gru 052022
 

Masowa edukacja spowodowała powstanie masowych narzędzi do przekazywania treści, które mogły albo rozkołysać masy, albo je uśpić. Tak powstała gazeta Daily Mail. Jednym z jej pierwszych wyczynów było rozpropagowanie historii o zaginionych w delcie rzeki Wash skarbach króla Jana Lacklanda. Wiązało się to z nakręceniem koniunktury na sprzedaż akcji pewnej szemranej spółki i skończyło się w sądzie. Wydawca gazety nie stracił jednak ani grosza, niczego nie straciła też korona. Co prawda skarbów króla Jana nie odnaleziono do dziś, ale też nie po to są skarby, by je odnajdować, ale by o nich co jakiś czas przypominać. W zależności od tego, kto przypomina, można ocenić skalę zainwestowanych w przypominanie środków oraz wskazać jakie zyski chce osiągnąć przypominający. Jeśli do opowieści o skarbach i innych sensacyjnych treści przyłożymy tę miarę, łatwo będziemy mogli ocenić, w których krajach serio traktuje się ludzi pracy, a w których są oni nawozem historii. To dla pracujących bowiem produkowane są omawiane tu treści i jedną z ich funkcji jest dostarczenie tym ludziom rozrywki. Oni w tę rozrywkę wierzą, jak w Pana Boga i często zastępuje im ona właśnie tę wiarę. Powróćmy jednak do oceny ludzi pracy. W Wielkiej Brytanii, ojczyźnie prasy brukowej i sensacyjnej, szybko zorientowano się jakie daje ona możliwości i przestano skupiać się wyłącznie na deklarowanych przez wydawców programach czyli na tej całej rozrywce dla mas. Masy bowiem domagały się rozrywki zróżnicowanej, a to oznaczało, że prócz rzewnych historii o skarbach, potrzebni są także seryjni mordercy, niesamowite zwierzęta i sport, najlepiej skorumpowany. Wszystko to było obecne w sensacyjnych wydawnictwach, zanim ujawniła się ich funkcja najistotniejsza, czyli promowanie twardej propagandy, ukrytej w łatwych do przyswojenia formułach. Konkurencja na rynku powodowała, że autorzy i wydawcy musieli się rzeczywiście napracować, żeby zdobyć duży kawałek rynku. Wymyślali więc coraz to ciekawsze sensacje, aż w końcu doszliśmy do tego co dziś już powoli przebrzmiewa, czyli do kosmitów.

W Polsce rynek sensacji był wtórny. To znaczy nikt tu nie liczył się z odbiorcą, a możemy to poznać po tym, że książki i wydawnictwa sensacyjne służyły do reperowania budżetów różnym osobom, takim jak Arnold Mostowicz, autor promowanej w latach osiemdziesiątych książki My z kosmosu.

No, ale nie o kosmitach miałem dziś pisać. Ważną częścią rynku treści sensacyjnych były opowieści o złodziejach dzieł sztuki. One nie były tak istotne jak historie o ukrytych lub zatopionych skarbach, albowiem nie można było w oparciu o ukradziony obraz założyć przedsiębiorstwa wypuszczającego akcje. Miały jednak inną funkcję – przekonywały łaknący treści ciekawych lud pracujący, że znajdujące się w muzeach bohomazy są więcej warte niż czyste złoto. Sam ten fakt służy już napędzaniu koniunktur, a jak się zaczęło te historie odpowiednio cyzelować, to sam autor nie zauważył, kiedy otworzyły się przed nim różne możliwości. Tak by się zdawać mogło, ale tak do końca nie jest, albowiem w ochronę dzieł sztuki i handel nimi zaangażowane są instytucje, które – w uświęcony urzędniczą tradycją sposób – muszą ukrywać fakt, że weszły w posiadanie niektórych precjozów nielegalnie, a do tego jeszcze muszą chronić całkowicie fikcyjną wartość tych przedmiotów. To nas prowadzi do wniosku, że muzea muszą być w zmowie ze złodziejami, albowiem inaczej kradzieże nie miałby sensu. Kradnie się zaś zawsze rzeczy, które są wartościowe, ale nie najbardziej wartościowe. Takie bowiem postępowanie daje złodziejowi szansę na zarobek, a wokół muzeum czy prywatnych zbiorów robi się huczek, napędzający zainteresowanie sztuką. To zaś stale słabnie, albowiem za sztukę uważa się już takie – pardon – gówna, że trzeba nawet wyjątkowo prymitywni złodzieje nie mogą być nimi zainteresowani. O tego procederu odwrotu nie ma, albowiem działają tu inne koniunktury. Bez nadania zaś temu szajsowi wartości nie ma mowy o funkcjonowaniu placówki urzędniczo-edukacyjnej, jaką jest muzeum. Wartość rzekomej sztuki jest też gwarantowana przez państwo i to ono – wskazując co jest, a co nie jest wartościowe – mówi swoim obywatelom ile są warci. A wartość ta jest proporcjonalna do trwałości gwarancji udzielanych przez państwo.

W Polsce nie ma jakoś żadnej książki o sensacyjnych kradzieżach dzieł sztuki. Wczoraj kossobor wrzuciła tu link do wstrząsającego zupełnie i całkiem przekłamanego artykułu o kradzieży z Muzeum Narodowego w Gdańsku dwóch cennych obrazów. Polecam lekturę. Jest to jeden z nielicznych dostępnych w sieci tekstów omawiających kradzieże dzieł sztuki w PRL i III RP. Dlaczego? Nikogo nie interesują te treści? Oczywiście, że interesują, ale sensacji zrobić się z nich nie da, albowiem gdyby to było możliwe okazałoby się, że państwo, w którym żyliśmy i żyjemy nie udzielało i nie udziela żadnych trwałych gwarancji na nic. Być może to się zmienia właśnie na naszych oczach, ale poczekajmy co będzie z tym bohomazem Kandinsky’ego. Nie ma więc mowy o tym, by ktoś próbował zainteresować masy pracujące jakimiś spreparowanymi sensacjami. Nie można bowiem na nich zarobić. Nie ma rynku treści sensacyjnych, albo jest on podporządkowany tym ludziom, którzy wywożą z Polski cenne rzeczy, degradując państwo. Ono zaś – powtórzę – nie może udzielić gwarancji i podnieść znaczenia żadnego leżącego w muzeum śmiecia, a gdzie dopiero mówić o żywych ludziach.

Ktoś może powiedzieć, że chyba się trochę zapędziłem. Otóż nie, po jakości i sposobie wykorzystania treści sensacyjnych poznajemy czy państwo traktuje obywateli serio, czy też oddaje ich w pacht innym jakimś organizacjom, którym są oni w najlepszym razie obojętni.

I teraz sprawa najważniejsza – w Wielkiej Brytanii, państwo udziela gwarancji, ale kolportażem treści sensacyjnych zajmują się osoby prywatne, takie jak założyciel gazety Daily Mail. W Polsce, przez cały PRL i wiele lat później państwo łączyło te dwie funkcje czyniąc z siebie także kolportera odgrzewanych sensacji z Zachodu. Dziś próbuje nadal dźwigać ten ciężar, a poznajmy to po ilości książek sensacyjnych publikowanych przez autorów certyfikowanych przez państwo. Poznajmy to także poprzez próby przejęcia czynnych w PRL formatów.

Jak wiecie uważam, że należy zerwać z całą tradycją PRL, a przede wszystkim z chorym sentymentem, który z gadżetów tamtych czasów, dętych historii i oszustw czyni fetysze. Można to oczywiście zreinterpretować, ale to wszystko. No może jeszcze szyderstwo jest tu na miejscu. W żadnym razie nie można uprawiać żadnego kultu treści wyprodukowanych w PRL. Wielu jednak uważa, że można. To chore.

PRL zniszczył i zdewastował cały wielki obszar znaczeń, przedmiotów i treści, który był ważny dla ludzi żyjących przed wojną i wychowanych w tradycji, która wydawała się im tradycją polską – jedyną tradycją polską. Okazało się, że poprzez wojnę, implementowaną przez SB rewolucję i tak zwany rozwój przemysłu można spreparować społeczeństwo na nowo. Zachowując dla siebie wszystko to, co kojarzyło się kiedyś jak najlepiej. To znaczy, że kacyki z PRL obwieszały się świecidełkami, którymi usiłowały szpanować. Ich dziewczyny robiły to samo, ale tylko przez dwie dekady. Potem PRL zaczął karmić się szajsem, który sam produkował, państwo zaś udawało, że gwarantuje jego jakość, a tym samym wartość obywateli. Niczego nie gwarantowało. Wszyscy o tym wiemy. Partia zajmowała się wyłącznie reinterpretowaniem znaczenia treści i przedmiotów produkowanych na zachodzie. Powrotu do dawnych czasów i dawnej tradycji nie było. Nikt zresztą by tego nie zrozumiał, albowiem wrogość wobec tej tradycji była najważniejszym produktem Polski zwanej ludową. I produkt ten znajduje amatorów także dzisiaj, jest trwalszy niż proszek E, niż motorynka i seria przygód Pana Samochodzika, czyli te rzeczy, na które państwo udzielało gwarancji.

Oderwanie się od tego szajsu powinno być dziś misją państwa i każdego z nas. Na to się niestety nie zanosi. Bo PRL nie był wyizolowaną wyspą, nie był nawet krajem prawdziwej rewolucji, był karykaturą zachodu.

Trudno mi orzekać do czego Amerykanom były potrzebne historie o Trójkącie Bermudzkim, ale z pewnością ich kolportaż miał jakiś istotny cel. Wskazywać może na to skala w jakiej treści te były rozprowadzane. PRL nie miała swojego Trójkąta, miała tylko kosmitów z Emilcina, a jeśli chodzi o kolportaż treści, była jedynie pudłem rezonansowym dla wielkich sensacyjnych premier. I tak zostało do dziś. W Gdańsku chowają dziś Mieczysława Jałowieckiego i jego żonę. To ważne wydarzenie, prawdziwa sensacja, ale nie znajdzie ona miejsca w żadnym serwisie z wyjątkiem może lokalnych. Choć przecież człowiek ten uosabiał wszystko, na czym państwu i jego urzędnikom tak bardzo zależy. Był także gwarancją dla wielu ludzi, zapewniał im stabilizację, pewność jutra, a także szacunek. Oczywiście wiele wymagał, ale miał do tego prawo, albowiem dźwigał odpowiedzialność za wszystkich, którzy od niego zależeli.

  4 komentarze do “Trójkąt Bermudzki nie istnieje czyli do czego służą treści sensacyjne”

  1. Dzień dobry. Ano tak to było tym PRL-u, dodać tylko trzeba, że to preparowanie społeczeństwa zawierało istotny element – eliminowanie jednostek trudnych do preparowania i odpornych. Los tych był przesądzony, jeśli nie udało im się w porę uciec albo jakoś zamaskować. Większość która pozostała była indoktrynowana, do dziś widać, że skutecznie, bo to już któreś pokolenie a skorupka ciągle stalinizmem trąci. Najsmutniejsze jest to, że zgodnie ze sprawdzonymi wzorami opanowano całość, czyli także tzw. drugi obieg, i „wiodąca siła narodu” miała do wyboru – socjalizm syndykalistyczny albo socjalizm operetkowy 😉 To najbardziej należy podkreślać, bo jeśli nie uciekniemy jakoś od tej fałszywej alternatywy wiecznie będziemy się kręcili w kółko, choćby na motorynkach…

  2. Na szczęście nigdy nie miałem motorynki

  3. – ja też nie, ale chciałem mieć…

  4. „do czego Amerykanom były potrzebne historie o Trójkącie Bermudzkim?”

    1) może do tego samego, co 3 rozwód grajka, komediantka zdradzona przez 5-tego męża, taniec z gwaiazdami czy potwór z jeziora? Zapełnić tzw kątęt, przyciągnąć publikę i sprzedać jej proszek do prania czy maść na hemoroidy.

    2) to się chyba zaczęło jakoś tak zaraz po II wojnie światowej (i chyba mniej więcej równolegle z UFO). Może maskowało jakieś wojskowe testy nowych broni. Zdaje się że pierwsza głośna sprawa z trójkątem to było zaginięcie kilku wojskowych samolotów. 

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.