lip 192014
 

O wychowaniu dzieci w dawnych czasach mógłbym napisać ponurą i dręczącą książkę, utrzymaną w klimacie bergmanowskim. Nie zrobię tego jednak. Nie będę pisał książek o swojej rodzinie i o swoich przemyśleniach na temat rozwoju osobowości młodych ludzi oraz realizacji przez nich różnych pragnień i celów. Chciałbym tylko opowiedzieć o tym, na czym polegało i polega podstawowe oszustwo, któremu ulegamy oglądając dany nam świat.
W tak zwanych dawnych czasach oglądałem nieprzytomne ilości filmów i programów telewizyjnych, wychodząc ze słusznego założenia, że jeśli zejdę dorosłym z oczu i nie będę dla nich problemem, to może życie będzie prostsze i bardziej moje. I nie pomyliłem się. Kiedy dziś słyszę o tym, że telewizja ogłupia nie mogę w to, przyznam się, uwierzyć. Może to dlatego, że moje podstawowe zajęcie w latach dziecinnych, czyli oglądanie telewizji, uzupełniałem jednak jakąś powierzchowną lekturą i bieganiem po lesie, sam nie wiem. W każdym razie było tak, że wiele rzeczy, które wiedziałem w telewizji, natychmiast realizowałem w praktyce. Uważano mnie przez to za niegroźnego wariata, ale pozwalano mi na te ekstrawagancje, bo to oznaczało, że nie będę myślał o głupstwach i robił głupstw. W danych mi okolicznościach, przez robienie głupstw dorośli rozumieli przeważnie podkradanie różnych rzeczy z podwórek innych ludzi, albo ze sklepu spożywczego, który stał nieopodal.
Pamiętam, że kiedy pokazali w jakimś niedzielnym programie faceta, który robił takie mikroskopijne książki, ja także wraz z kolegą zacząłem takie książki robić. Oczywiście nic w nich nie było napisane, ale po prostu sklejaliśmy te tekturki, dodając do środka kartki, a okładki dodatkowo oklejając skórą. I to się nam szalenie podobało. Nasze książki nie były oczywiście tak małe, jak te jego, ale były małe i to wystarczyło.
Kiedy obejrzeliśmy film o poszukiwaczach złota, wytopiliśmy zaraz ze starych akumulatorów odpowiednią ilość ołowiu, potem ten rozgrzany, płynny ołów wylaliśmy z pewnej wysokości na starą pokrywkę do kociołka znalezioną na śmietniku, gdzie się stale bawiliśmy. Pokrywka była mokra i ołów rozbryznął się na wszystkie strony i o mało nie powybijał nam oczu. Sporo kawałków jednak zastygło na pokrywce. Te zeskrobaliśmy i wrzuciliśmy do strumienia, który przepływał przez pastwisko. Potem zaś wzięliśmy od naszych matek blaszane miski i poszukiwaliśmy tych kawałków ołowiu udając, że to jest złoto w Klondike.
Po obejrzeniu kilku filmów samurajskich mój kolega, który miał do tego rękę, wystrugała dla każdego katanę z wierzbowego drewna. Rękojeści owinęliśmy takim specjalnym sznurkiem, który nazywał się siutarz, albo sitarz, już nie pamiętam, a tsuby zrobiliśmy z grubej tektury. Potem lataliśmy z tym po podwórkach młócąc się po łbach i stwarzając zagrożenie dla siebie, młodszych dzieci i dorosłych.
Najgroźniejsza sytuacja miała miejsce wtedy kiedy mój kolega postanowił wyprodukować prawdziwy oścień do łowienia ryb w strumieniu. To było zadania aż nadto proste. On po prostu wziął ostrze starego noża. Przeciął potem wzdłuż koniec długiego, leszczynowego kija umieścił tam to ostrze i całość związał mocno tym sitarzem. Wyglądało to bardzo autentycznie. W naszych strumieniach nie było ryb, a jedynie żaby, ale nam to nie przeszkadzało, upolowaliśmy ich wtedy mnóstwo. Kiedy jednak ojciec kolegi zobaczył z czym latamy po łące, odebrał mu ten fascynujący instrument od razu.
W naszym pokoleniu na szczęście zaczęły przygasać eksperymenty pirotechniczne i nikomu niczego nie urwało, ale taki Darek, trochę od nas starszy, z upodobaniem produkował granaty z drewna.
Ja zaś zbierałem motyle. Nie miałem o tym pojęcia, ale interesowało mnie to bardzo i znałem wiele gatunków. W naszej księgarni nie było żadnych atlasów motyli, no, ale siostra przywiozła mi taki atlas z Warszawy i ja dzięki temu mogłem zrobić to co najbardziej lubiłem, czyli zejść dorosłym z oczu. Manewr ten stosowałem wiele razy i on zawsze skutkował. Zbierałem więc motyle, czytałem książki, albo oglądałem telewizję, a kiedy poszedłem do szkoły średniej zacząłem hodować sadzonki drzew w doniczkach. Czyniłem tak, by nie umrzeć z nudów, nie oszaleć ze strachu przed nieznaną przyszłością i nie narazić się nikomu. Nazywano mnie z tego powodu sobkiem. Nie z powodu tych sadzonek, ale z powodu postawy jaką przyjąłem. Myślałem bowiem wyłącznie o sobie i swoich sprawach. No i to mi zostało do dziś.
W życiu każdego z nas przyszedł w końcu taki moment, że musieliśmy pożegnać się z dzieciństwem. I wtedy okazało się, że dorośli, nie tylko najbliżsi, ale też ci dalsi, ci wszyscy, których spotykamy w szkole, w pracy naszych rodziców, oraz w urzędach, uważają opisane tu przeze mnie fascynujące czynności za dzieciństwo, za rzeczy skrajnie niepoważne, których dorosłemu człowiekowi robić nie wypada. Dorosłe bowiem życie polega na tym, że chodzi się do pracy, stamtąd wynosi się różne rzeczy do domu, bo rzeczy tych brakuje w sklepie, a żeby jakość złagodzić lęk przed przyłapaniem na kradzieży trzeba pić wódkę. Z tym piciem to było tak, że w naszych okolicach był towarzyski przymus picia i to się wszystkim nam kojarzyło z dorosłością. Kiedy dotarło do mnie co dorośli rozumieją przez pożegnanie się z dzieciństwem zamarłem. Musiałem coś wymyślić, bo do tego życia, które było w ofercie nie nadawałem się zupełnie. No i wymyśliłem. Poszedłem do technikum leśnego, bo dawało to pożywkę mojej wyobraźni, a dorosłym złudzenie, że zdobędę uczciwy zawód. Oczywiście, wiele osób śmiało się ze mnie, bo w naszych okolicach nikt nie wybierał takiej drogi, wszyscy szli do wojska albo na kolej. Pamiętam kolegę, który dojrzał najwcześniej. Był o rok młodszy ode mnie. Pierwszy poszedł do pracy, pierwszy zaczął palić papierosy, pierwszy zaczął pić wino, pierwszy się ożenił i był tak bardzo dojrzały i odpowiedzialny, że moja świętej pamięci matka, która niczego nie rozumiała, stawiała mi go za wzór. On też pierwszy z nas umarł. W maju tego roku, kiedy byłem na targach, na stadionie.
My, cała reszta bandy, ciągle żyjemy. No, ale my byliśmy bardzo długo niedojrzali.
Do czego zmierzam? Do tego, że oferta, którą podawano nam do wierzenia, kiedy byliśmy dziećmi była fałszywa. To jednak co rzeczywiście system miał nam do zaproponowania nie było wymierzone w nas. Było wymierzone w innych, a my mieliśmy się tylko zaprząc do roboty dla systemu, każdy na swoim malutkim odcinku i milczeć. Wielu ludzi to satysfakcjonowało, tak jak na przykład mojego kolegę Toyaha. Wielu ludziom się to nie podobało i ludzie ci kontestowali system z punktu widzenia tak zwanego realizmu. Dokładnie tak jak to wczoraj zrobił Toyah z naszą obecną rzeczywistością. Ludzie ci chcieli, żeby wszystko działało, żeby w sklepach był towar, żeby służba zdrowia była taka jak należy, żeby ludzie traktowani byli z poszanowaniem ich przyrodzonej godności. Mnie, przyznam szczerze, tego rodzaju postawa mierziła zawsze i zawsze starałem się trzymać z daleka od takich wizji. Nie wierzyłem bowiem i nadal nie wierzę w egzystencję zestandaryzowaną w ramach nakreślonych przez państwo. Nic na to nie poradzę. PRL stwarzał złudzenia i nie pozwalał ich realizować na poziomie najprostszym. Nigdy nie potrafiłem, na przykład, zrozumieć dlaczego jakiś wsiowy głupek, który chce mieć motor, uważany jest za chłopca przytomnego i przewidywalnego, a ja autor tylu niesamowitych pomysłów, nie znajduje nawet połowy tego zrozumienia u dorosłych co on. Ubóstwo oferty w PRL było straszne. Nie ma do tego powrotu. Jeśli komuś się zdaje, że mógł być w tamtych warunkach szczęśliwy, to znaczy, że coś jest nie tak.
Świat dzisiejszy również stwarza złudzenia i również blokuje je na poziomie najprostszym. Nie blokuje jednak indywidualnej dynamiki i nie pozbawia nas nadziei w sposób systemowy i zorganizowany, tak jak to się działo wtedy. Moje dziecko nie musi się przede mną ukrywać ze swoimi szajbami, a ja wiem, że jeśli on sam sobie nie pomoże korzystając z tego co mu tam w duszy gra i w płucach rzęzi to nikt mu nie pomoże. Oczywiście, póki jest zdrowy i może sam podejmować decyzje. Kiedy zachoruje działająca służba zdrowia na pewno się przyda. No, ale nie można wobec takich myśli budować swojego życia.
Jeśli się komuś wydaje, że osiągnie dziś cokolwiek, zdobywając najpierw akceptację najbliższych, potem swojej dziewczyny, potem rówieśników z podwórka, a na koniec księdza proboszcza, to znaczy, że zwariował. Jest dokładnie na odwrót, tylko szczere i niekłamane szyderstwa utwierdzają nas w przekonaniu, że czynimy dobrze i właściwie, a droga nasza jest prosta i prowadzi do celu. Wszystko inne to złudzenie i droga do klęski.

Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić nowy numer dwumiesięcznika Polonia Christiana, książkę księdza Grzegorza Śniadocha pod tytułem „Msza Święta Tydencka, mity i prawda”, oraz nowy numer 'Szkoły Nawigatorów”.

  8 komentarzy do “Uświadomiona konieczność niejedzenia bananów”

  1. Grzeczne dziecko byłeś, nie to co teraz 😉

  2. siutarz….. no nie całkiem sznurek , bardziej rodzaj lokorowej tasiemki …

    z tym ołowiem to przegięcie …. gdyby dorośli wiedzieli to w D…… powinieneś dostać 🙂

  3. reszta OK … też tak miałam ….. :)))….. no trochę inaczej , oczywiscie …. ale to schodzenie z drogi dorosłym jest bardzo owocne 😉

  4. …pewien amerykański Żyd nazwał socjalizm :

    „najchwalebniejszą kartą w dziejach narodu żydowskiego
    od czasów zburzenia Drugiej Świątyni przez Tytusa.”

  5. Pięknie powiedziane.

  6. Z tym olowiem to u mnie bylo tak ze stopilem kawalek zolnierzyka w lyzce na kuchence gazowej a potem
    chcialem to wszystko szybko schlodzic. Jak to pierdyknelo to cud ze nie po oczach. Ale takiej tapety natryskowej to wtedy nikt nie mial. Musialem szybko to skrobac z sufitu i scian zeby sie nie wydalo.
    Ale to bylo dawno , w czasach kiedy czytalem Bahdaja Ozogowska Liskowackiego Zawade Nienackiego i oczywiscie Niziurskiego.

  7. To było wczoraj….

  8. Pamiętam smolisty smak pieczonych kartofli z ogniska, które w celu szybszego upieczenia wsadu zasilane było kawałkami papy.
    ——————————————————
    Gdyby rodzice moi i innych dzieciaków z podwórka wiedzieli co robimy, gdzie się szlajamy to przywiązali by nas łańcuchem do kaloryfera, o ile byłby wtedy na stanie w mieszkaniu. Na szczęście nikt nie uległ trwałemu kalectwu, nie licząc złamań, otarć i skaleczeń.
    Tylko Hubert poszedł na tamten świat w wieku lat dziewięciu. Spadł(?) z „naszej” tratwy do wody, a kolega, który z nim był pobiegł przerażony do domu. Wyznał co się zdarzyło dopiero po godzinie.
    ——————————————————–
    Największy wpływ na nas mieli starsi koledzy.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.