Nakład co prawda dojedzie do mnie dopiero w poniedziałek, ale sprzedaż rozpoczynam już dziś. Nie będę tłumaczył dlaczego. Na zachętę zostawiam jeszcze rozdział III, ale to już naprawdę ostatni raz. Więcej rozdziałów nie będę tu umieszczał. Książka liczy sobie 411, stron, oprawiona jest „na miękko”, ale na okładce jest wypukły lakier, co dodaje jej walorów. Michał, czyli autor, jest z niej bardzo zadowolony.
Rozdział III.
W którym widzimy, że nie jest łatwo negocjować z istotą, która wie, jak prowadzić dystrybucję w warunkach dzikiego kapitalizmu, a także przekonujemy się, że autorzy książek nie są bynajmniej tymi ludźmi, na których wyglądają.
– Gnom – pomyślał Nienacki – i Kłobuk – przemknęło mu przez głowę zaraz potem. – W najlepszym razie Smętek – przy tej myśli Nienacki musiał całkiem serio zastanowić się, czy nie przesadza. Był w końcu w krainie Smętka, takiej jak ją opisał Wańkowicz. W krainie Smętka pełnej wilgoci i mgły, gałęzi wierzb i olch smagających po twarzach tych, którzy szukali czegoś, brnąc nocą po mokradłach.
– Co tam dziamdziasz przyjacielu? – zapytał od niechcenia osobnik, którego Nienacki wziął najpierw za gnoma, potem za kłobuka, a wreszcie za Smętka.
Nienacki milczał i patrzył na dziwnego jegomościa wzrokiem, który mógłby uchodzić za niemożliwy do wytrzymania dla istoty ludzkiej, ale wszak każdy się już zorientował, że postaci nawiedzające dom Zbigniewa Nienackiego wieczorami, w grudniu roku 1981 już po ogłoszeniu stanu wojennego, ludźmi nigdy nie były albo dawno nimi być przestały. Jegomość znosił więc spokojnie wiercące spojrzenie przenikliwych oczu jednego z najwybitniejszych pisarzy PRL i uśmiechał się przyjaźnie.
– O, kaszanka – rzucił nagle od niechcenia, wciągnąwszy uprzednio trochę powietrza nosem. Rozejrzał się i zobaczył, że na kuchennej blasze stoi brudna jak nieszczęście, wielokrotnie przypalona patelnia, a na niej dwa kawałki kaszanki i zeszklona cebula.
– Masz może chleb, bracie? – zagadnął Nienackiego przybysz. W tej chwili Zbigniew Nienacki, całkiem niespodziewanie dla samego siebie sięgnął dłonią do plastikowego pojemnika, gdzie znajdowały się resztki chleba kupionego rano w spółdzielni i jedna sucha bułka.
– Proszę – rzekł cicho, podając gościowi dwie, ukrojone już wcześniej kromki.
Przybysz wyciągnął zza cholewy buta do jazdy konnej najprawdziwszy cynowy widelec i przysunąwszy bliżej patelnię, zaatakował nim kaszankę. Drugą dłonią pochwycił chleb i odgryzł niewielki kęs.
– Dobre – powiedział – słone. Nie to co u nas.
Nienacki patrzył pytającym wzrokiem, próbując odgadnąć, czym też jeszcze mógłby służyć gościowi.
– Mówią – ciągnął przybysz, żując bułkę – że nie wierzysz w duchy. To aby prawda?
Nienacki milczał. – Ciekawe, co go obchodzi, w co ja wierzę? – pomyślał.
– Milczysz – rzekł przybysz do samego siebie – dobrze… powiem ci coś. Ten co tu był na samym początku – tu osobnik uważany przez Nienackiego za Kłobuka przełknął kawał kaszanki – to sam wcielony diabeł. No, może nie wcielony, bo gadał z szyby najpierw, a potem z telewizora. W tym momencie dziwny osobnik wstał, podszedł do stolika z telewizorem i przybliżył twarz do kineskopu.
– Czego ci ludzie nie wymyślą? – rzekł do siebie, stojąc tak przez dłuższą chwilę, jakby chciał dokładnie obejrzeć swoją twarz w wypukłej powierzchni i zbadać, czy jest ona należycie ogolona. Choć przecież wcale nie była, bo nosił wiecznie zmierzwioną brodę.
– Czego ci ludzie nie wymyślą? – powtórzył i wrócił do kaszanki.
– Ta dziewczyna co przyszła po nim, to anioł – rzekł przybysz wprost – ty możesz oczywiście uważać ją za bibliotekarkę, ale przecież twoja opinia nie liczy się tu wcale. Powiem ci jeszcze, że to nie koniec. Odwiedzą cię także inne istoty, jeszcze tej nocy.
W tym momencie Nienacki zdobył się na odwagę i zapytał:
– A ty, przepraszam, a pan kim jest?
– O – zdziwił się stwór w surducie, kamizelce ciasno opinającej jego wypukły brzuch, bryczesach i butach do konnej jazdy – naprawdę nie wiesz, kim jestem? Myślałem, że taki bystrzacha jak ty zorientuje się od razu. Bracie – czknął i podniósł się z krzesła odsuwając patelnię – nazywam się Charles Dickens, jestem autorem poczytnych powieści i felietonów. Naprawdę mnie nie poznałeś?
Nienacki zamrugał oczami. Nawet nie próbował przekonywać siebie samego, że to wszystko mu się śni, w końcu przed chwilą na patelni były dwa kawałki kaszanki, a teraz zostały tam jedynie resztki zeszklonej cebuli.
– No dobrze – rzekł wolno – ale może w takim razie wyjaśnisz mi, po co wy tu wszyscy przychodzicie? Dickens pokręcił głową z niedowierzaniem – Oj, Zbychu, Zbychu… naprawdę nie rozumiesz.
Dodajmy tu od razu, że słowo „Zbychu” w ustach najwybitniejszego pisarza epoki wiktoriańskiej brzmiało dość komicznie i gdyby nie całkiem niecodzienna sytuacja, mogłoby wywołać salwę śmiechu. No, ale ani Nienacki, ani Dickens nie byli przecież w Londynie, siedzieli w starej chałupie nad jeziorem, w mazurskiej wsi Jerzwałd; jeden z nich przybył zza światów i najzwyczajniej w świecie opędzlował kaszankę z patelni, a drugi, choć był człowiekiem z krwi i kości, nie mógł przez cały wieczór przełknąć nawet okruszynki chleba.
– Powiem ci coś – Dickens objął Nienackiego ramieniem i nachylił twarz ku jego twarzy – chcemy cię ratować.
– Mnie? – zdziwił się Nienacki – ciekawe przed czym?
– Raczej przed kim – odbił piłeczkę Dickens i uniósł lekko gęstą brew.
– Nie potrzebuję ratunku – Nienacki wzruszył ramionami i odwrócił się do okna, w którym – tak, tak, to nie mogło być złudzenie – pojawiła się znów, na jedną chwilę postać pułkownika Przymanowskiego.
– Owszem potrzebujesz, ale nie domyślasz się dlaczego.
– Proszę, oświeć mnie – Nienacki popadł w ton szyderczy, nie czując wcale jak niestosownie brzmią jego słowa wypowiedziane do istoty przybyłej nie wiadomo skąd właściwie, istoty całkiem materialnej, a przecież zupełnie nierzeczywistej.
– Posłuchaj, Zbychu – Dickens znów rozparł się na krześle – jestem tutaj, żeby wskazać ci wyraźnie pewne błędy w twoim postępowaniu i pisaniu. Wybrano akurat mnie, bo czas jest po temu, a taki stary, imperialny propagandysta jak ja może przemówić do twojej wyobraźni lepiej niż niejeden anioł w postaci kobiecej. Poza tym bardzo dbamy o zachowanie form, a więc mowy nie ma, by ktoś stamtąd – w tym momencie Dickens wskazał palcem sufit – wysłał do ciebie jakąś dziewczynę w mini czy kogoś, kto równie intensywnie podziałałby na twoją wyobraźnię. Przybyłem więc ja.
– Ciekawe jak ktoś taki jak ty – szydził jawnie już Nienacki – anglikański heretyk, może pouczać kogoś takiego jak ja, ochrzczonego w końcu w katolickim kościele, przystępującego przecież do sakramentów i wyspowiadanego nawet kilka razy?
Dickens pokręcił głową.
– Głupi jesteś – rzekł – a do tego niedouczony. Napisałem kiedyś pewną cienką książeczkę, przeznaczyłem ją specjalnie dla dzieci, a w dodatku dla swoich, mowy więc nie było o tym, by była napisana ze złą intencją. Tak to prawda, jestem anglikaninem, ale to nie ma w pewnych kwestiach aż tak wielkiego znaczenia, jak ci się zdaje. Poza tym, jaki tam z ciebie katolik, jesteś bezbożnikiem, aspirującym komunistą i, co tu dużo gadać, zboczeńcem. Takie są fakty, Zbychu i tak się złożyło, że będą one przez dłuższy czas przedmiotem rozważań istot, których istnienia nawet nie podejrzewasz…
W tym momencie Nienacki przerwał tyradę Dickensa. – A co to za książka dla dzieci? – zapytał zaciekawiony.
– Życie naszego Pana – odpowiedział Karol dziwnie naturalnym głosem, zdejmując surdut i podwijając rękawy jedwabnej koszuli.
– Nie masz jeszcze tej kaszanki? – zapytał – wyjątkowo dobra.
– Przecież w Anglii nie robią kaszanki – Nienacki wyciągnął w stronę Dickensa suchy, oskarżycielski palec.
– Gówno tam wiesz – wzruszył ramionami najwybitniejszy pisarz epoki wiktoriańskiej – robią, nie robią. Jesteś aspirującym gamoniem, Zbychu i ja mam cię o tym przekonać, bo dopiero wtedy przejrzysz na oczy i zaczniesz robić coś, co ma sens.
– Akurat – Nienacki przekrzywił głowę – a skąd mam wiedzieć, że nie jesteś przebierańcem, a to wszystko co dzieje się tu, to nie jakaś maskarada? No?
Dickens zaczął z uwagą oglądać swoje wysokie buty.
– Jakby ci to powiedzieć? – mruknął na wpół do siebie, na wpół do patelni, gdzie do niedawna wylegiwała się kaszanka. – Pamiętasz moją książkę, tę co to jej bohaterem był kutwa nazwiskiem Scrooge? Na pewno pamiętasz, przecież dziś ją dostałeś, a wcześniej oglądałeś film na jej podstawie.
– Skąd on wie o czymś takim jak filmy – przemknęło przez głowę Nienackiemu – i skąd wie, co to telewizor?
Dickens przeczesał tłustymi palcami brodę i patrzył z niedowierzaniem na Nienackiego.
– Aspirujący i głupi – rzekł – taki właśnie jesteś. A teraz w drogę – rzucił, wyciągając nie wiadomo skąd ciemny, podróżny kapelusz ze sztywnym denkiem i wciskając go na głowę…
– Jak to w drogę? – zdziwił się Nienacki.
– Normalnie – rzekł Dickens – lecimy tak, jak w mojej książce, wprost ku przyszłości… Surdut zostawiam, bo jest mi zawsze gorąco, kiedy latam – usprawiedliwił swoje zachowanie Dickens – koszula i kapelusz wystarczą.
W tej chwili Nienacki tak jak stał, znalazł się wraz z Dickensem w lodowatej przestrzeni nocy wypełnionej wichrem, nie czuł jednak zimna. Miał tylko kłopot z przekrzyczeniem wiatru, który zatykał mu usta…Chciał coś powiedzieć, ale Dickens, wciskając mocniej kapelusz na głowę, tak że oparł się on o jego uszy, pociągnął go za sobą. Polecieli.
Miejsce, w którym wylądowali, przypominało szpital; tak się przynajmniej wydawało Nienackiemu na pierwszy rzut oka. Po chwili jednak zorientował się, że to nie szpital, ale kostnica. Zmylili go ludzie w białych strojach przypominający z daleka lekarzy. Kiedy jednak Nienacki wraz ze swoim przewodnikiem znaleźli się bliżej nich, najwybitniejszy polski pisarz książek dla młodzieży zrozumiał, że lekarze nie mogą tak wyglądać. W oświetlonym mrugającą jarzeniówką pomieszczeniu siedziało dwóch drabów w białych, lekko przybrudzonych kitlach. Jeden z nich miał zeza tak strasznego, że w ogóle nie można było zrozumieć, jak to się dzieje, że chodzi po ziemi i trafia w otwory drzwiowe, miast leżeć na podłodze bez możliwości utrzymania pozycji pionowej i wzywać pomocy. Drugi, krępy karzeł z czerniejącym zarostem na twarzy i takimiż paznokciami, wydłubywał sobie coś z zębów. Na wykonanych z taniego lastryko podwyższeniach leżeli zmarli przykryci białymi płachtami. Nienacki zamarł. Przypomniał sobie książkę Dickensa i zdawało mu się, że za chwilę on sam albo jeden z siedzących na stołkach szatanów uśmiechnie się i podniesie jedno z płócien, a on – Zbigniew Nienacki – zobaczy samego siebie z twarzą zastygłą i stężałą. W tej chwili nic takiego jednak się nie wydarzyło. Stało się za to coś o wiele bardziej, jeśli spojrzeć na rzecz z punktu widzenia żywego Zbigniewa Nienackiego, wstrząsającego. Otworzyły się nagle drzwi do przybytku śmierci i stanęła w nich jego żona, ta, którą poślubił dawno temu. Postarzała się i przywiędła, można nawet rzec, że przypominała trochę mężczyznę. Jej mina nie zdradzała bynajmniej smutku, raczej ulgę, a może nawet radość. Nienacki prawie krzyknął na jej widok, a Dickens, choć wiedział przecież, że nikt nie może ich zobaczyć ani usłyszeć, położył sobie palec na ustach. Posługacze śmierci podnieśli najpierw głowy, a potem uśmiechnęli się szeroko. Zezowaty, widocznie lepiej wychowany od swojego kolegi, wstał nawet z krzesła i usiłował pocałować w dłoń małżonkę Nienackiego, ale nie trafił w nią ustami. A może po prostu kobieta sprytnie wysunęła swoją drobną rękę z jego klejącej się od potu graby. Trudno dokładnie orzec. W każdym razie pojawienie się pani Nienackiej wywołało w pracownikach kostnicy szczerą radość, a nawet z trudem maskowany entuzjazm.
– Pokażcie go – bez zbędnych ceregieli zażądała Nienacka, a zezowaty, słysząc te słowa, wyszczerzył zęby i skinął głową na owłosionego gnoma, który wreszcie wydobył z zębodołu to, co się tam ukryło i oglądał teraz w świetle jarzeniówki tę antymaterię przyklejoną do paznokcia. Widząc jednak gest swojego kolegi, strzepnął to świństwo na podłogę i ruszył na zaplecze. Nienacka uśmiechnęła się krzywo.
Po chwili z ciemnej przestrzeni znajdującej się gdzieś poza kostnicą, z tej otchłani graniczącej z piekłem wytoczyło się pordzewiałe szpitalne łóżko, na którym leżał jakiś niespecjalnie wypukły kształt przykryty białą płachtą. Łóżko popychał gnom, sapiąc przy tym trochę. Musimy bowiem zawsze pamiętać o tym, że nawet ci, co niespecjalnie dużo ważyli za życia, są po śmierci cholernie ciężcy.
Gnom ustawił łóżko pomiędzy kobietą a swoim zezowatym kolegą. Nienacki i Dickens, niewidoczni dla nikogo w tej sali, stanęli blisko, ale z drugiej strony, żeby wszystko dokładnie widzieć. Zezowaty najpierw przyozdobił swoją szatańską twarz uśmiechem, obnażając przy tym żółte zęby ze szczelinami pozapychanymi twarogiem pochodzącym z bułki, którą matka przygotowała mu rano, a potem gwałtownym ruchem odsłonił twarz nieboszczyka.
– O kurwa – wyrwało się Nienackiemu, a Dickens, słysząc to, pokiwał ze zrozumieniem głową. Sytuacja, choć rzeczywista przecież zaczęła przypominać sławną w pewnych kręgach młodzieży scenę z popularnej powieści Karola Maya Skarb w srebrnym jeziorze, której bohaterem jest, rzecz jasna, wódz Apaczów Winnetou. Jest to scena sławna przez to, że po jej przeczytaniu młodzi wielbiciele twórczości Karola Maya zwykle przerzucają się na jakieś inne paliwo emocjonalne albo po prostu, zniechęceni do zagadek i przygód dzielnych traperów i Indian, rozglądają się za jakimiś sympatycznymi koleżankami. Scena ta opisana jest w sposób następujący:
– Na polanę wyszedł Winnetou. Na polanie siedział Winnetou….Uff, powiedział Winnetou. I koniec. Wymowa tego przypadku jest w ocenie wielu osób miażdżąca i nie nadaje się do obrony. No, ale są przecież w życiu i literaturze sytuacje, od których nie ma ucieczki. Tak jak w tej kostnicy – na szpitalnym łóżku leżał Nienacki, a obok całkiem żywy stał Nienacki. Towarzyszył mu zaś najwybitniejszy pisarz epoki wiktoriańskiej Karol Dickens, który przybył zza światów. – Maskara – jak by powiedziało wielu w takiej chwili.
Żona Nienackiego pociągnęła nosem, nie wiadomo czy z żalu, czy też z powodu chłodu, który panował w kostnicy. Zezowaty przesunął niżej prześcieradło. Nienacki o mało nie zemdlał. Widział siebie, nagiego i wychudzonego, widział swoją pożółkłą twarz bez okularów, która wyglądała całkiem nieswojo, choć przecież poznał się od razu i nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, że na tym łóżku leży on sam, tyle że martwy.
– Na co umarłem? – zapytał cicho Dickensa, ale odpowiedzi udzieliła mu jego własna żona.
– Nie powinien tyle pić – rzekła cicho – serce nie wytrzymało.
– A ja znałem te jego książki – ucieszył się ni z tego, ni z owego zezowaty. – Pamiętam je do dziś – dodał i zaczął wymieniać tytuły – Tomek na tropach Yeti, Głowa na tranzystorach, Zapałka na zakręcie…
– Debil na debilu – wtrącił się niespodziewanie gnom, który jak na owłosionego mężczyznę miał wyjątkowo wysoki głos. – To nie są jego książki, ciemniaku – z tymi słowami zwrócił się do zezowatego. – Ten pan – tu ukłonił się Nienackiej – napisał serię książek o przygodach detektywa muzealnika znanego jako Pan Samochodzik.
– Aaa – odpowiedział na to zezowaty – to przepraszam.
– Panowie znają się na literaturze młodzieżowej, a pracują w takim miejscu – próbowała szydzić Nienacka, ale oni tego nie zauważyli.
– Tak jakoś wyszło – rzekł gnom – życie człowieka nie rozpieszcza.
Zezowaty zaś, który najwyraźniej przestał dominować w układzie, wypchnięty gdzieś na peryferie przez ripostę gnoma, zapytał:
– Co z nim robimy?
– Zaraz przyniosę garnitur i ubierzecie go panowie, przecież tak nie mogę go stąd zabrać.
– To się rozumie – rzekł gnom – ale jaką gratyfikację proponuje pani za tę usługę?
Nienacka przyjrzała mu się uważniej.
– Jak to gratyfikację – zapytała – przecież płacę za całą usługę?
– Łaskawa pani – zapiszczał gnom, a zezowaty zrobił taką minę, jakby rzeczywiście przeczytał w dzieciństwie wszystkie książki Nienackiego – to się tak niby mówi, ale są przecież jakieś standardy…
Nie skończył. Nienacka skrzywiła się.
– Dziesięć tysięcy – powiedziała.
– Paniusiu – zezowaty najwyraźniej zrezygnował z kurtuazji – na dwóch? Oszalałaś?!
– No dobrze – zgodziła się z niechęcią żona Nienackiego – niech będzie na łeb.
Zezowaty i gnom popatrzyli na siebie wymownie.
– A teraz – głos Nienackiej brzmiał stanowczo – niech pan może trochę oporządzi Zbyszka, niech go pan chociaż uczesze. I wskazała palcem na zezowatego.
Ten, wyciągnąwszy nie wiadomo skąd wielki żółty grzebień z podwójnymi ząbkami, które wtedy sprzedawano w kioskach Ruchu, przyczesał sterczące na czaszce Nienackiego resztki włosów. Kiedy zaś Nienacka odwróciła się i skierowała ku drzwiom, cisnął tym grzebieniem w kąt kostnicy z wyraźną wściekłością.
– A kiedy forsa? – rzucił za nią owłosiony karzeł.
– Jak go wystroicie. Idę po garnitur.
– Dobra – karzeł wydusił z siebie to słowo z wyraźną rezygnacją.
– Tylko go za bardzo nie połamcie – rzuciła, stojąc tyłem już w drzwiach.
– Słyszałeś? – rzekł Nienacki do Dickensa ze łzami w oczach. – Powiedziała „oporządzi’, jakbym był jakimś buhajem w oborze.
– Buhajem, Zbychu, dawno nie jesteś, nie pochlebiaj sobie, a ludzie potrafią być naprawdę okropni. Wiesz przecież.
Nienacki opuścił głowę na piersi.
– To wszystko, co chciałeś mi pokazać? – zapytał – Moje własne truchło i pogardę żony?
– Byłej żony Zbyszek, byłej żony.
– A jakie to ma znaczenie? – zawołał zdenerwowany – była, obecna, przyszła. Żona to żona… spaliśmy razem.
– Widocznie nie dość się starałeś – Dickens był bezlitosny – to teraz masz.
Po chwili jednak ulitował się nad Nienackim, najwyraźniej nie chcąc, by widział on jak zezowaty i karzeł zakładają na jego ciało ten śmiertelny anzug.
– Nie patrz już w tamtą stronę – rzekł – lecimy dalej.
W tej chwili jednak w drzwiach kostnicy ponownie stanęła Nienacka. Owinięty w folię garnitur przewiesiła przez ramię.
– Jasnoniebieski – zdziwił się Nienacki – do trumny?
– Widocznie był przeceniony – rzekł Dickens.
Zezowaty odebrał od Nienackiej garniak, a ta wyjęła z portmonetki dwa zmięte banknoty i wcisnęła mu je w kieszeń kitla. Gruby karzeł prawie podbiegł do zezowatego i szybkim ruchem wyciągnął stamtąd jeden z nich.
– Tylko się nie pobijcie – próbowała żartować Nienacka, a oni popatrzyli na nią, jeden ponuro, drugi głupkowato. Potem odwrócili się w kierunku łóżka z nieboszczykiem i zerwali zeń całkiem przykrycie. Zezowaty zaś zaczął wyciągać garnitur z folii. W tym czasie Dickens i Nienacki byli już wysoko, mknęli wprost w promieniach porannego słońca, zdążył już bowiem wstać dzień, ku nieznanym poczytnemu autorowi książek dla młodzieży, przeznaczeniom.
– Wiesz, co to internet? – zapytał nagle Dickens.
– Nie, pojęcia nie mam.
– A wiesz, co to komputer?
– Mniej więcej.
– Internet mieszka w komputerze i można się za jego pomocą komunikować z innymi ludźmi.
– Aha – powiedział Nienacki, choć nic nie zrozumiał. Jego świadomość, z roku 1981 przecież, z trudem akceptowała myśl, że w każdym domu mogą być telefony, a o czymś takim jak komórka Zbigniew Nienacki nie pomyślał w swoim dotychczasowym życiu jeszcze nigdy. Nie mógł sobie tego po prostu wyobrazić. Pomyślał za to o tym, że powinien dowiedzieć się od Dickensa, ile pożyje i który był rok, kiedy pokazał mu tę kostnicę, ale dał sobie spokój. Nie przyjrzał się nawet banknotom, które jego żona wręczyła posługaczom śmierci.
– Na co mi to? Lepiej żyć bez świadomości takich rzeczy.
Nawet nie zauważył, kiedy znaleźli się w niewielkim pokoju urządzonym nowocześnie – jeśli brać pod uwagę to, do czego przywykł Nienacki w Jerzwałdzie – w którym prócz nich znajdowała się tylko jedna osoba. Młody człowiek, który, siedząc przy dziwnym, nieznanym Nienackiemu urządzeniu przypominającym płaski, niewielki telewizor, rozmawiał z kimś, trzymając przy uchu nie połączoną żadnym kablem ze ścianą słuchawkę.
– Znowu czary – pomyślał Nienacki – Przymanowski na szybie, lot w ciemnościach nad domami, jasnoniebieski garnitur dla nieboszczyka, a teraz to – człowieka gada z powietrzem i patrzy w telewizor, w którym nic się nie dzieje, wszystko jest zatrzymane i nieciekawe.
– Dziwne, co nie? – uśmiechnął się Dickens – Nic nie rozumiesz – potwierdził bardziej niż zapytał. Nie ważne. I tak byś nie uwierzył. Lepiej więc patrz i słuchaj.
Nienacki spojrzał na młodego człowieka, który reprezentował typ nieszczególnie przezeń lubiany. Był to pryszczaty tłuścioch, zapewne pełen kompleksów, który nie wiedział nawet, jak mógłby zagadać do sympatycznej koleżanki. Tłuścioch miał na sobie spoconą koszulę i wydawał się bardzo przejęty.
– Słuchaj – wołał wprost do tego dziwnego przedmiotu, który trzymał przy uchu – słuchaj, nie dam za wygraną dopóki ten pomnik nie stanie w Iławie. Nie mogę – rzucił krótko. – Nic nie rozumiesz – krzyknął na koniec i przerwał rozmowę. Dziwny przedmiot, który był telefonem komórkowym, rzucił z wściekłością na stojącą przy ścianie kanapę i ze łzami w oczach zaczął wpisywać coś w wyszukiwarkę. Nienacki, oczywiście, nie wiedział, co czyni ten dziwny młodzieniec. Zapytał więc Dickensa wprost:
– Co on robi?
-Nie domyślasz się? – zdziwił się Karol. – To aktywista jednej z licznych organizacji pozarządowych. Bardzo chce, by w Iławie stanął pomnik Pana Samochodzika.
Nienacki aż otworzył usta.
– Pomnik Pana Samochodzika? – powtórzył. – Niesamowite – dodał po chwili.
Nie uwierzysz co mi AI, czyli sztuczna inteligencja, wypisała na monitorze po przeczytaniu III rozdziału książki. Ponieważ nie uwierzysz to Ci nie napiszę, bo i tak to wiesz ☺
Najpierw myślałem, że to będzie biografia beletryzowana z komentarzem jak ugryźć Nienackiego. Takie kto, jak i po co. Pokolenia dzieciaków zostały sprytnie sformatowane do życia jego ksiażkami. PRL podobno nie ma, a czytelnicy nadal myślą schematami z Pana Samochodzika i to trzeba na poważnie zbadać.Taki temat, a tu grafomania jaką pisało się dla zabawy w liceum…
Oczywiście, poważnie zbadać. Będziesz miał szansę to zrobić poza tym blogiem.
10/10!!!
Cudne!
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.