lis 012020
 

Ogłosili, że zmarł wczoraj Sean Connery, człowiek, będący dla mnie i dla wielu uosobieniem brytyjskiego imperializmu w światowym kinie, stary łobuz, damski bokser i wielki chytrus. Nie powiem, kiedy byłem młodysz popisy Seana na ekranie podobały mi się bardzo. A najbardziej, jak zagrał w filmie „Imię róży”, Wilhelma z Baskerville, cesarskiego agenta snującego się po zaalpelskich eremach w poszukiwaniu rzadkich i potrzebnych do nowej polityczej walki z papieżm ksiąg. Umberto Eco tak to urządził, by w tę całą średniowieczną rozrywkę, wpadkować jeszcze całą puszkę dydaktyczego dziegciu, czego dziś nikt chyba nie dostrzega. Ja, choć nie znam się na filozofii, od razu poznałem, że Wilhelm to alter ego Ockhama. Sprawa jest więc czysta i bardzo klarowna.

Pomyślałem, że warto uczcić jakoś pamięć Seana Connery. A jak pamiętacie Michał Radoryski, napisał już pięć rozdziałów drugiej części cyklu Zbigniew Nienacki vs….Tom drugi nosić będzie tytuł „Zbigniew Nienacki vs Umberto Eco. Uznałem, że opublikowanie tu pierwszego rozdziału, będzie właśnie wyrazem hołdu dla aktora Connery, który przez całe życie, samym swoim istnieniem przekonywał nas o niezniszczalności imperium.

Dodam jeszcze tylko, że wraz z Michałem i kilkoma dawnymi kolegami, postanowiliśmy wydać jeszcze jeden numer kwartalnika Szkoła nawigatorów. Ukaże się on po nowym roku. Nie zdradzę dziś czemu będzie poświęcony. Powiem tyle, że nie mogę zrobić tego w innym systemie, jak tylko z Michałem i ludźmi, którzy pracowali przy numerze rzymskim. Kryzys jest poważny. Z jednej strony muszę mieć nowy tytuł, a papierowe wydanie Szkoły cieszyło się zawsze wzięciem, z drugiej – muszę wdrożyć system oszczędności. Tak więc zostaje mi Michał i jego ekipa. Jeden numer wydamy na pewno. A co będzie dalej…się zobaczy.

A teraz już Zbigniew Nienacki vs Umberto Eco.

 

Rozdział I

 

Podróże pociągami w dawniejszych czasach miały swój specyficzny urok. Niektórzy jednak nie potrafili go dostrzec i widzieli jedynie mankamenty takiego sposobu przemieszczania się, a wielu nawet uważało go za karę bożą. Szczególnie jeśli mieli podróżować nocnym pociągiem ze stacji Długi Kąt do Katowic, albo innego dużego miasta. Od razu wyjaśnię, że stacja i wioska Długi Kąt znajduje się w znacznym od Śląska oddaleniu, w obecnym województwie lubelskim, a dawnym zamojskim, i położone są wśród pagórków i niw Roztocza. Czy nas powinno to w ogóle interesować? W zasadzie nie, albowiem historia nasza rozgrywa się poza czasem i przestrzenią. Warto jednak osadzić ją w jakichś realiach, albowiem nie ma takich zjawisk, nawet w świecie nadprzyrodzonym, które nie dałyby się opisać słowami i obrazami dobrze nam znanymi, widzianymi w przeszłości odległej lub całkiem niedawno.

Wyobraźmy więc sobie nocny pociąg pełen udręczonych ludzi, z których tylko część wie, gdzie i po co jedzie. Ludzie ci, kto pamięta ten uwierzy bez trudu w ten opis, zajmują nie tylko przedziały, ale także leżą pokotem na podłodze wagonu i usiłują zasnąć. Kilku się nawet to udaje, ale co jakiś czas budzi ich konduktor przeciskający się nie wiadomo właściwie po co między podróżnymi, budzą ich inni pasażerowie, usiłujący dostać się z przepełnionym pęcherzem, albo i czymś gorszym, wprost do śmierdzącej nieludzkimi wyziewami toalety znajdującej się w końcu każdego wagonu. Pociąg nie jest pospieszny, ani nawet przyspieszony, jedzie wolno, zatrzymuje się na każdej stacji, a czasem także między stacjami. Wtedy ludzie, ci którym akurat nie chce się siku, nie zasnęli snem kamiennym, ale trwają z otwartymi oczami w oczekiwaniu na zakończenie tej upiornej nocy, otwierają okna. Wilgotny i zimny powiew wiatru wiejącego znad ośnieżonych, ciągnących się wokół torowiska pol, powoduje coś jakby dreszcz we wszystkich pasażerach. Pociąg zaś, niczym olbrzyma gąsienica, której ktoś zagroził rozdeptaniem, wydaje się wyginać i syczy. Choć przecież wszyscy wiemy, ze gąsienice nie syczą, pociąg zaś nie może się wygiąć z powodu wewnętrznego jakiegoś spazmu. No, ale drżą ludzie w środku, narażeni przez nieodpowiedzialnych, a ciekawskich bliźnich na nagłe zetknięcie się z chłodnymi podmuchami.

Tylko niektórzy są zadowoleni z nagle otwartych okien, tylko niektórzy uważają, że przeciąg to coś dobrego, bo wywieje trochę smrodu, jaki unosi się nad spoconymi, odzianymi w ortalion i tanią konfekcję, ciałami. Większość zaczyna drżeć, protestować i marudzić. Ludzie zaś którzy otworzyli okna, usiłując coś dojrzeć w ciemnościach i odgadnąć dlaczego pociąg się zatrzymał, choć nie ma wokół żadnej kolejowej infrastruktury, nie ma ani pół semafora, peronu czy budynku stacyjnego. Są jedynie pokryte śniegiem pola, omiatane wiatrem niosącym lodowatą krupę wymieszaną z deszczem.

Mogą wypatrzeć oczy, łzawiące coraz mocniej, i tak nic nie zobaczą. Pociągi bowiem, czy to w dawnych czasach, czy to w zaświatach, zatrzymywały się zawsze niespodziewanie z jednego tylko powodu – bo tak i już. Można było powiedzieć, że one stawały na pustkowiu, na złość pasażerom, ale nie będzie to tak precyzyjne określenie, jak to pierwsze. Pociąg zatrzymywał się w polu, bo tak. I jakiekolwiek próby wskazywania egzegez tego faktu skazane są na klęskę.

Przyjrzyjmy się teraz podróżnym. Po co i dokąd jadą? Tego nikt nie może odgadnąć. Po co ciągnąć się nocą z miejscowości Długi Kąt na Roztoczu, gdzieś hen daleko do Warszawy czy Katowic? Do świąt Bożego Narodzenia daleko, do ferii szkolnych jeszcze dalej. Święto zmarłych daleko z tyłu. Nie ma ani jednego powodu, by wypełniać nocny pociąg ciałami, rzuconymi byle jak, bez przytomności całkiem lub z lekkimi tylko jej oznakami.

Ten otworzył usta i można mu zajrzeć do środka, gdzie mimo półmroku widać jak strasznie popsute i żółte są jego zęby. Oddech unoszący się ku górze ma gęstość  gazu musztardowego i mógłby zabijać owady, gdyby o tej porze roku jakieś się w tym przedziale znalazły. Tamten chrapie tak straszliwie, że pół pociągu go słyszy, ale mordę ma przy tym tak straszną, że w całym wagonie nie można znaleźć odważnego, który trąciłby go w bok i powiedział – panie, przestać pan do cholery chrapać, bo wytrzymać się nie da. Pod oknem jakaś dziewczyna, wyglądająca na studentkę, prawie płacze, bo nie może zasnąć i odizolować się od sytuacji, w której znalazła się Bóg jeden wie za jakie grzechy. Zamyka oczy, stara się, ale sen nie przychodzi. Powietrze drży od chrapania człowieka z mordą jak tylne koło od ciągnika i gęstnieje od zepsutego oddechu tego, co śpi otworzywszy gębę jak popielniczka. Reszta współpasażerów wydaje się stworami bez twarzy. Jeden ukrył ją pod paltem, które udało mu się powiesić na haczyku, jaki zwykle znajdował się pomiędzy siedzeniami. Widać tylko jego czerwone ręce z pożółkłymi od tytoniu paznokciami, za które wrósł brud, czarny jak ukraińska ziemia. Inny, przykrywszy oczy czapką,  śpi jak gdyby nigdy nic, spokojnie niczym anioł, oddychając kącikiem ust, z którego unosi się co jakiś czas bańka śliny.

Na korytarzu nie jest lepiej. Dwaj młodzieńcy, w wieku kiedy to człowiekowi w zaśnięciu przeszkodzić może jedynie bombardowanie, albo szarża czołgów, leżą na podłodze spleceni w dziwnym i dwuznacznym uścisku, choć wcale o tym nie wiedzą. Kiedy patrzą na nich ci, co pokonując nadludzkie trudności przeciskają się do kibla, by tam opróżnić pęcherz, widok ten wywołuje na ich ustach mimowolny uśmiech. Szczęściarze, którym udało się zająć rozkładane, chowane w ścianie siedziska, tak dobrze przecież pamiętane przez nas wszystkich, zaczynają w pewnym momencie przeżywać prawdziwe męki. O tym, żeby wstać i pójść do toalety za potrzebą nie może być nawet mowy. Miejsce bowiem, zostanie zaraz przez kogoś zajęte, nawet jeśli zajmujący je obecnie okaże się spryciarzem i postawi na nim torbę z rzeczami. Ryzyko jest za duże, uzurpator, który do tej pory leżał bez ruchu obok, śpiąc niby, a w rzeczywistości czyhając jak pająk, aż jego ofiara ulegnie wewnętrznej słabości, zepchnie ją na podłogę, pomiędzy dyszące i rzężące ciała, a jak będzie wyjątkowo podły, może ją nawet wyrzucić przez okno, tak lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie uchylone przez nie panujących nad ciekawością podróżnych, pragnących już, teraz, natychmiast, być u celu. Wszyscy więc siedzą na swoich korytarzowych krzesełkach, przypominając coraz bardziej traperów przywiązanych przez Indian do pala męczarni. Ich twarze pełne są godności, jaka towarzyszy prawdziwym mężczyznom w sytuacjach beznadziejnych, kiedy dobrze wiadome jest, że nic, ale to naprawdę nic nie da się zrobić.

Ludzie stłoczeni w nocnym, sunącym wśród ośnieżonych pół pociągu nie podejmują żadnych prób komunikacji, czynią to świadomi faktu, że odezwanie się słowem jednym choćby, powiększyłoby tylko ich udrękę. Milczą więc, choć wszyscy mówią w tym samym języku i gdyby tylko wykrzesali odrobinę dobrej woli i empatii, mogliby się jakoś porozumieć i ulżyć swojemu losowi. Napisałem, że wszyscy milczą? Nieprawda. Pomyliłem się. W przedziale na samym końcu wagonu, tuż obok toalety, niczym cerber jakiś, który został tam postawiony dla dodatkowej udręki tych co chcą się wysikać, siedzi bez przerwy gadająca baba z torbą na kolanach. Nie mówi do nikogo, mówi tak po prostu, w przestrzeń. Opowiada o tym, jak była w szpitalu, jaj jej operowali nowotwór jajnika, jak wyglądał lekarz i pielęgniarki, ile miała temperatury, kto leżał z nią na sali i dlaczego nie można było na tej sali, odwrotnie niż w pociągu, otwierać okien. Nikt jej nie przerywa, nie wiadomo dlaczego. Czy może przez dojmującą świadomość klęski, jaką musiałby ponieść wdawszy się z babą w pyskówkę, czy może dlatego iż podejrzewa, że została ona wynajęta po to specjalnie, by dręczyć słowotokiem ludzi stłoczonych w tym sunącym nie wiadomo dokładnie ku jakiemu celowi, nocnym pociągu. Jeśli zaś ta druga wersja jest prawdziwa, lepiej z babą nie zaczynać, albowiem okazać się może, że jest ona w zmowie z konduktorem, albo i samym kierownikiem pociągu.

I nagle w tym infernalnym pejzażu pojawia się postać niezwykła. Staruszek w kapeluszu, odziany nawet elegancko, z siwą, krótką brodą i pałającymi, głębokimi, czarnymi oczyma. Staje na końcu korytarza i omiatając wzrokiem apokaliptyczny pejzaż korytarza, podejmuje jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu, tym doczesnym i tym pozagrobowym. Postanawia dojść, nie zważając na przeszkody, do końca wagonu. Nie wiadomo bowiem dlaczego, przekonany jest, że w którymś z przedziałów musi być choć jedno wolne miejsce. Do tej niezwykłej i bezcelowej aktywności pcha go także, całkiem przecież mylący, ale słyszalny i drażniący zmysły głos baby z końca wagonu, która bez przerwy nadaje. Staruszek, spuściwszy skromnie wzrok, rusza do przodu, stara się iść tak, by trafiać stopami obutymi w eleganckie pantofle, na widoczne gdzieniegdzie skrawki podłogi. Mimo iż buty są małe, podłoga zawsze jest od nich mniejsza i nie ma takiego kroku, którym biedny ten człowiek nie poruszyłby jakiegoś pogrążonego we śnie jestestwa.

– Kurwa – słychać co jakiś czas

– Dziadek – mruczy jeden z młodzieńców, któremu staruszek nadepnął właśnie na goleń – jak łazisz. Po czym nie patrząc wcale na staruszka popada znów w malignę. Staruszek zaś brnie dalej. Wolno, metodycznie, z pełną świadomością celu, który jest już na wyciągnięcie ręki, jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa…Kiedy mija kolejne przedziały, zagląda do środka w nadziei, że znajdzie tam wolne miejsce, tak jakby nie widział ludzi, po których właśnie przeszedł. Jakby sądził, że oni rozłożyli się na korytarzu, bo lubią podróżować w ten sposób, a nie dlatego, że zmusiły ich do tego okoliczności.

Kiedy wreszcie dociera do ostatniego przedziału, widzi, że przegrał, a cały jego wysiłek poszedł na marne. Czepiając się jednak ostatniej deski ratunku i widząc w gadającej bez przerwy babie kogoś, kto – nie wiadomo dlaczego – mógłby ulżyć jego cierpieniu, otwiera drzwi przedziału i nie zważając na dręczący uszy słowotok złożony z dźwięków, których nie rozumie, wznosi w górę wskazujący palec prawej ręki i z nadzieją, że zostanie zrozumiany mówi dwa słowa. Jedno w języku włoskim, a drugie w angielskim – scuzi, one? Ludzie patrzą na niego z niedowierzaniem, bo nikomu, w najśmielszych snach nie przyśniło się coś takiego; mówiący po włosku i angielsku podróżny w nocnym pociągu, jadącym ze stacji Długi Kąt w nieznane. Podróżni patrzą na niego wytrzeszczonymi oczami, baba milknie, a jeden z siedzących przy oknie mężczyzn kręci głową. Ostatnia nadzieja staruszka zostaje zabita bez żadnej litości. Pasażerowie tracą dlań jakiekolwiek zainteresowanie. Baba zaczyna znów nadawać, a on rozglądając się bezradnie dookoła musi zamknąć drzwi przedziału i przyklejając się do nich prawnie przepuścić jakiegoś zmierzającego do toalety draba.

 

*

Na każdym dworcu, szczególnie zatłoczonym, wprawne oko wskazać może tych młodzieńców, którzy odbywając zasadniczą służbę wojskową, samowolnie oddalili się z koszar. Nie pomyślą oni bowiem nigdy o tym, by przed wyjściem w cywilnych łachach na miasto, umyć sobie włosy. Te zaś, tłuste i twarde, zdradzą ich zawsze, albowiem odciśnie się w nich otok czapki, którą nosili w koszarach. Nie wiedzą oni rzecz jasna, że są dokładnie i wyraźnie widoczni dla wszystkich snujących się po dworcu patroli Wojskowej Służby Wewnętrznej, którą dziś nazywa się żandarmerią. Myślą, że tłum kłębiący się pod kasami, i ten stłoczony w poczekalni, a także na peronach daje im szansę na bezpieczne schronienie się, a potem na dojechanie do rodzinnej wioski. To jest oczywiście złudzenie, które mało kto potrafi sobie uświadomić we właściwym czasie. Nie oznacza to jednak, że takie przypadki się nie zdarzają. Oto do stojącego na środku dworcowej hali, wypełnionej ludźmi o oczach obłąkanych, ustach otwartych i dyszących, drżących rękach i miękkich nogach, stał patrol WSW. Jego dowódcą był, w teorii przynajmniej, młody chorąży. Wiódł za sobą dwóch kaprali. Wszyscy oni mieli na sobie mundury i płaszcze zimowe. Czapki zaś ściągnęli pod brodą paskami spoczywającymi zwykle na daszkach ich nakryć głowy. Oznaczało to, że są nie tylko gotowi na wszystko, ale także bezwzględni. I tak rzeczywiście było. Jedno tylko nie zgadzało się w ich ocenie, dokonanej przez postronnego obserwatora – dowodził nimi w rzeczywistości ktoś inny – sam pułkownik Janusz Przymanowski. Pojawił się on na dworcu wraz z patrolem dość niespodziewanie, ale w bardzo konkretnym celu. Celowo też udrapował swoją postać tak, by stanowiła pewien kontrast z towarzyszącymi mu podwładnymi. Nie założył płaszcza, nie odprasował munduru, choć pamiętał, by wziąć ten, na którym są wszystkie baretki, poluzował krawat i wystąpił z odsłoniętą głową, która, w przeciwieństwie do głów uciekających z koszar rekrutów, była dobrze wymyta, a układające się na niej włosy tworzyły fantazyjne fale.

Swoich podwładnych traktował, jak zwykle surowo, przykazując im kategorycznie, by tym razem powstrzymali swoje przyrodzone instynkty i zapomnieli o szkoleniu jakie przeszli w jednostce. Nie znaleźli się bowiem na dworcu po to, by wyłapywać uciekinierów, ale w całkiem innym celu.

Stali tam więc we czwórkę, lustrując całe wnętrze dworca, a pułkownik Przymanowski wyraźnie i uporczywie usiłował coś lub kogoś odnaleźć w kłębiącym się tłumie. Trwało to już dłuższą chwilę i nie przynosiło, póki co żadnych efektów. I nagle, nie wiedzieć skąd, przed pułkownikiem Przymanowskim, przed młodym chorążym, groźnym i posępnym, przed dwoma kapralami o wyglądzie profosów z tureckiego więzienia, stanęła postać, która wywołać mogła tylko politowanie. Osobnik ten, nie zwracając uwagi na pułkownika, zwrócił się do chorążego ze słowami

– Melduję obywatelu chorąży, że jestem na samowolnym oddaleniu się!

Po czym przyłożył dwa palce do nieistniejącego przecież daszka czapki, którą zostawił w jednostce.

Chorążego zamurowało. Coś takiego przytrafiło mu się pierwszy raz w życiu, a co gorsza stało się to w obecności pułkownika Przymanowskiego, który miał do wypełnienia ważną misję.

– Oszaleliście – głos chorążego przypominał syk węża – po jaką cholerę tu przyłazicie, nie widzicie kto z nami jest? Po tych słowach wskazał ruchem głowy na pułkownika Przymanowskiego, wchodząc jednocześnie w całkiem nieregulaminową komitywę z uciekinierem, który był na tyle głupi, że postanowił sam się ujawnić.

– Bo – zaczął biedny rekrut – bo….

– Bo co! – syknął chorąży

– Bo ja pana chorążego znam i nie raz już widziałem w akcji na tym dworcu. I pan chorąży i tak by mnie złapał….

Chciał coś jeszcze dodać, ale w tej samej chwili głowa pułkownika Przymanowskiego odwróciła się i spojrzał on swoimi jasnymi niczym błękit nieba oczami wprost ta stojącego przed chorążym nieszczęśnika.

– Puście go do jasnej cholery – powiedział spokojnie  – przecież wiecie po co się tu zjawiliście, nie będziecie teraz prowadzić tego gamonia do aresztu.

– Tak jest – szczeknął chorąży, a do stojącego przed nim biedaka rzucił krótkie – spierdalaj. I człowiek ten, pełen szacunku wymieszanego z przerażeniem, rozpłynął się w tłumie.

Pułkownik Janusz Przymanowski zaś wbił oczy masę ludzką kłębiącą się w poczekalni i dostrzegł w niej najpierw jakiegoś zboczeńca, usiłującego w niezauważalny dla innych sposób, zajrzeć pod krótką spódnicę siedzącej naprzeciwko niego studentki, a potem długie czarne wojskowe buty. Kiedy przyjrzał się bliżej zobaczył też równie czarne spodnie typu bryczesy, a potem całą męską postać, odzianą w skórzaną, ciężką kurtkę, która dawniej kojarzyła się wszystkim z jednym tylko – z pracą w tajnych jednostkach milicji lub NKWD. Człowiek, który zwrócił uwagę pułkownika Przymanowskiego, miał twarz zasłoniętą książką. Studiował ją w zapamiętaniu. Wskazywać na to mógł ruch jego głowy, widziany z odwrotnej strony, jako ruch od prawej do lewej. Mężczyzna pochłaniał treść w sposób szybki i maniakalny, nie zwracając wcale uwagi na to, co od razu rzuciło się w oczy dziewczynie podglądanej przez kucającego już prawie zboczeńca. Książka była odwrócona do góry nogami. Jak powiedziałem, mężczyźnie to nie przeszkadzało, ale dziewczynie wydało się to bardzo dziwne. Jeszcze dziwniejsze wydałoby się jej owo zachowanie, gdyby znała tożsamość tego mężczyzny. Był to bowiem sam Mieczysław Moczar, były minister spraw wewnętrznych rządu Polski ludowej. Książką zaś którą czytał, nie była wcale instrukcja postępowania z aresztantami schwytanymi w lesie z bronią w ręku, ale trzeci tom powieści pułkownika Janusza Przymanowskiego zatytułowanej Czterej pancerni i pies.

Pułkownik Przymanowski dał znak ręką swoim ludziom i wszyscy ruszyli ku pochłoniętemu lekturą towarzyszowi Moczarowi. Przymanowski stanął nad nim w pozie lekko wyzywającej i trąciwszy butem czarną, wypastowaną cholewę, zapytał.

– Co wy tam czytacie towarzyszu Demko?

Moczar opuścił książkę i patrząc na pułkownika Przymanowskiego wzrokiem jasnym, pewnym i całkowicie spokojnym, odrzekł.

– Rozpocząłem studia nad naukami hermetycznymi towarzyszu pułkowniku.

– I co? – zainteresował się Przymanowski – od razu sięgnęliście po trzeci tom mojej powieści, tak? Zamiast zacząć od pierwszego?

– Towarzyszu pułkowniku – odrzekł na to Mikołaj Demko używający pseudonimu Mieczysław Moczar – a cóż by to były za nauki hermetyczne i jaki byłby ze mnie adept, gdybym zaczął od pierwszego tomu? A tak, mam wszystko jak na dłoni – to rzekłszy uśmiechnął się szeroko i pomachał przed oczami zdumionego patrolu odwróconą do góry nogami książką.

– Fakt – głos Przymanowskiego wydał się wszystkim nagle trochę zmęczony – macie rację towarzyszu Demko. Wstawajcie jednak, już czas, lekturę zostawcie na później. Musimy wyjść na peron i przywitać naszego gościa. Moczar podniósł się ciężko, poprawił czarną skórę i trzymając się nieco z tyłu za pułkownikiem Przymanowskim i ludźmi z patrolu ruszył wraz z nimi ku obrotowym drzwiom.

Tłum na peronie był tak samo gęsty jak w środku, ludzie wychodzili na zewnątrz, nie zważając na podmuchy wiatru i zacinający śnieg z deszczem, żeby nie siedzieć w smrodzie poczekalni.

Cała piątka stanęła na brzegu peronu, a gwałtowny podmuch wiatru nieco zdefasonował starannie ułożoną fryzurę pułkownika Janusza. Zaniepokojony tą gwałtowną ingerencją przyrody w swoje emploi, Przymanowski przygładził włosy dłonią.

– Już nadjeżdża – powiedział – widać światła lokomotywy

– A skąd? – zapytał nagle Moczar – który tak był pochłonięty studiami hermetycznymi, że zapomniał skąd też przybyć ma ich dzisiejszy gość – skąd on przyjedzie?

– Z Długiego Kątu – głos Przymanowskiego lekko przygłuszył kolejny podmuch wiatru.

– Znam, znam – Demko uśmiechnął się. Rozumiał jednak, że nie czas jednak teraz na wspominki.

Pociąg był już coraz bliżej, a ci którzy zamierzali jechać nim dalej, tłoczyli się na peronie, usiłując zająć jak najlepsze miejsce. Całkiem inaczej niż czynią to żołnierze przed atakiem na bagnety, którzy leżą z twarzami przy ziemi i modlą się o kulę, która powaliłaby ich od razu, albo tylko uczyniła niezdolnymi do dalszego biegu i uczestnictwa w tym strasznym, wojennym misterium, jakim jest walka wręcz.

Ktoś z podróżnych potrącił nawet pułkownika Janusza, a chorąży zareagował na to od razu wymierzając mu tęgiego kuksańca. Lokomotywa przetoczyła się z hukiem omiatając parą ich nogi, a wagony zaskrzypiały tak strasznie, że wszyscy z wyjątkiem Przymanowskiego, nawet Demko, poczuli dreszcz na plecach. Pociąg stanął, a podróżni z peronu zacisnęli pięści, napinając jednocześnie wszystkie mięśnie, za chwilę bowiem miało okazać się, w jakich warunkach i okolicznościach spędzą najbliższe godziny. Czy będą siedzieć w przedziale, leżeć na korytarzu, czy stać w łączniku pomiędzy wagonami, głuchnąc od stukotu kół.

– To on – Przymanowski wskazał chorążemu stojącego na schodach drugiego wagonu staruszka, który patrzył z przerażeniem na twarze kłębiących się wokół wagonu ludzi.

– No złaź dziadu! – zawołał ktoś z tłumu.

Staruszek zachwiał się i o mało nie zleciał na betonową platformę. Całe szczęście był już przy nim chorąży, który chwyciwszy go pod ramiona, przeniósł nad głowami rozwścieczonego tłumu. Ten zaś z miejsca zaczął szturmować drzwi wagonu.

Chorąży postawił staruszka przed pułkownikiem Przymanowskim i Mieczysławem Moczarem. On zaś popatrzył na nich oczami pełnymi ni to przerażenia, ni to nadziei.

Pułkownik Janusz, widząc w jego oczach te zmienne uczucia, zrobił wszystko, by uspokoić swojego gościa.

– Witamy w przodującym, socjalistycznym ustroju, towarzyszu Eco – a potem uścisnął mu mocno szczupłą, drżącą dłoń.

  51 komentarzy do “W hołdzie Seanowi Connery. Zbigniew Nienacki vs Umberto Eco. Rozdział I”

  1. Objechałem pociągami świat dookoła i zawsze przy drzwiach wejściowych byłem pierwszy chyba że klamka była brudna. Przy okazji przeciągów, one na wirusy są najlepszym lekarstwem  ☺

  2. ta pierwsza część z opisem sytuacji wewnątrz pociągu, bardzo dobra, bardziej socjologiczna, bardzo mi przypomina Tyrmanda , kiedy wracał z Zakopanego nocną 'rzeźnią” – (z Tyrmanda) pasażer, który wypił na oczach pasażerów butelkę zsiadłego mleka, potem beknął (strasznie) a potem zapalił skręconego przez siebie papierosa i tym „nabojem” powalił wszystkich w przedziale – no piękna scena do nakręcenia w filmie – te twarze 8 a może 10 pasażerów zależy czy chudzi czy tędzy, to musiałoby mieć duży walor humorystyczny – no jednak wyłącznie do oglądania na ekranie.

  3. Mam nadzieję, że Radoryski pozwoli panu Eco przejechać się jeszcze autobusem.

  4. Z Biłgoraja do Zamościa najlepiej, w roku 1985, spółdzielnią pracy „Autonaprawa”.

  5. Może być trasa Zamość – Wysokie – Lublin, koniecznie zimą w 1986. Tam były takie fragmenty odsłoniętej trasy stale zasypywane śniegiem. Wszyscy wychodzili z autobusu i odkopywali autobus, a potem solidarnie popychali, by ruszył. Wtajemniczeni mówili, że to zapasowa trasa dla wojska w razie wojny.

  6. Eco mógłby wpaść w zaspę i przesiedzieć do rana… wróć, do południa, wcześniej by go nie odkopali.

  7. Jako dziecko PRLu opis tych składanych siedzisk szacun

    No i gdyby to były święta lub wakacje to jeszcze dzieci śpiące na torbach na korytarzu, przedziały dla palących, i ptsedziały dla maki z dzieckiem

  8. Tekst ok , tylko te mundury i płaszcze zimowe musiały być pożyczone z jakiejś innej armii , w naszej przy silnych mrozach wkładało się pod spód zielone powyciągane dresy. Pułkownik i chorąży jako trepowstwo mieli oczywiście kalesonki.

  9. Ta scena  przywitania towarzysza Eco to prawdziwy majstersztyk .

  10. To co pan chciał zrobić kiedy to przeczytał 23 kwietnia przed południem dwa lata temu.

  11. Piękny opis. Odświeżył mi pamięć choć ja tylko latem w okresie wakacji robiłem z rodziną trase Katowice-Kielce… Szczęście jakie człowieka ogarniało na widok zbierającego sie już do wyjścia faceta który zajmował te chowane w ścianie siedzenie. Czysta poezja zmysłów, nadzieja połączona z wyczekiwaniem.. A nawiasem mówiąc już zapomniałem jaki to był patent na otwarcie drzwi w trakcie jazdy… Latem było gorąco…

  12. https://youtu.be/V58QCGBC724

     

    Uprzejmie proszę o wyjaśnienie, co miał wspólnego z komunistami kryptofaszysta Eco? „Umanista” Eco całe życie kokietował konserwatystów krytykując dla pozoru faszyzm, ale nie był komunistą.

     

    https://strajk.eu/czternascie-cech-faszyzmu-wedlug-umberto-eco/

     

    Były student z Turynu był pod wrażeniem pożaru opactwa, jednego z bastionów „miecza archanioła Michała” we francuskich Alpach (ob. Włochy)

     

    https://aleteia.org/2018/01/25/the-sacra-di-san-michele-destroyed-by-fire/

     

    http://www.touristinsardinia.eu/na-zachod-od-turynu-dolina-susa/

  13. Bracia Włosi, Eco, Berlusconi to jedna banda (loża?).

  14. Definicja komunizmu (popularna): faszyzm owinięty w złote pazłotko.

  15. tak, pociąg jest dobry jako środek lokomocji no i w czasie pandemii najlepiej do Włoch czy Vuhan – oba kierunki niezłe (nie nudne) – takie „Last .. buon viaggio”

  16. Obrzydliwe, bleee…

    Idę na cmentarz bez maski.

    Niemiecki cmentarz.

  17. Pędzi pociąg z daleka, ma czerwone bufory,
    Wszystko równo wymiecie, co mu wlezie na tory ☺

  18. Karoń przypomniał o tym, że w 1844 roku Karol Marks napisał, iż wszystkie instytucje kultury muszą zostać zniszczone, w tym sztuka. Oznacza to, że instytucje sztuki takie, jak szkoły, akademię, galerie, muzea, wystawy, rzemiosło muszą zostać zlikwidowane lub przekształcone w taki sposób, żeby nie wytwarzały niczego, co my uważamy za piękne i wartościowe.

  19. „W 2019 otrzymała stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego[7]. Od 2018 jest członkinią Rady Programowej CRP w Orońsku[8]. „

  20. Nie, ale cmentarz jest zadbany i spokojny. Nie ma dużego ruchu. Być może nawet ceny kwater są przystępne.

    Nie przyjeżdżałem do Polski, bo nie było po co. Morawiecki kazał wszystkim wyp***ć z cmentarzy, więc co robić? Trzeba się cieszyć tym, co jest, jak w tej reklamie proszku Persil – da weiß man, was man hat.

    Jest to gra słów bo weiß znaczy biały i jest to trzecia forma osobowa od wiedzieć.

     

    Poza tym żyje się normalnie

    https://m.youtube.com/watch?v=pRHb4k9p7Ek

  21. Ja pytałam serio, innego zdjęcia nie znalazłam. To jest rzeczywiście takie jak widać, ale to nie ja się tak wystroiłam. U nas to często reguła, dziadziuś albo tatuś wyrywał paznokcie dla świetlanej przyszłości, a potomstwo udziela się na odcinku”sztuki” . Środki przekonywania  się zmieniły, cel pozostał ten sam.

    A na tym cmentarzu bez maseczek to jaki stój obowiązuje? Bo u nas w Polsce pełna swoboda.

  22. der Mann hat einen Bärenhunger

  23. Była nawet starsza pani z pieskiem, inna przemaszerowała dziarsko z kijkami.

    Bardzo mało zniczy, ruch niewielki. Nowe groby po 2000 przeważnie bez krzyży, ale także bez krzyży są niektóre bogato zdobione groby z okresu secesji, tzn. epoki szybkiego dorabiania się.

    Maseczkę trzeba założyć tylko w sklepie lub w kawiarni.

  24. Łajdacka władza niweluje buldożerami Polskę bezustannie, żeby stworzyć przestrzeń pod „nową normalność”.

  25. Ależ Heniu, coryllus.pl to nie pociąg. 🙂

  26. Przeczytanie tego, co Charakternik polecił (https://strajk.eu/czternascie-cech-faszyzmu-wedlug-umberto-eco/) może być pouczające. Dużo mówi o autorze zalinkowanego tekstu i środowisku do którego została skierowana. Jego komentarze do każdej z owych 14 cech są wręcz powalające. Ale najlepsze jest na końcu – „Zwracam się do inteligentnego czytelnika więc nie muszę stawiać kropki nad i”. Kapitalne !

  27. Osinobus dla staruszka też byłby dobry.

  28. Powiedzmy, że wypędzony ze Śląska (kilka lat temu).

  29. Tekst pochodzi z tygodnika „Fakty i Mity”. Został opublikowany w numerze 47/2016. Deklarowana działalność tygodnika od początku skupiała się na „obnażaniu hipokryzji KK oraz publikowaniu materiałów dotyczących przestępstw kryminalnych i obyczajowych popełnianych przez duchownych różnych wyznań Założyciel
    Roman Kotliński były TW SB, były ksiądz KK, były poseł Palikota – swołocz jednym słowem ☺

  30. Tadzu znowu pomieszałeś. Pociąg, pociąg tylko bufory NIE czerwone ☺

  31. Nie należy przesadzać, w Warszawie pełna ekologia. A nawet więcej powiem , od Warszawy po Gdańsk.

  32. Próba dyskredytacji Eco w oczach jego fanów w Polsce, podobna do demaskacji prof. Rzeplińskiego w oczach (młodych) platformersów, tzw. lemingów, jednak jeden i drugi powiedział to, co powiedział.

    Skoro papież Franciszek cytuje Sorosa, to znaczy, że układ jest może nie skomplikowany, ale złożony. Poza tym sądzę, że wrogowie PiS lub ruchów narodowych naprawdę tak myślą i definiują sobie rzeczywistość, jak redakcja FiM.

  33. Więc jest to jakaś rzeczywistość, z którą należy się liczyć, choć jest to komentarz do wykładu Eco i jego rozwinięcie, a nie tekst źródłowy.

  34. „Próba dyskredytacji Eco w oczach jego fanów w Polsce” 

    Zasługa Eco, fani powinni wiedzieć o co chodzi: „Eco należał do grona wpływowych uczonych, którzy zniszczyli założenie, że istnieje jakiś obiektywny i poznawalny sens własny utworu, wart poznania i objaśnienia, nie mówiąc już o autorskiej intencji „dzieła otwartego”. „Dzieło w ruchu” w uniwersyteckiej praktyce interpretacyjnej doprowadziło do zrównania rzetelnych badań z lekturą dowolną, ideologiczną, a czasami wręcz dziwaczną (poza światem zawodowców tego rodzaju igraszki znajdują oddźwięk w mediach, kiedy jakaś wybitna uczona odkryje homoseksualizm bohaterów „Kamieni na szaniec” lub innego kultowego dzieła).” J. M. Ruszar

  35. W mojej ocenie brat Eco został rzucony na odcinek pracy ze środowiskami konserwatywnymi i jego zadaniem było ich kokietowanie.

    Nie mógł zatem kontaktować się z komunistami, ponieważ ich zapach drażniłby nozdrza mniej lub bardziej szlachetniej urodzonych oraz dzieci i młodzieży z dobrych domów. Dlatego bezpieczniej dla niego było zachować pozycję profesjonalisty, naukowca, co najwyżej świetnie wykształconego, interesującego dziwaka, nie będącego jednak autorem ani entuzjastą teorii spiskowych, dzięki temu mógł mieć dostęp do osób ze świata nauki, polityków, aktorów, dostojników Kościoła lub zauszników samego papieża, jednocześnie dyskontując pozycję poczytnego autora i mając zapewnioną bezpieczną perspektywę uniwersyteckiej emerytury.

    Obcowanie z komunistami mogło mu tylko zaszkodzić.

  36. Próba dyskredytacji – za dużo powiedziane, może  po prostu analiza i wykorzystanie do własnej pracy propagandowej znanej osobistości na zasadzie „bo Eco powiedział”, „Eco przejrzał PiS i ruch narodowy w Polsce, a przecież lubicie tego pisarza”.

  37. Takich ludzi wysyła się do środowisk jeszcze nie zdegenerowanych, aby tam czynili spustoszenia.

  38. W roku 1965 tygodnik Life zamieścił list czytelniczki z Fort Wayne, która zgodnie z amerykańską tradycją podpisuje się imieniem męża i pisze o panu Connery. to co mógłbym też dodać o panu Eco. Osiągnął to o co chodzi czyli rozrywkę dla mas i zarobek. Ale jeszcze uzupełnię, że Sean sprzedawał filmy przez samą swoją obecność i słodką szkocką wymowę.

    Udało mi się w ramach zaduszek podejrzeć jak Sean dociera do Umberto.

  39. Jechałem nie raz tym pociągiem. Wsiafałem w Długim Kącie. A dalej było jak w tekście

  40. Dzięki za wyjaśnienie. Czyli rzeczywiście tekst przeznaczony specjalnie dla inteligentnych. Albo może dla specjalnie inteligentnych 🙂

  41. meszczyzna ma wilczy apetyt

  42. Eco i Bond – bliskie spotkanie III stopnia

  43. Demko -Artystka waginistka .Boję się już nazwać męski odpowiednik artystyczny tej Demko.

  44. Ja się odważę: artysta kutasista.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.