mar 062020
 

Jadę do Poznania. Nie miałem czasu nic napisać. Zostawiam więc jeden z dalszych rozdziałów książki Michała Radoryskiego „Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens”

Rozdział VI

W którym dowiadujemy się, co to jest grafomania i dlaczego zła literatura nie może być popierana przez czynniki oficjalne. Jeśli zaś takowa zależność zachodzi, wróży to jak najgorzej państwu inwestującemu w to przedsięwzięcie.

Podnosząc wzrok znad książki, Nienacki zauważył, że niebieska Nyska stanowiąca teraz już tylko niewyraźny, czarny punkt przebija się przez chmury i leci wprost ku tarczy księżyca. Zamknął oczy. Otworzył je zaraz i znowu zamknął. Potem, lekko oszołomiony, odwrócił się, by sprawdzić, czy to wszystko jednak mu się nie śniło. Miał nadzieję, że rzeczywistość go rozczaruje, ale się pomylił. Tuż za nim leżały dwie odkręcone od auta opony i owinięty w starą szmatę zestaw narzędzi do ich wymiany, który starszy szeregowy Borucki zdążył jeszcze poskładać jak należy przed odlotem. Jak najbardziej prawdziwa była także książka, którą trzymał w rękach. Pierwszy tom powieści dla młodzieży napisany ręką pułkownika Janusza Przymanowskiego, z jego odręczną dedykacją dla tego grubasa, który już dwa razy objawił Nienackiemu swoje ponure oblicze, za każdym razem w chwili, kiedy walczył z natarczywymi myślami o własnej śmierci. Kiedy tak stał w zamyśleniu, nie wiedząc co począć z leżącymi na drodze oponami, z zestawem narzędzi i ze sobą samym, przypomniał sobie, że przecież jest cały czas doskonale widoczny, oświetlają go bowiem lampy jego własnego łazika, czterodrzwiowego, krytego brezentem, wypróbowanego w wielu sytuacjach samochodu, który podarowało mu wojsko ludowe. Pomyślał o tym samochodzie jak o dobrym przyjacielu i poszedł zgasić te reflektory, które paliły się już stanowczo zbyt długo. Nie chciał wracać do domu, coś podpowiadało mu, że powinien postać jeszcze chwilę w ciemności, na tej leśnej drodze, w oczekiwaniu nie wiadomo właściwie na co. Wgramolił się na przednie siedzenie, zgasił lampy i czekał. Najpierw kwadrans, potem drugi. Próbował analizować to, co się wydarzyło, od początku, czyli od chwili, kiedy gruby sierżant zapukał do jego okna, ale wiedział, że to nie ma sensu. Jedyne co mu pozostało, to poddać się biegowi wypadków. Po trzech kwadransach upewnił się, że nic się już tej nocy nie wydarzy. Włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił go i wtedy na środku drogi zobaczył dwa świetlne punkty zawieszone gdzieś na wysokości głowy dorosłego człowieka, które z niewielką prędkością zbliżały się w jego kierunku. Zamarł. Wyłączył auto; już, już miał wyskoczyć z kabiny i popędzić na oślep w lasy, krzycząc przy tym dla dodania sobie otuchy, kiedy na drogę, jaśniejszą już od blasku zawieszonego wysoko księżyca, wtoczył się powóz zaprzężony w cztery kare konie. To, co Nienacki wziął za samoistnie poruszające się i zawieszone wysoko nad ziemią światła, było w istocie parą reflektorów przy koźle, na którym siedział woźnica. W reflektorach migotały niespokojnie lampy naftowe. Oświetlały one czarno odzianego woźnicę w wysokim kapeluszu, z długim batem w dłoni. Nienacki wiedział, że musi wyjść z łazika. Zrobił to bardzo powoli i od razu usłyszał, że konie są niespokojne. Poruszały się nerwowo, chrapiąc krótko, ryły kopytami ziemię i najwyraźniej nie wiedziały, co zrobić ze stojącą im na drodze przeszkodą. Woźnica, którego twarz ginęła w ciemnościach, też najwyraźniej nie miał pomysłu, co zrobić z samochodem i Nienackim stojącym przy jego drzwiach. Ten zaś zauważył, że powóz to wielkie, czarne, oszklone lando, w którym mogłoby siedzieć ze sześć osób. To go trochę zaniepokoiło, ale stał bez ruchu, nie okazując zdenerwowania, w oczekiwaniu na to, co też wydarzy się za chwilę.

Najpierw uchyliło się okno powozu i wychynęła zeń głowa otoczona burzą gęstych, długich włosów. Głowa wyglądała na tyle niesamowicie, że Nienacki zaczął drżeć. Po chwili głowa wydała z siebie dźwięk:

– Asmodeusz – zawołała stanowczym, męskim głosem – Asmodeusz, co się stało, dlaczego stoimy?!

Woźnica, w czarnym płaszczu zaczął gramolić się z kozła. Kiedy był już na ziemi, okazało się, że wzrostem znacznie przewyższa wiszące po bokach landa naftowe lampy. Nienacki ze zdziwieniem stwierdził, że zaczyna on odkręcać jedną z nich i przyglądał się temu z daleka z dużym zaciekawieniem. Cofnął się jednak dwa kroki, gdy okazało się, że woźnica zwany Asmodeuszem ruszył z tą lampą w ręku wprost ku niemu. Wielki, czarny płaszcz i ogromny kapelusz, czarna dziura w miejscu twarzy, wszystko to zrobiło na Nienackim odpowiednie wrażenie i już chciał się odwrócić i uciec, kiedy poczuł za plecami otwarte drzwi łazika. Woźnica przyspieszył kroku i w dwie sekundy znalazł się tuż przed Nienackim. Nie musiał nawet podnosić lampy, żeby oświetlić jego twarz. Przy okazji oświetlił także swoją szeroką gębę, z rudym zarostem, okoloną faworytami, niskie czoło i grube brwi, do których dociśnięty był brzeg wysokiego kapelusza.

– I co? – zawołał mężczyzna z powozu – kto to?!

– To chyba on, jaśnie panie – zahuczał Asmodeusz – a raczej na pewno on – dodał już nieco ciszej, tak żeby słyszał go tylko Nienacki. – Choć no tu, robaczku – powiedział jeszcze ciszej i chwycił Nienackiego za kark, tak jak chłopcy chwytają króliki albo małe koty.

– Jesteś pewien? – zawołał mężczyzna z powozu.

– Całkowicie, milordzie – głos Asmodeusza zahuczał w gęstwinie, niczym ryk obudzonego w środku zimy niedźwiedzia.

– No to dawaj go tutaj. Nie będziemy stać tu całą wieczność.

Nienacki poczuł, że jakaś potworna siła unosi go do góry i chciał nawet zaprotestować, ale głos uwiązł mu w gardle. Machał tylko bezradnie nogami i rękami, kiedy Asmodeusz niósł go w kierunku powozu. Kiedy byli już bardzo blisko, drzwi landa otworzyły się i na drodze pojawiła się wysoka, zgrabna, męska sylwetka, zwieńczona głową otoczoną burzą kręconych włosów.

– Dawaj go tutaj – zawołał mężczyzna, który wysiadł z landa, a Asmodeusz, lekko niczym poduszkę, wrzucił do środka Nienackiego. Ten uderzył twarzą w przeciwległą ścianę powozu, na szczęście obitą czerwonym aksamitem.

– Wskakuj na kozioł i ruszamy – zawołał człowiek zwany raz jaśnie panem, a drugi raz milordem.

– Tak jest – burknął woźnica, a kiedy sadowił się na koźle, Nienacki poczuł, że cały pojazd porusza się tak, jakby wdrapywał się na niego grizlly, rozwścieczony tym, że w jego rewirze pojawili się obcy.

Nienacki otworzył oczy i rozejrzał się po wypełnionym czerwienią wnętrzu powozu.

– Nieźle to wygląda, co? – zapytał go człowiek, który najwyraźniej był właścicielem landa, a teraz sadowił się naprzeciwko niego. – Najdroższy aksamit. Kupowałem go w Brugii – w tym momencie zmarszczył czoło w zamyśleniu – kiedy to było, w dwudziestym trzecim, może czwartym? Nieważne. Podoba się panu? – zapytał z przyjaznym uśmiechem.

Nienacki skinął głową, bo nie wiedział, co powiedzieć. Nie znał się na materiach obiciowych, podobnie jak nie znał się na powozach. Wiedział tylko, że duży, kryty powóz to najprawdopodobniej lando. Przyglądał się za to mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko. Był to młody jeszcze człowiek, lat może trzydziestu, odziany w koszulę z bufiastymi rękawami, kamizelkę jedynie i obcisłe spodnie, wsunięte w długie, skórzane buty.

– Podobne do tych, które nosił Dickens – zauważył Nienacki.

– Dziwi pana, że nie marznę w tym okropnym klimacie?

– Nic mnie już nie dziwi – zdobył się na wyznanie Nienacki i uważniej popatrzył na swojego rozmówcę.

– Doprawdy? Przypuszczam, że pana zaskoczę. Może już niebawem.

W tym momencie Nienacki poczuł, że powóz rusza z miejsca, ale wcale nie zmierza jechać po drodze. Poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, a kiedy wyjrzał przez okno, spostrzegł, że wznieśli się już nad korony drzew.

– Dokąd lecimy? – wyjąkał, był bowiem, zgodnie z przepowiednią swojego nowego gospodarza, całkowicie zaskoczony.

– Nie domyśla się pan?

– Nie, nie mam pojęcia, gdzie moglibyśmy lecieć.

– Do Londynu, ekscelencjo – uśmiechnął się mężczyzna – wprost do Londynu.

Nienacki opadł bezwładnie niemal na siedzenie, podniósł się jednak z tej półleżącej pozycji, bo wydała mu się ona niestosowna do okoliczności. Był w końcu w towarzystwie człowieka, którego nazywano lordem. Rozejrzał się uważniej po wnętrzu powozu i z pewnym zdziwieniem zauważył, że na obitym czerwienią siedzeniu obok jego towarzysza stoi wielki, okuty miedzią kufer. Mężczyzna z kolei dostrzegł ciekawość w oczach Nienackiego i podniósł jego ciężkie wieko. Cały kufer wyładowany był książkami.

– Nudzę się podczas podróży – wyjaśnił mężczyzna, po czym, wyciągając rękę do Nienackiego, przedstawił się krótko – Tim, mów mi Tim.

– Zbyszek – wyjąkał Nienacki, wpatrując się cielęcymi oczami w upakowane ciasno książki. Było to niezwykłe, bo wśród skórzanych, fibrowych, atłasowych okładek zauważył także papierowe i całkiem współczesne, nieznane mu obwoluty z wypukłymi, wykonanymi specjalnym, puchnącym lakierem literami.

Tim odwrócił się, zajrzał do kufra i zaczął w nim grzebać. Nienacki poczuł zaś, że pojazd, w którym się znajdują, nabiera dużej prędkości i nie pędzi już nawet, ale mknie po nieboskłonie niczym wystrzelona z przylądka Canaveral rakieta.

– Czy Asmodeusz nie zmarznie na koźle? – zapytał nagle całkiem głupio.

Tim spojrzał na niego drwiąco. Nie miał zamiaru odpowiadać. 

Gwałtownie, gdzieś z dna kufra wyciągnął najpierw jedną książkę, a potem drugą. Przetarł jedwabną chustką okładkę pierwszej i zbliżył ją do oczu Nienackiego.

– Przeczytaj tytuł, Zbyszek.

Nienacki przetarł okulary i już, już chciał zabrać się za odczytanie tytułu, kiedy głos uwiązł mu w gardle. Położył nawet rękę na klamce drzwi lecącego powozu ze szczerym zamiarem otwarcia ich i oddania samobójczego skoku wprost w czarną przestrzeń nocy. Powstrzymał się jednak. Tim zaś patrzył na niego poważnie i spokojnie.

– No, czytaj – zachęcał – nie ma się czego wstydzić.

Worek judaszów – wyszeptał Nienacki zbielałymi ustami.

– Właśnie – Tim odgarnął włosy z czoła.

– Wiesz co? – rzekł odkładając książkę Worek judaszów, napisaną przez samego Nienackiego w roku 1961 – odłóżmy to na razie, a ja ci coś przeczytam.

Nienacki uspokoił się. Tim zaś otworzył drugą, wyciągniętą z kufra książkę i przez chwilę szukał stosownego fragmentu.

– O jest – ucieszył się wreszcie – posłuchaj.

Wzniosło się słońce z topielisk, ponad wszelkie słowo piękniejsze, rzucając radość żywota w lądy i w morza.

Poczuły nie znaną nam rozkosz róże w ogrodzie i wydały w spazmach rozkwitu pachnące westchnienie.

Rozrywa się lepka cieśnia ich płatków, gdy po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.

Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczą jest macierzystą i ojczyzną, wita słońce uwielbiającym poświstem

– Lepka cieśnia płatków – powtórzył Nienacki – pachnące westchnienie w spazmach?

– No tak, czytam przecież wyraźnie – Tim uśmiechał się – posłuchaj dalej.

Białe, wymokłe ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzące wstręt jako ślina.

Płuca tu oddychają powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latająca w nich zaraza.

Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędźwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce jakoby tysiąc tysięcy lamp kwarcowych.

Kobiety mają tu nie tylko sadło pokryte białą skórą i bezwładne kształty godne pościeli i rozkoszy, lecz silne ścięgna, mięśnie sprężyste i kości pełne mocy.

Nawet obmierzli, ułomni i szpetni nabierają tu wdzięku i kształtu.

Starzec siedemdziesięcioletni wyszedłszy z błękitnej kąpieli ćwiczy gimnastycznie swe ciało, wyrzuca to ręce, to nogi, zgina wiekowy kręgosłup, czaszką spaloną na czarno połyskuje wokoło zwyciężając niezwalczoną siwiznę – Tim skrzywił się, czytając ostatnie zdanie.

– Męczące – powiedział – sam przyznasz.

– No, ale to przecież nie ja – próbował się usprawiedliwiać Nienacki – to jakiś skończony grafoman i dureń.

– O tak – zgodził się Tim – jakże on się nazywał? Już wiem, przypomniałem sobie – Dżeromski.

– Kto?

Tim odwrócił okładkę i przeczytał głośno i wyraźnie -Stephen Dżeromski, Trylogia nadmorska.

– Niemożliwe! – zawołał Nienacki – to wielki pisarz, o mało Nobla nie dostał, na pewno coś pokręciłeś.

– Doprawdy? – Tim był wyraźnie rozbawiony – może sam przeczytaj. I wręczył Nienackiemu książkę.

Ten spojrzał na okładkę i wykrzywił twarz. – Rzeczywiście – powiedział – nie znałem tego.

– Nie znałeś – rzekł Tim – bo tak jak wszyscy tutaj markujesz jedynie zainteresowanie książkami. W rzeczywistości jedyne, co cię interesuje, to ty sam, a także poznanie jak największej ilości sposobów zwracania na siebie uwagi.

Nienacki patrzył na Tima spode łba i gdyby nie, to, że byli jakieś sześć kilometrów nad ziemią, z całą pewnością wysiadłby z powozu ciężko obrażony.

– Może wiesz chociaż, po co on to napisał?

– Jak to? – Nienacki się zdziwił – miał natchnienie i napisał, państwo się odrodziło i pan, jak go nazywasz, Dżeromski, silnie ów fakt przeżył. Stąd ta książka.

– Jak myślisz? – głos Tima stał się zimny jak kostki lodu w zamrażarce albo jak klinga, którą łowcy fok z dalekiej północy oprawiają swoją zdobycz – jak myślisz, Zbyszek, czy w moim kraju ktokolwiek wpadłby na pomysł, żeby wiązać poważne historyczne wypadki z postacią takiego grafomana i z jego twórczością?

– A skąd ja mam to wiedzieć? – wzruszył ramionami Nienacki – był u mnie ten cały Dickens i nie zrobił najlepszego wrażenia, a przecież to jeden z ludzi, których przywykliśmy uważać za geniuszy, nieprawdaż? Zwykły prostak i tyle – mruknął na koniec.

– Uważam, że powinieneś odnosić się do Karola z większą atencją – Tim najwyraźniej nie żartował. – Zadałem ci poważne pytanie, a ty nawet nie potrafisz go zrozumieć. Może jeszcze raz je powtórzę: czy uważasz, że w Wielkiej Brytanii ktoś piszący tak beznadziejnym stylem, ktoś tak wysoce pretensjonalny i niestosowny miałby szansę na to, by jego proza została powiązana z ważnymi wypadkami w dziejach państwa?

– No kurwa, nie wiem! – wykrzyknął Nienacki, który rzeczywiście nie do końca rozumiał, o co chodzi Timowi.

– Bo widzisz – rzekł tamten – wam się tu wydaje, że wystarczy pisać to, co chce władza, żeby zostać zauważonym. To jest pułapka, która stawia was wszystkich, a także tę waszą władzę w sytuacji w zasadzie bez wyjścia. Grzęźniecie w truizmach, które powtarzać muszą kolejne pokolenia bez zrozumienia ich istoty. Książki, Zbyszek,  to poważna sprawa, a ich kolportaż w innych językach to jedna z najpoważniejszych kwestii na świecie. Zastanawiałeś się kiedyś nad problemem takim jak kolportaż?

– W życiu – przyznał bezczelnie Nienacki – od tego są wydawnictwa, hurtownie i księgarnie, pisarz jest twórcą i nie może zawracać sobie głowy takimi głupstwami.

– No widzisz – rzekł spokojnie Tim – a Karol myślał o tym bez przerwy. I pewnie nadal myśli – dodał po chwili – choć jego czas dawno minął.

– U nas jest inaczej – Nienacki zyskał nieco pewności siebie – jeśli treść literatury jest zgodna z polityką państwa, wtedy jest przez państwo popierana i kolportowana w dużych ilościach. Państwo ma oczywiście wymagania i nie dopuszcza do tego, by rynek zalewał chłam…

– Nie doceniasz roli chłamu – przerwał mu Tim – będziemy mieli z tobą mnóstwo kłopotów i urobimy sobie ręce po łokcie… Całe szczęście, nie będę się musiał sam z tym użerać.

– Słyszę to już kolejny raz – mimo niecodziennej sytuacji Nienacki miał ochotę ziewnąć – i ni cholery z tego nie rozumiem.

– Widzimy to, Zbyszek, i bardzo nas te twoje ograniczenia martwią.

– Niepotrzebnie, nie możecie po prostu zostawić mnie w spokoju?

– W spokoju, powiadasz?

– No tak…

– Powiem ci coś, ale w najgłębszej tajemnicy – Tim pochylił się nieco do przodu tak, że jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy Nienackiego, który poczuł intensywny zapach jakichś orientalnych kadzideł czy też perfum.

– On trochę przesadza z tą elegancją – pomyślał – a potem odsunął się w kąt powozu.

Tim jednak nie zrezygnował. Przysunął się jeszcze bliżej i powtórzył – w najgłębszej tajemnicy… Nie masz o tym rzecz jasna pojęcia, ale wierz mi, że nikt nie jest pozostawiony w spokoju, szczególnie zaś jeśli zajmuje się instytucjonalnie – w tym miejscu Tim pokiwał głową jakby z żalem, a może nadzieją – tworzeniem spójnych opowieści kolportowanych następnie w masowych nakładach.

– Szkoda – skrzywił się Nienacki – boję się, że będziecie mnie ograniczać.

– Karol ci to już tłumaczył, ale ja jeszcze powtórzę – ciebie nie można już bardziej ograniczyć Zbyszek, jesteś tak ograniczony ze wszystkich stron, że postawienie jeszcze jednej granicy, jednego szlabanu spowoduje kolaps twojej osobowości. Zapadniesz się do środka, rozumiesz? Zamienisz się w mentalną czarną dziurę.

Nienacki się nadął i odwrócił w stronę okna, za którym była ciemność. Księżyc już od dawna był niewidoczny, przestrzeń pod nimi także, w dole nie rozbłyskiwały światełka miast, nie widać było wzniesień ani rzek z sunącymi po nich barkami.

– Jesteśmy teraz nad morzem – powiedział Tim – niebawem będziemy na miejscu. Powróćmy jednak do przedmiotu naszych rozważań…

– Twoich rozważań – przerwał mu Nienacki – one nie są nasze, bo ja nic nie rozumiem. Jestem skończonym głąbem, nie pamiętasz już?

– Uważam, że niepotrzebnie szydzisz.

– Doprawdy?

– Jak myślisz? Co się dzieje z państwem, no dobrze, użyjmy zamiast wyrazu państwo, jakiegoś innego, niech będzie – organizacja. Co się dzieje z organizacją, która buduje swój mit na słabych, oszukanych, pretensjonalnych narracjach?

– Ha – Nienacki wycelował w Tima wskazujący palec prawej ręki – jesteś manipulantem. To wy tworzycie słabe, pretensjonalne i powierzchowne narracje, to od was wzięła się ta cała kultura popularna… Nie macie u siebie nic wartościowego…

Tim przewrócił oczami.

– Powiem ci wprost co mamy, żebyś wreszcie to pojął. Mamy kontrolę nad kolportażem, globalną kontrolę, bo wszystko, co istotne na tej ziemi, publikowane jest w naszym języku. I nie jest doprawdy ważne, co kolportujemy, chodzi o to,  żeby było nasze z ducha…

Nienacki zamilkł. Wiedział, że Tim ma rację i wiedział także, że on sam mimowolnie próbował zawsze pisać tak, by jego proza przypominała tę, którą Tim określił mianem – nasza z ducha.

– A wy co macie? Każdy wazeliniarz, pardon, włazidup, który schlebia rządzącej klice ogłaszany jest geniuszem, a wykwity jego umysłu wpychane są pod dużym ciśnieniem wszystkim: dzieciom w szkołach, dorosłym, emerytom. To jest nie do pomyślenia u nas, po pierwsze dlatego, że rządowi jego królewskiej mości nie zależy aż tak bardzo, żeby poddani byli oczytani. O wiele ważniejsze jest, by ludzie poza granicami królestwa znali i podziwiali nas, nasz język i naszą twórczość. A kto słyszał o tym całym Dżeromskim? Na jakie języki był tłumaczony?

– Na pewno na angielski – uniósł się Nienacki.

Tim pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Jesteś niemożliwy – powiedział – nie rozumiesz, że tłumaczenie czegokolwiek z waszej prozy na angielski nie ma najmniejszego sensu? Nikt w całej Anglii nie ma bowiem zamiaru czytać czegoś, co zostało napisane poza wyspą. To jest poza sferą zainteresowań poddanych jego królewskiej mości.

– No, ale u nas uważają to za nobilitację.

– Bo jesteście durniami, dlatego właśnie macie u siebie to, co macie. – I zaczął wyliczać po kolei – wojny, rewolucje, reformę rolną, denominację pieniądza na zasadach złodziejskich, korupcje, fatalną służbę zdrowia i całą resztę plag, które u nas nie występują.

– Kłamiesz – zawołał Nienacki – czasami występują.

– Wtedy udajemy, że ich nie ma – uśmiechnął się Tim – wy zaś uważacie, że trzeba o tych waszych histeriach poinformować cały świat, który ma to – wybacz Zbyszek – w dupie. Wróćmy jednak do tłumaczeń.

– No?

– Żeby konkurować z nami – tym razem Tim wyjrzał przez okno – musicie to robić w innych niż angielski językach. To jest jednak nie do pojęcia dla ludzi, którzy nie rozumieją kolportażu, nie rozumieją, po co jest literatura popularna i nie mogą nawet nikogo podnieść do stanu szlacheckiego. Za jedyną zaś nobilitację pisarza uważają tłumaczenie jego dzieł na angielski. To jest rozpacz. Mam nadzieję, że rozumiesz?

Nienacki dobrze to rozumiał, ale nie wiedział, co ma z tym wszystkim począć. Zadał jednak pytanie, które Tim musiał uznać za poważne.

– Posłuchaj – rzekł, patrząc prosto w jego jasnobłękitne oczy – czy ty służysz królowi?

Tim uniósł brew.

– Widzę, że jednak jest jakaś szansa – rzekł – a może też i nadzieja. – Nie – dodał po chwili – od dawna nie służę królowi.  Cieszę się, że o to zapytałeś.

Nienacki poczuł się zmęczony. Pomyślał nawet, że mógłby zasnąć.

Tim spojrzał jednak w okno i rzekł:

 – Jesteśmy już nad Anglią, a ja jeszcze muszę ci coś przeczytać i opowiedzieć o szalenie ważnej kwestii. Zanim wylądujemy…

  6 komentarzy do “Zbigniew Nienacki vs Karol Dickens rozdział VI”

  1. Zastanawiałeś się kiedyś nad problemem takim jak kolportaż?
    – W życiu – przyznał bezczelnie Nienacki – od tego są wydawnictwa, hurtownie i księgarnie, pisarz jest twórcą i nie może zawracać sobie głowy takimi głupstwami.☺
     

  2. Dobrych targow…
    … ciekawych spotkan i rozmow  !!!

  3. Dzisiaj dotarło zamówienie, zabieram się za czytanie Zbyszek kontra Karolek.
    Dzięki wielkie!
    Pozdrawiam

  4. >ktoś tak wysoce pretensjonalny i niestosowny miałby szansę na to, by jego proza została powiązana z ważnymi wypadkami w dziejach państwa?
    Ależ u nas mogło być gorzej, bo na czoło literatury mógł być wysunięty pepesiak Daniłowski, kumpel Dżeromskiego i Piłsudskiego.
    Rover Landaulette za moim londyńskim oknem
     

  5. Jeszcze jeden Land Rover za moim oknem i moje dawne doświadczenie z dymieniem spod maski (vide wpis na SN) – niedokręcony korek wlewu oleju silnikowego.

  6. II Rozdział na YT:
    Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens – Rozdział II – czyta Andrzej Ciborski
    Rozdział II. W którym przekonamy się, jak dziwne postaci potrafią przybierać duchy niebiańskie i jak przytomnym trzeba być, żeby właściwie je rozpoznać i nie popełnić faux pas, które zaważyć może na całym człowieczym życiu.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.