Wrażenia z targów są następujące: rynek słabnie wyraźnie. Klienci przychodzą po to samo co zwykle, ale chcieliby czegoś nowego. To „nowe” nie ma niczyjej gwarancji, a więc jest niesprzedawalne. Drepczemy w miejscu niestety i nie widać wyjścia. Z pięć razy zadano mi pytanie – czy to są książki dla dzieci? Zapytałem skąd ten pomysł. Bo mają takie ładne okładki.
Rozumiem, że ładna okładka odstręcza klienta, który czuje się skonsternowany, bo „poważne” wydawnictwa przyzwyczaiły go do słabych okładek, a te oznaczają, że w środku są treści w sam raz dla dojrzałego odbiorcy. Nie wiem czy jest bardziej wyrazisty przykład odwrócenia znaczeń.
Po niektórych odwiedzających widać wręcz, że oni kupiliby książkę, ale tylko taką, którą sami by napisali.
Najciekawsze są reakcje na cenę i objętość książki. To znaczy niektórym się wydaje, że książka, to jest wódka rozlewana do ćwiartek. Jak jest mniejsza butelka to powinna kosztować adekwatnie do objętości. No nie. Książka to nie alkohol. Jeśli niewielka książka o św. Franciszku kosztuje 35 zł, to dlatego, że swoje kosztuje okładka, redakcja, skład i druk. Ona się nie wzięła znikąd, nie wyjąłem jej ze ściany i nie znalazłem w lesie. To nie jest produkt antykwaryczny, co zwykle jest rozumiane jako – zdegradowany – a przez to tani.
Przez te targi przestałem lubić antykwariaty. Bo ludzie, którzy tam przychodzą zachowują się jakby trafili na targowisko kulawych, nieszczęśliwych i biednych ptaków, ale jednakowoż jeszcze nadających się na rosół. Można więc poprzebierać i znaleźć coś dla siebie, a potem przyrządzić coś z takiego ptasiego inwalidy w domu. Książki nowe, z dobrymi okładkami, to jest dla takich klientów potwarz.
Nie wygląda to wszystko dobrze powiem Wam. A nasze stoisko wręcz można oceniać w kategorii „baba dziwo”. Jak pokazuję ludziom książkę „Powstanie i wczesna historia ubezpieczeń, w tym umowy pożyczki morskiej” uciekają.
Dominuje zainteresowanie tymi produktami, które już są znane. No i handluje się tak zwaną niezwykłością. Naprzeciwko mamy niezwykły antykwariat, który przez cały czas puszcza niezwykłą i bardzo klimatyczną muzykę. Są to piosenki Mieczysława Fogga i chóru „Dana” opowiadające o miłości po grób.
Są jednak pozytywy. Organizatorzy zrezygnowali z ogłaszania przez megafon spotkań autorskich i generalnie jest ciszej i bardziej dyskretnie. Myślę, że klienci by dopisali, gdyby pogoda była lepsza. Ponieważ jednak padało przyszli ci najbardziej zdeterminowani, to znaczy poszukiwacze książek za pięć i dziesięć złotych.
Pocieszające jest to, moim zdaniem, że u naszych sąsiadów, czyli Wydawnictwa Miejskiego Posnania i Wydawnictwa Uniwersytetu im. Jana Kochanowskiego w Kielcach też był jakiś ruch. No i ludzie pytali, z żywym, jak zauważyłem, zainteresowaniem o tematy i tytuły raczej specjalistyczne. Niektórzy jednak odbijali się od cen. Taki, na przykład „Spław wiślany” potężna księga w dwóch tomach, jakże ciekawa, kosztuje ponad dwieście złotych. Ludzie pytają o nią, ale nie kupują. To jeszcze raz wskazuje, że należy te książki jakoś promować, poprzez instytucje i nazwiska, bo inaczej niełatwa i bardzo ciężka praca autorów pójdzie na marne. Nic takiego się jednak nie dzieje, albowiem polityka bieżąca wyczerpuje moce promocyjne profesorów, a tylko ci związani z prawicą mogą promować książki ważne, to znaczy inne niż traktujące, pardon, o dupie Maryni i huzarach.
Dotacje, jak to już nie raz wskazywałem, degradują książkę. To, że ona zostanie wydana nic nie znaczy. Bo nikt jej nie przeczyta, a za darmo nie może być rozdawana, bo to niczego nie zmieni. Rynek książki historycznej staje się powoli niszą. Obok powstaje druga nisza – książek promowanych przez media, czyli książek promujących dziennikarzy, zabierających potem głos w tak zwanych „ważnych sprawach”. To z kolei znaczy – w kwestii wspomnianej Maryni i huzarów. I tak koło się zamyka. Przyszedł do nas pewien młody autor i kupił Ryksę Śląską. Pogadaliśmy. On korzysta z koniunktury nakręconej przez takich autorów jak Koper i realizuje się w tematach alkowianych. Ma 28 lat i trudno mieć do chłopaka pretensje. Uważa, że to jest dobra droga. Opowiedział mi mnóstwo ciekawych rzeczy, bo zdaje się, że te alkowy spenetrował dokładniej niż inni, a to znaczy doszukał się tropów związanych z dziedziczeniem i wynikającymi z niego gwałtownymi zgonami. Czyli potencjał rozwojowy jest, są autorzy zmierzający w jakimś kierunku, mający swoje cele i potrafiący je zrealizować. Rynek jednak się zapada. Ludzie nie gromadzą bibliotek, ani nie kupują książek, po to by je potem sprzedać. Nie ma na to mody. O oddaniu książek do biblioteki nie ma mowy, bo tam przyjmuje się propagandę z rozdzielnika. I nawet jeśli ta propaganda obrośnie tam pleśnią, ujawni swoją nieskuteczność, dalej będzie tam pakowana. Napisałem wczoraj o tym, że przydałaby się jakaś dyskretna opieka państwa nad rynkiem książki, ale to jest przecież niemożliwe. Ilość interwencji na tym rynku przekracza wszelkie pojęcie. Każdemu się wydaje, że jak coś wyda i rozprowadzi po kolegach, to osiągnie sukces i wpłynie na czytelnika. To jest absurd. Nieskuteczność nikomu nie daje do myślenia, podobnie jak brak sukcesu finansowego, co bynajmniej nie jest jednoznaczne. Ludzie, nawet jak zarobią na książce półtora tysiąca, będą szczęśliwi, bo jednak coś zarobili. I poprzez swój optymizm przyczynią się do dewastacji rynku. Czytelników zaś przekonają, że książka może kosztować pięć złotych. Nawet dotowana książka nie może tyle kosztować. Bo ta cena degraduje treść.
Teraz podam dwa najbardziej skrajne przypadki takiej degradacji – jeden to wspomniany już św. Franciszek. Pani bardzo się zdziwiła, że ma za niego zapłacić 35 zł , bo przecież książka cienka i w miękkiej oprawie. Drugi zaś to św. Brygida Szwedzka, za którą klientka zadeklarowała 20 zł. Książka w detalu kosztuje 32 zł. Do takich ludzi nic nie przemówi, bo nawet jak pozdychają wydawcy i autorzy, nawet jak ministerstwa i fundacje zamiast dotować książkę, zaczną dotować rewię z gołymi chłopami przebranymi za baby, pozostaną im klimatyczne antykwariaty, w których sprzedawcy odziani w dziurawe swetry i powyciągane koszule, handlować będą różnymi białymi krukami z przetrąconym skrzydłem i puszczać muzykę tworzącą ten niezapomniany klimat ostatniej niedzieli przed rozstaniem.
Uprzedzam, że zakończę tę walkę jako ostatni. I nie zejdę z pokładu.
Mamy już książkę o ubezpieczeniach w starożytności. No i kilka tytułów z rynku.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wczesna-historia-ubezpieczen-w-tym-umowy-pozyczki-morskiej/
Dzień dobry. „Szacun” Panie Gabrielu, jak powiedzieliby czytelnicy nieco młodsi. Cieszę się, że się Pan nie zniechęca i wierzę, że tak będzie nadal, jak i w to, że mimo trudnych warunków, dzięki lekkości Pańskiej struktury i atrakcyjności oferty – nie grozi Panu zdmuchnięcie z rynku. Najwyżej zmniejszy Pan nakłady i podniesie ceny jednostkowe. Książka na powrót stanie się towarem luksusowym i elitarnym, jak było kiedyś. Czy to źle, czy dobrze – to osobna dyskusja. Wszyscy jesteśmy wychowani na „trafianiu pod strzechy” – a co z tego wyszło – to też wiemy. Komunistyczna bibuła produkowana na tony, do której trzeba było najpierw nauczyć czytelników czytać – dogorywa w niszy „alkowianej”. Poszukiwacze okazji po 5 złotych to niestety trwalszy produkt socjalizmu, utwierdzany przez dzisiejsze dyskonty spożywcze. „Nienawidzę dziadostwa” – jak mawiała urodzona za cara moja babka. A dziadostwo, niestety to obowiązujący standard naszego życia, w wielu dziedzinach, nie wyłączając rynku książki. Może „nie dziaduj!” powinno stać się pańskim sloganem reklamowym. Wiem, że to nieco niesmaczne, ale w epoce postępującej dosłowności…
Może tak:
Kup dobrą książkę – nie dziaduj!
„Ludzie nie gromadzą bibliotek, ani nie kupują książek, po to by je potem sprzedać. Nie ma na to mody.” – nie wiem, czy to kwestia mody. Mogę wskazać 2 inne czynniki: 1) logistyka – mieszkania nie są z gumy, jakaś rozgwiazda-cwelebrytka nawet wyskrobała dziecko z tego powodu i 2) ekonomia – nie tyle brak kasy (bo książki są relatywnie tanie), co konieczność konkurencji z innymi dobrami: nowy srajfon, telewizor, auto, wakacje, remont mieszkania, markowe ciuchy itp itd. Za PRLu ludzie kupowali książki bo niewiele można było kupić a za granicę nie puszczali, zresztą za miesięczną pensję 20-30 dolarów, to można sobie było wyjechać do bauera na szparagi.
Może to się zmieni, jak się już obkupią tymi srajfonami i TV, zobaczą trochę świata i zapragną czegoś więcej…
Może się mylę, ale to chyba jest tak: ci, którzy by kupili nie mają za co, ci, którzy mają, nie kupią, bo bo nie mają takiej potrzeby.
Już dziś nikt nie dziadował. Przyszli sami swoi i kupowali. Myślę, że jutro będzie podobnie
Dobre, do przemyślenia
Dzisiaj przyszedł pan, który ma bibliotekę złożoną z 6 tysięcy tomów. I kilku innych, którzy chowali się przed żonami i brali ode mnie książki, jak by to były granaty na akcję pod arsenałem
chyba coś w tym jest, bo np. przy nauczycielskiej emeryturze to własnie ten emerytowany segment społeczeństwa, który wydaje sie być gwarantowanym klientem rynku księgarskiego, nie ma siły finansowej na bycie bazą zakupową dla księgarń, a przy przeciętnej liczbie krewnych wigilijnych, zebranych 'pod choinką’ trzeba by od czerwca oszczędzać na zgromadzenie porządnej i wystarczającej ilości prezentów książkowych.
nie wiadomo gdzie szukać wyjścia
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.