sie 152019
 

Jack London, żeby nie wyjść z wprawy i zarobić na swoje liczne, nieuporządkowane przywiązania emocjonalne, pisał ponoć dziennie 1000 słów. Tekst, który umieściłem tu wczoraj miał ponad 1300 słów, a później przecież jeszcze napisałem kawał rozdziału nowej książki. A była dopiero połowa dnia. Gdybym chciał mógłbym napisać jeszcze dwa, a może nawet trzy tysiące słów. Moim zdaniem to niezwykłe. Dziś zamierzam powtórzyć ten wyczyn, ale ograniczę się tylko do porannego tekstu, albowiem mamy święto.

Kiedy byłem młody przeczytałem powieść „Martin Eden”. Dwa razy. Wcześniej obejrzałem włoski serial nakręcony na motywach tej powieści, który bardzo mi się spodobał. Jak zwykle w takich sytuacjach chciałem być podobny do głównego bohatera, ale już z samej treści książki widać było jasno, że się nie nadaję. Martin, idąc do szkoły, musiał walczyć z łobuzami, którzy codziennie zastawiali mu drogę. Przede mną rozpościerała się zalana słońcem, przenikającym przez liście olbrzymiego jesionu i dwóch kasztanowców, ulica Nowa, a jedyną osobą, którą mogłem spotkać idąc do szkoły, była stareńka pani Pajączkowa, wychodząca raniutko przed dom i obserwująca ludzi spieszących do swoich zajęć. Dziś wszystkich tych drzew już nie ma, a na Nowej, zamiast kanciastej, betonowej trelinki, pokruszonej w czasie podłączania kanalizacji, leży równy, czarny pas asfaltu.

Martin od najmłodszych lat musiał pracować. Ja nie musiałem robić nic. Dosłownie nic. Miałem się tylko uczyć. Było tak zapewne z tego powodu – a to jest bardzo silna motywacja – że moi rodzice i starsze rodzeństwo – nie czuli się wszyscy razem i każdy z osobna zbyt pewnie. Nie była to stabilna rodzina, a wobec tego każdy, wyszukując sobie jakieś zajęcie starał się, by prócz utrapienia, przyniosło mu ono jeszcze satysfakcję i trochę bezpieczeństwa, a także by odizolowało go od innych domowników. Fakt, że ja – najmłodsze dziecko – nie robiłem nic brał się także stąd, że każdy potrzebował kogoś, kto jest słabszy i mniej zaradny od niego, z tego prostego powodu, żeby móc się z nim porównać. Ja się do tej roli nadawałem znakomicie i bardzo dużo czasu strawiłem na zrozumieniu tego mechanizmu. Kiedy go w końcu odkryłem, nie dawałem już potem nikomu żadnej szansy. I to – ten nawyk – dość przyznam okropny, został ze mną do dziś.

Martin miał niesamowite przygody, pływał po morzach i ciężko pracował, musiał walczyć o każdy kęs życia, a kiedy poznał piękną dziewczynę z bogatego domu zakochał się bez pamięci z miejsca i stało się to przyczyną wszystkich jego nieszczęść.

Kiedy ja, pewnego zimowego popołudnia, pojechałem autobusem do Stężycy, żeby obejrzeć tamtejszy gotycki kościół z portalem atrybuowanym Santi Gucciemu, żeby zobaczyć gotyckie sklepienie wznoszące się nad nawą główną, rodzice nie uwierzyli rzecz jasna w tę gawędę. Myśleli, że mam tam jakąś koleżankę i byli bardzo szczęśliwi, że wreszcie zacząłem okazywać jakieś dające się opisać normalnym językiem, ludzkie odruchy. Nie wyprowadzałem ich z błędu. W tej Stężycy, kiedy już obejrzałem sobie dokładnie kościół, datowany na pierwszą połowę XIV wieku, zaszedłem do sławnego baru „Wisełka” , gdzie kupiłem sobie śledzia i piwo. Uważałem, to za najbardziej naturalną rzecz na świecie. Nie przypominałem jednak w niczym bohatera powieści ‘Martin Eden” Martin wzbogacił się znacznie i gwałtownie publikując swoje opowiadania i powieści z mórz południowych, a stało się to w bardzo krótkim czasie. Nie wiem czy ktoś kiedyś zadał sobie trud by policzyć ile czasu w powieści zajmuje Martinowi droga od biednego marynarza, nie potrafiącego sklecić kilku słów w angielskim języku literackim, do posiadacza własnego jachtu. Niewiele, albowiem miłość jego życia nie zdążyła się przecież zestarzeć, nie znalazła sobie nawet męża, który byłby stosowniejszą partią niż Martin – agresywny, były majtek, z niezrozumiałymi aspiracjami. Oceniając na oko, cała ta kariera zajęła Martinowi około dwóch, trzech lat. A przecież musiał się w tym czasie zmagać z niezwykłymi zupełnie przeciwnościami. Czytał wszystko co było w bibliotece, uczył się chaotycznie różnych przedmiotów, wstawał o świcie i kładł się późną nocą, a cały dzień przecież ciężko pracował fizycznie. No i jeździł rowerem do swojej dziewczyny, o ile pamiętam było to 80 mil dziennie. Już po pierwszym przeczytaniu tej powieści wydało mi się to dość problematyczne, zważywszy, że Martin nie miał roweru z przerzutkami, a do tego jeszcze przez cały dzień pracował w pralni.

Ja sam, rzecz jasna, też wstawałem rano, potrafiłem podnieść się o trzeciej z rana i jechać na ryby, nad Wisłę, kiedy jednak wracałem, nie po ciężkiej pracy przecież, nie było mowy o czytaniu czy pisaniu czegokolwiek, musiałem się położyć, żeby odespać. Jak możemy przeczytać w samej powieści, ale także w licznych biografiach, płaca amerykańskiego robotnika wynosiła w czasach Martina Edena i Jacka Londona 10 centów za godzinę. Nie wiem jaka była siła nabywcza owych 10 centów, ale myślę, że spora. Miesięczna pensja niewykwalifikowanego robotnika w San Francisco tamtych czasów to około 40 dolarów. Jej siły nabywczej również nie znamy. Nie wiemy także ile mogła kosztować maszyna do pisania, która przecież potrzebna była Martinowi, żeby mógł rozpocząć karierę literacką.

Jeśli idzie o samo pisanie to – czytając powieść „Martin Eden” nie miałem o nim pojęcia. Nie wiedziałem jak to się robi, miałem jednak głowie i sercu pewien głęboki dysonans poznawczy – chodziłem do szkoły, wysławiałem się poprawnie, mógłbym teoretycznie napisać coś, co mogło uchodzić za kawałek literacki, ale tego nie zrobiłem, albowiem wiedziałem, że nie dam rady i wyjdzie z tego jakaś komedia. Tym bardziej szydercza im większej liczbie osób chciałbym się tym swoim dziełem pochwalić. Nie mówiłem więc nic o swoich ambicjach i swoich motywach. Pozostawiając otoczeniu wdzięczne pole do interpretacji.

Martin od razu wiedział co i jak. Mimo, że był prostym marynarzem, od razu wiedział, co trzeba zrobić, żeby zacząć literacką karierę. Wysłał opowiadanie na konkurs i ten konkurs wygrał. Dostał nawet honorarium. Potem nie szło mu już tak dobrze, ale dzięki wytrwałości i uporowi osiągnął w końcu sukces. Przyznam z pewnym skrępowaniem, że nigdy nie miałem ani serca, ani zaufania do ludzi zbyt dużo opowiadających o swoim uporze i determinacji. Podejrzewałem ich zawsze o to, że ktoś w nich ten upór i determinację stymuluje. Młody człowiek, nie jest bowiem w stanie wyobrazić sobie jak wygląda naprawdę ten obszar działalności, do którego aspiruje i co trzeba zrobić, żeby osiągnąć tam sukces. Tak więc, często bywa tak, ze zarówno ambicje jak i trudności na drodze do ich realizacji są po prostu celowo ustawionym torem przeszkód.

I tym oto sposobem dojechaliśmy do magicznej liczby 1000 słów dziennie, co zajęło mi niecałe czterdzieści minut, albowiem w międzyczasie przygotowałem jeszcze śniadanie dla Michaliny, która obudziła się wcześniej i byłem w, pardon, toalecie.

Zwykle przyjmuje się interpretację następującą – Martin Eden to powieść autobiograficzna. Kłopot w tym, że podobnie autobiograficzną powieścią jest jeszcze „John Barleycorn czyli wspomnienia alkoholika”. Tej książki nie czytałem, ale ją sobie już zamówiłem. Jak pamiętamy Jack London żył czterdzieści lat, w tym czasie zdążył napisać mnóstwo książek, z których tylko niektóre dotyczą przygód na morzu. Większość z nich to, dziwaczne opowiadania o charakterze społeczno-obyczajowym, a także coś, co od biedy można uznać za fantastykę – „Cień i błysk” albo „Szkarłatna dżuma”. Ta fantastyka miesza się z wątkami jawnie socjalistycznymi, a pamiętamy przecież, że London należał do Bohemian Grove, gdzie nie wpuszczano byle kogo. Poza tym pobyt w tym sławnym stowarzyszeniu młodych, wysportowanych mężczyzn ze skłonnością do alkoholu i morfiny, był obłożony pewnym ryzykiem obyczajowym, które nie każdy był gotów podjąć. Za pewnik uznaje się, że Jack London, na pewno by go nie podjął, choć są tacy, którzy wprost twierdzą, że było dokładnie odwrotnie.

Kiedy czytamy, że siedmioletni Jack wstawał o trzeciej rano, żeby przed pójściem do szkoły roznieść lokalną gazetą, a wieczorem kiedy wracał roznosił jej popołudniowe wydanie, mimowolnie spoglądamy na jego zdjęcie z tamtych czasów. Widzimy na nim tłustego, rozlazłego dzieciaka w dobrych ciuchach, który ma zamiar za chwilę szczerze się rozpłakać. Jak to dziecko mogło obudzić się przed świtem i biegać po sąsiadach z gazetą, a potem jeszcze wędrować do szkoły, która nie mieściła się przecież na sąsiednim podwórku?

Rodzice Jacka, byli dziwaczni. Ojciec, który opuścił matkę i wyparł się syna, był jarmarcznym okultystą nadającym swojej profesji rys akademickiego wtajemniczenia. Matka także miała skłonności ezoteryczne, ale była przede wszystkim „zwolenniczką wolnej miłości”. Kiedy patrzymy na jej zdjęcie dochodzimy do szyderczego wniosku, że inaczej być nie mogło, albowiem szybka miłość w przypadku tej pani w ogóle nie wchodziła w grę. Jack wychowywany był przez ojczyma, weterana wojennego, który bardzo się starał, żeby rodzina żyła na przyzwoitej stopie. Organizował gospodarstwa rolne wokół San Francisco, co zapewne nie było zbyt trudne, albowiem wielkie, dynamicznie rozwijające się miasto pochłonie każdą ilość żywności. Przedsięwzięcia jednak upadały, ze względu na histerię i idiotyczne decyzje matki Jacka. Nikt oczywiście nie wspomni słowem o tym, kto te przedsięwzięcia kredytował i kto dawał panu Londonowi, od którego Jack pożyczył sobie nazwisko, kolejne szanse na nowe przedsiębiorstwa. Być może był to jego teść, ojciec Flory, matki Jacka, o którym nie znajdziemy słowa w wiki, choć przecież był to człowiek zamożny, jeden z najbogatszych ludzi na środkowym zachodzie, który inwestował w wielki kanał Pensylwanii.

Biografowie, skupiają się zwykle na wrażliwości Jacka i jego bohaterstwie. Przez wrażliwość rozumieją oni współczucie dla biednych i chęć reformy kapitalistycznego społeczeństwa. Podkreślają też, że Jack inwestował i organizował różne przedsiębiorstwa, podobnie jak jego ojczym. Plajtowały one zwykle. Nie wiemy jednak kto je kredytował i nie wiemy kto podpalił sławny „Dom Wilka” czyli rezydencję, którą wybudował dla siebie Jack London, kiedy był już syty sławy i zaszczytów. Nie znamy motywacji podpalacza, ale w życiu już tak jest, że podpalenie jest przeważnie motywem zemsty. Jeśli w grę nie wchodzą pobudki osobiste, to z całą pewnością chodzi o pieniądze.

Jack nie był taki sam jak Martin Eden, choć on sam włożył dużo trudu by przekonać do tego czytelników. Jack nie było prostym marynarzem, a jego decyzja o wypłynięciu na morze, a potem o wyprawie na terytorium Jukon, po złoto, nie wiązała się z przedstawianymi przezeń motywami. Jack chodził do dobrych szkół, z których go wyrzucano i zapisał się także na uniwersytet Berkeley, gdzie nie przyjmuje się przecież byle kogo. Jego przyjęli, ale potem sam zrezygnował ze studiów. Ponoć dlatego, że musiał iść do pracy. No nie wiem.

Jak pewnie wszyscy się już domyślili podejrzewam Jacka Londona o najgorsze, to znaczy o to, że pijąc i łajdacząc się ponad miarę sfingował swoją drogę do sukcesu, podpisując serię cyrografów, które zaprowadziły go na szczyt. Tam jednak okazało się, że jego wybraństwo, legendarna fizyczna odporność i wrażliwość, są jednak mocno problematyczne. I nie o to chodzi wcale, by kokietować nimi publiczność. Po skonstatowaniu powyższego Jack popełnił samobójstwo, choć biografowie twierdzą, że nie jest to wcale pewne. Jak wiemy Martin Eden także popełnia samobójstwo nurkując na wielką głębokość wprost ze swojego luksusowego jachtu. Wie bowiem, że nie uda mu się, działając w pojedynkę, zreformować świata, a do komunistów zapisać się nie chce, albowiem przeszkadza mu ten sukces, na którym tak bardzo mu zależało. No i w poczuciu tej strasznej klęski postanawia utonąć. To nie koniec historii o Jacku Londonie, będziemy do niego wracać jeszcze kilka razy. Mamy 1800 słów w niecałą godzinę. Szkoda, że nie mamy dostępu do rynku literatury propagandowej jak Jack London, zaprosiłbym Was wszystkich wtedy na swój jacht.

Na razie zapraszam do księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl do sklepu FOTO MAG, który jest na razie zamknięty i do księgarni Przy Agorze.

Ponawiam także swoją prośbę

Tak się niestety składa, że dynamika rynku (a nie mówiłem, a nie mówiłem) w związku z okrągłymi rocznicami politycznych sukcesów Polski, jest tak słaba jak nigdy chyba do tej pory. Mamy wielkie plany dotyczące tłumaczeń, które od kilku lat są realizowane z budżetów, generowanych bieżącą sprzedażą. Niestety budżety te nijak nie pokryją dalszych, będących w trakcie realizacji projektów. Jeśli więc ktoś ma taki kaprys, żeby wspomóc mnie w tym dziele i nie będzie to dla niego kłopotem podaję numer konta. Ten sam co zwykle

 

47 1240 6348 1111 0010 5853 0024

i pay pal gabrielmaciejewski@wp.pl

Jestem tą koniecznością trochę skrępowany, ale ponieważ widzę, że wielu mniej ode mnie dynamicznych autorów nie ma cienia zahamowań przed urządzeniem zbiórek na wszystko, od pisania książek, do produkowania filmów włącznie, staram się odrzucić skrupuły. Jak nic się nie zbierze trudno, jakoś sobie poradzę…

  35 komentarzy do “Tysiąc słów dziennie”

  1. nie wiem czy to kwestia tłumaczenia, ale London nigdy mnie nie zachwycił

  2. Wcale nie widze powodu do drwin. Pewien wiezien, by umilic sobie czas odsiadki ugniatal palcami gazety w kulki papieru i gdy wychodzil na wolnosc, przy pozegnaniu zmiazdzyl dlon straznikowi. Regularne cwiczenia moga przyniesc spektakularne efekty. Niewykluczone, ze Jack London bedac w Meksyku podczas rewolucji przybil piatke Jozefowi Retingerowi i Melchiorowi Wankowiczowi. 
    http://tomaszmiler.com/uscisk-dloni.html

  3. Mnie też nie. To były cholerne nudy

  4. Gosc zna sie na rzeczy. Czy jest salon cygarowy w Gorznie?

  5. nie pamiętam tego autora ze szkoły, ale w domu coś Londona czytałam. Zajrzałam do wiki, najbardziej mi się podobało że urodził się jako syn Flory Wellman i że był wszędzie i w Klondike i sprawozdawał  z wojny rosyjsko – japońskiej i z wojny domowej w Meksyku i był socjalistą czerpiącym z Marksa, Darwina, Spencera i Nitschego i interesował się walką klas.

    No ciekawa osobowość taka otwarta na nowe trendy.

  6. No tak, jeszcze te korespondent wojenny

  7. No tak, w Turznie.

  8. Tez jestem najmłodszy z rodzeństwa. Gdy mi doradzano, że coś mogę zrobić lepiej lub inaczej podnosiło mi to ciśnienie. I zamartwianie się najstarszej siostry, czy dam sobie radę w czymkolwiek. Najstarszy i najmłodszy z rodzeństwa idą w świat z innym bagażem zachowań od pozostałych.

  9. Jezeli ktos chce zapoznac sie z nieznanymi aspektami zycia Jacka no to prosze (link po angielsku)

    http://mileswmathis.com/london.pdf

  10. >Po skonstatowaniu powyższego Jack popełnił samobójstwo…

    Jack London i widmo flauty

  11. Ale po co?…

    Wiadomo, ze wyksztalceni Amerykanie bazuja na kulturze niemieckiej (Marx, Nietzsche, Freud), od siebie dodali tylko prymitywny rasizm, darwinizm i te wszystkie zboczenia rodem z San Francisco, ktore tak imponuja przeciwnikom PiS i Kosciola, obroncom Romana Polanskiego, bo uwazaja je za symbol nowoczesnosci i wielkoswiatowy sznyt.

  12. Po co? a po co czytac cokolwiek lub zapoznawac sie z jakakolwiek alternatywna wersja histori…no po co? jak wynika ze wszystko juz wiemy…:)

  13. Są przypadki, gdy jakość twórczości literackiej jest odwrotnie proporcjonalna  do ilości  słów. I wydaje się , że  powinna być to zasada dominująca.

    Twórczość zebrana Kawafisa składa się na jedną średniej objętości książeczkę, ale jakość poezji poraża. Szkoda, że w sporej części dotyczy alternatywnych seksualności,  ale to jest drugorzędne. Facet pisał mało, ale treściwie, a przypisuje mu się pozycjeę największego poety dwudziestego wieku.

    W ogóle powieść, ze swojej definicji będąc utworem rozbudowanym, generuje w  naturalny sposób duże objętości. I jakże często jej autorzy wpadają w pułapki nudy i wodolejstwa – nic nie mających wspólnego z wyżynami sztuki, a znacznie więcej z wierszówkami….

  14. Dzięki. Przeczytałam.

    1. Żadnych „1000” słów dziennie nie było! Powieści zostały zakupione od Sinclaira Luisa. Pod koniec życia London zmagał się z sądowymi procesami o plagiat.

    2. Rodzina matki Londona związana z rodami innych miliarderów Hearstów i Bondów, a wszyscy młodzi mężczyźni tych rodów pracowali dla wywiadu lub byli kretami ruchu socjalistycznego w USA

    3. matka spirytystka (spirytyzm w USA- projekt tajnych służb), biologiczny ojciec astrolog (astrologia-projekt tajnych służb)

    4. London był gejem, lubił brydża, nie cierpiał wypraw morskich

    5. akt zgonu sfałszowany (niewłaściwe nazwisko), a milionowe ranczo płonie w tym samym roku, w którym on rzekomo umiera, nieznana jest suma ubezpieczenia

    6. tuż po śmierci zapomniany i pogardzany, legenda maczo-rewolucjonisty budowana dopiero wiele lat po śmierci

     

    I teraz to mnie dopiero ta scena z Dyzmy śmieszy jak Nina czyta mu Zew Krwi…

  15. taka wytwalosc to dar. Gratuluje!!! Za to Czapki z glow.

  16. Dokladnie jest tam kilka watkow…ktorych NIKT w szkole lub oficjalnych mediach nigdy nie zwrocil uwagi…

  17. Bo szkoły i media mają tę uwagę naszą odwracać przecież:)

  18. Oczywiscie…i jeszcze jeden link do wielkiego bohatera…John Reed cala biografia jeden wielki fake…:)

    http://mileswmathis.com/reed.pdf

  19. A ja właśnie czytam o Richargie Gere, ciekawa ta strona, więc jeszcze raz- dzieki za link

  20. Prosze pocztyac o Karolu Marksie i jego malozonce…:)

  21. Słowo Flauta czyli cisza morska użyłem w ilustracji do Jacka Londona, gdyż zainspirowałem się jego wrażeniem Białej Ciszy czyli stanu po śnieżycy, gdy zanika wszelki ruch…człowiek staje się lękliwy…zdaje sobie sprawę, ze jego życie to życie robaka i nic więcej (Syn Wilka). Nie jestem pewien, czy ten poszukiwacz przygód z bogatą wyobraźnią bał się ciszy życia domowego, ale z pewnością bał się mocznicy, którą zdiagnozowano u niego w roku 1914. Nie przestał pić.

  22. À le  jaja…

    … kapitalne podsumowanie  !!!   A najlepszy jest pkt 6… super dzieki za przeczytanie tego pdf’a  Pani Marto  !!!

  23. A po co…

    … nie beda przeciez te gamonie merdialne podcinac galezi na ktorej siedza  !!!

    Dobrze, ze jest portal Gospodarza… i oczywiscie Mullins i Marta.

  24. Bede wdzieczna…

    … za skreslenie paru slow Pani recenzji o tych zalganych personach… niekoniecznie dzisiaj, ale tak w dowolnym dla Pani terminie i raczej wieczorkiem, aby nie trollowac glownego tematu, bo dla mnie angielski to „black magic”…

    … z gory dziekuje.

  25. Dobrze. Spróbuję. Dobranoc

  26. Pisanina Milesa Mathisa to są z reguły brednie i obawiam się, że dotyczy to też Londona. Każdy ma prawo zasmiecac sobie głowę.

  27. „Żelazną stopę” też?

  28. Staram się wyłowić informacje dość wiarygodne, jak ta z procesami o plagiat. Raczej są na to dokumenty, jak z Kosińskim. Może ma pan rację, a może nie…

  29. „Miesięczna pensja niewykwalifikowanego robotnika w San Francisco tamtych czasów to około 40 dolarów. Jej siły nabywczej również nie znamy”

     

    Znamy – uncja złota to 20$ – czyli dwie uncje – obecnie 3000$ czyli niecałe 12 tys złotych.

  30. Brednie i smiecie to obawiam sie ze ma Pan w swojej glowie…:)

  31. A merytorycznie – kim jest ten Mathis?

  32. Amatorem dlubania w histori…podobnie jak gospodarz tego bloga…problem polega na tym iz z reguly przyjmujemy oficjalna wersje bezkrytycznie…nie mowiac nawet o zamianach nazwisk i ukrywaniu przeszlosci roznych aktorow i animatorow histori…

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.