśnie moment – że każdy jest ważny, to najważniejszy po demonstracji element tej produkcji. Jest jeszcze trzeci – sztywna i nie dająca o sobie zapomnieć hierarchia. To znaczy, że wszyscy się ze sobą kolegują, ale kiedy przychodzi prawdziwy kryzys, albo ktoś się łamie, szef stawia go do pionu, często publicznie. I tak, sympatyczny szef-misio z Las Vegas, nie waha się opieprzyć przy ludziach laboranta, a detektyw Bonasera z Nowego Jorku (aktorka ma na imię Melina, co mnie nieustająco śmieszy) wskazuje koleżance gdzie jej miejsce, kiedy zachodzi taka potrzeba. To są ważne i stałe elementy narracji, które zapewniają widzowi bezpieczeństwo. I one wszystkie służą jednemu – przekonaniu, że państwo jest nieodzownym elementem życia obywatela, a jego funkcjonariusze, choć mili i sympatyczni, pełnią swoje obowiązki z największą powagą, a jeśli trzeba z surowością. Czym ta tradycja różni się od rodzimej, naszej tradycji seriali policyjnych, które utrzymane są w duchu znanym nam z peerelowskiej produkcji zatytułowanej „07 zgłoś się!”. Wszystkim. Pomijam te wszystkie polskie, dźwiękonaśladowcze śpiewogry o policjantach, latające na każdym niemal kanale, te teatry telewizji utrzymane w duchu programu Michała Fajbusiewicza, nie o nie bowiem chodzi. Chodzi mi o seriale o przestępcach i funkcjonariuszach systemu, niekoniecznie policjantach, ale także prawnikach. Ot, choćby o taki serial jak „Chyłka” nakręcony według prozy Remigiusza Mroza. To jest właśnie coś, co pełnymi garściami czerpie z tradycji porucznika Borewicza. To znaczy główny bohater jest sumą aspiracji scenarzysty lub producenta, albo wręcz zleceniodawcy takiego serialu, otoczony zaś jest – co za zdziwienie – gromadą nierozumiejących go gamoni, w typie porucznika Zubka lub podstępnych intrygantów, próbujących zwichnąć jego karierę. Tak postrzegają świat i swoją w nim rolę lokalni kacykowie medialni, uporczywie nie osiągający satysfakcji ze swoich działań i poszukujący winnych za ów deficyt, wyłącznie na zewnątrz. Znajduje to odzwierciedlenie w fabułach i scenariuszach. Ponieważ producenci, scenarzyści i aktorzy wiedzą, że widz lubi emocje, serwują mu je bez opamiętania. O ile w serialu amerykańskim, wątki miłosne są pokazywane dyskretnie i zwykle na końcu każdego odcinka, jako te najmniej ważne, o tyle w serialu polskim są one wywalone na sam wierzch, tak żeby nawet ślepy impotent ich nie ominął, żeby się o nie potknął i rozwalił sobie nos stukając głową w płyty chodnika. W serialu „Chyłka” od samego początku wiemy, że główny bohater, młody pracownik kancelarii adwokackiej, jest zakochany w tej całej Chyłce. Stanowi to w zasadzie treści główną narracji, bo tak zwane szczegóły pracy prawników, czyli to co w serialu amerykańskim jest najważniejsze, nie istnieje w ogóle. Zapewne dlatego, że autor książki i scenariusza nie ma o tym zielonego pojęcia. Jest jeszcze jedna kwestia, taka mianowicie, że serial amerykański musiał uzyskać ileś tam pozwoleń na pokazanie fragmentów pracy policji i analityków. Jasne jest, że nie ma tam wszystkich tajemnic, nie ma też okropności, które nieodmiennie wiążą się z tą pracą. Mówię o okropnościach prawdziwych, a nie na przykład flakach na masce samochodu czy sekcji zwłok, bo z punktu widzenia medialnego, to są atrakcje. W serialu polskim, wszelkie okropności są wywalone na plan pierwszy, a także spotęgowane w niemożliwy do uwierzenia sposób. Pisząc okropności mam na myśli upiorny charakter stosunków międzyludzkich, które nie nadają się do pokazywania w serialach amerykańskich, ale autorzy tych naszych uważają, że to – nawet w formie przejaskrawionej – jest ciekawe. I tak, mamy w tej „Chyłce” scenę, kiedy kobieta, której porwano dziecko oświadcza, w sądzie, że dziecko to nie jest potomkiem jej męża, ale potencjalnego porywacza. To może miałoby jakiś sens, ale kiedy widzimy tę aranżację, to chce nam się jedynie śmiać. Jak każdy policyjny i prawniczy serial także ten ma drugie i trzecie dno. I one mają ten sam charakter, co w serialu amerykańskim, tyle, że inaczej je rozumie producent. Otóż aspekt werbunkowy załatwiany, jest przez pokazywanie nadludzkich możliwości seksualnych bohatera, lub jego spotęgowanej wrażliwości, co powoduje silne przywiązanie się doń, tak zwanych wartościowych kobiet. Jeśli zaś idzie o siłę i porządek, to mamy tu wprost jawne szyderstwo, tam gdzie serial amerykański ma potęgę systemu i nieuchronność kary dla przestępcy, a także triumf profesjonalizmu, my mamy lokowanie produktu. To znaczy polskie seriale o policjantach i prawnikach głoszą chwałę koncernów. To jest coś tak absolutnie i ostatecznie degradującego twórców, że w zasadzie nie wiadomo co powiedzieć. W tym odcinku, który oglądałem reklamowali hybrydową Toyotę, a być może jeszcze coś czego nie zauważyłem. U podstawy tych wszystkich produkcji leży tak głęboka pogarda dla widza, że ludzkość nie wynalazła jeszcze oprzyrządowania, żeby ją zmierzyć. Być może uda się to kiedyś, ale na pewno nie w tej dekadzie. I jeszcze jedno – w serialach amerykańskich bohaterowie mają dość wyraźne ograniczenia, które wyznacza ich specjalizacja, czasem ujawniają jakieś inne niż zawodowa moce, ale one pochodzą wprost ze szlachetnego pozazawodowego hobby. I to się może podobać. W serialach polskich główny bohater, który – obstawiam w ciemno – jest alter ego producenta lub scenarzysty – musi znać się na wszystkim. To jest tak nachalne, brzydkie i nieapetyczne, że zacząłem się poważnie zastanawiać skąd się bierze. I niespodziewanie dla samego siebie tajemnicę tę odkryłem. Podczas swojej ostatniej wizyty w telewizji braci Karnowskich, do garderoby wkroczył człowiek, który pokazywany jest w mediach często i ma nawet autorski program, okazało się, że to on, a nie my z Józkiem, wystąpi na wizji. Usiadł na fotelu przed lustrem i w zasadzie z miejsca zaczął pouczać charakteryzatorkę. To było obezwładniające i typowe, przemożna chęć pouczania wszystkich, na każdą możliwą okoliczność i żadnej przy tym refleksji, że można dać komuś szansę. Porucznik Borewicz rządzi i nie ma szans, by ktoś go zdetronizował.

Zapraszam na portal www.prawygornyrog.pl

  11 komentarzy do “Tradycja Sherlocka Holmesa vs tradycja porucznika Borewicza”

  1. Rodzime produkcje kryminalne są po prostu manifestacją państwa teoretycznego czyli terytorium rozparcelowanego pomiędzy gangi.

  2. Mam wrażenie że w ostatnich latach w filmach usa jest inna maniera, mianowicie system zawodzi na całej linii i zwykły obywatel często z jakąś słabością musi brać sprawy w swoje ręce, a przesłanie filmu jest takie jeśli już robisz na własna rękę rób to sprytnie aby system nie miał z twojego powodu kłopotów. Przykładem jest film The Brave One (Odważna) widziałem więcej filmów o takiej wymowie ale tytuły mi umknęły jeśli ktoś jest zainteresowany mogę zrobić reserch ale zapamiętałem wymowę tych filmów. Nie wolno tez zapominać ataków na policjantów w ostatnich latach Omamy przez murzynów to się nie wzięło z niczego.

  3. To znaczy ze seriale maja innych odbiorców niż film? Np. serial na użytek wewnętrzny własnych obywateli, a film idzie w świat dla pozostałych krajów?

  4. Dobry był też ten Żyd środkowoeuropejski, Peter Falk – znany jako serialowy porucznik Columbo, który obnażał prawie w każdym odcinku niczym jakiś sędzia ludowy grzechy, świństwa i hipokryzję przedstawicieli klas wyższych. Interesował go w zasadzie jedynie seks z własną żoną. W sumie ten facet mógłby być niezłym ambasadorem USA w Polsce i z takimi ludźmi trzeba się dogadywać, dopóki żyją oczywiście.

  5. Gdyby Autor zajął się recenzowaniem scenariuszy gier komputerowych, zyskałby upragnioną popularność, klikalność i realny wpływ na młodzież. Polska jest w tej dziedzinie potęgą, ale ja nie oglądam tego chłamu, ponieważ nie jest mi to do niczego potrzebne i nie interesuję się komputerami, technologiami ani fantastyką i telewizora też nie mam. Grzegorz Braun zrobił krok w tym kierunku recenzując kiedyś film „Gwiezdne wojny” i w ten sposób poszerzył znacznie krąg swoich słuchaczy (fanów).

  6. Według mnie polskie seriale kryminalne mają jednak istotny walor wychowawczy. Stanowią ostrzeżenie dla obywateli, by raczej nie wchodzili w konflikt z prawem, bo będą narażeni na kontakt z machiną dochodzeniowo-śledczą reprezentowaną przez osoby zaburzone. Takie jak główni bohaterowie tych seriali.

  7. Policja nowojorska powstała jakby na wzór „Nocnej Straży” Rembrandta w roku 1658 w ówczesnym Nieuw Amsterdam. Składała się z ośmiu mężczyzn z kołatkami do robienia hałasu.

  8. Kolejna ilustracja po straży kołatkowej to policjant w skórzanym hełmie po amerykańskiej rewolucji. Potem dwóch byków policjantów z nicponiem między nimi, to tzw. klubowy sandwicz.  Klubowy dlatego, ze club to pałka, a sandwicz to kanapka, którą jeszcze do niedawna można było kupić w restauracjach dworcowych, dopóki nie została wyparta przez hamburgery, kebaby i suszi.  Rysunek z policjantem opartym o lampę umieściłem z pewnym wahaniem, bo mam kilka innych typowych dla sytuacji przy ulicznej lampie, gdzie policjant byłby świetnym kontrapunktem. Kolejne ilustracje to policjanci kierujący ruchem. Nie wiem jak to jest w dzisiejszych serialach, ale sądzę, że w NYPD i LAPD „krawężniki” to degradacja.

  9. Jak było w jakiejś reklamie w UK 'and he feels epic!!’ (Ten od pouczania)

  10. Policjant/krawężnik  oparty o lampę, no tam się pewnie i wygodnie oparł gdzie jest władzą.

    Mnie się ta scena z latarnią  kojarzy z uliczną sceną z  polskiego  filmu „Ewa chce spać”.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.