lut 102013
 

Wyobraźcie sobie taką sytuację: w brytyjskiej edycji „Mam talent” występuje ten gruby sprzedawca telefonów z operowym głosem. Najpierw wszyscy się śmieją, a potem ta dziewczyna siedząca pomiędzy tym pedałem i tym drugim chamem, zaczyna płakać, pod wpływem głosu grubego sprzedawcy telefonów. Facet kończy, a ci dwaj mówią: świetnie misiek, ale jesteś za gruby, a my poza tym nie lubimy opery. Spadaj do remizy. Do niej zaś zagadują tak: Anka, patrz, Anka, patrz jak my potrafimy. Po czym wskakują sami na scenę i zaczynają stepować oraz śpiewać piosenkę zaczynającą się od słów: aj singing in de rejn. Dziewczyna patrzy na nich martwym wzrokiem i nadal płacze, ale oni się nie przejmują tylko robią swoje, kończąc występ szpagatem. Publiczność bije brawo, bo okazuje się, że taka właśnie była formuła tego programu – żeby mogli zaprezentować się prowadzący – ale płaczącej miłośniczki opery o tym nie poinformowano.

Gruby sprzedawca telefonów, smutny i załamany wysupłuje ostatnie grosze i wyjeżdża do Rio de Janeiro. Tam wprost z lotniska idzie do dyrektora miejscowej opery. Ten jest co prawda zajęty, ale jest także ciekawym różnych dziwactw, energicznym południowcem, który został dyrektorem opery nie dlatego, że jego szwagier to burmistrz Rio, ale dlatego, że naprawdę kocha tę operę. Patrzy na tego grubego Anglika, jak tamten stoi w jego gabinecie w przepoconej koszuli wyciągniętej ze spodni i mówi: no, niech pan śpiewa. I Anglik zaczyna. Gabinet jest duży, i głos sprzedawcy telefonów robi odpowiednie wrażenie, pęka szklanka na stole i kilka kryształków z tandetnego, wielkiego jak stodoła żyrandola leci na dywan. Dyrektor otwiera usta z zachwytu i łapie za słuchawkę telefonu: Jose! Niech tu szybko przyjdzie Jose! – woła do słuchawki. Minutę później w gabinecie jest już Jose – ufarbowany na rudo Murzyn pederasta. – Daj mu kostium Jose i niech idzie od razu na scenę, ale już! -Jaki kostium szefuniu? – dopytuje się Jose. – Do Juana do cholery! – ryczy dyrektor opery w Rio – to chyba jasne! Gruby Anglik uśmiecha się smutno w tym momencie.

Po swoim pierwszym światowym tournée wraca do Londynu odwiedzić matkę. Przypadkowo na ulicy spotyka jurorkę, która płakała i jej dwóch sympatycznych kolegów. Oni poznają go od razu, a on się do nich smutno uśmiecha. Oni zagajają pierwsi: – I co misiek – pytają – zrobiłeś karierę w remizie, co? On zaś próbuje im wytłumaczyć, że ma angaż w Rio i wrócił właśnie z Sydney gdzie wystawiali Don Juana. – Ha, ha, ryczy na całą ulicę pederasta i kłuje swoim kościstym paluchem chama – Don Juana! Po czym klepią sprzedawcę telefonów na plecach i odciągając odeń smutną dziewczynę odchodzą w dal.

Sytuacja, którą tutaj zarysowałem jest typowa dla naszego świata i wcale nie uważam, by programy typu „Mam talent” produkowane w Wielkiej Brytanii i w Polsce wiele się od siebie różniły. W zasadzie różnice są tylko dwie. Tam zaznacza się zdecydowanie przewaga pederasty nad chamem, a u nas odwrotnie. Tam w środku pomiędzy tymi dwoma sadzają młodą, ładną dziewczynę, a u nas wybitną specjalistkę od muzyki Elżbietę Zapendowską. Smutny sprzedawca telefonów nie zrobił o ile pamiętam kariery, podobnie jak ta nieszczęśliwa gospodyni domowa, z której szydzono, że ma wąsy. Istotą tych wszystkich produkcji jest bowiem to, o czym napisałem na początku – promocja prowadzących. Jeśli zaś sięgniemy głębiej, okaże się, że nie tylko prowadzących, ale hierarchii, tworzonych długo i mozolnie, których ci prowadzący są jedynie emanacjami. Ponieważ ludzie ci oraz ich promotorzy nie odnajdują w swoim własnym życiu żadnego sensu, a to z tego względu, że walka którą prowadzą jest fałszywa, bo przecież mianowano ich na zajmowane stanowiska, nie zdobyli ich sobie sami, muszą mieć po prostu jakiś pretekst do istnienia. Można to także nazwać tłem jak kto woli. Potrzebne jest tło, żeby uwypuklić jeszcze bardziej własną wspaniałość, żeby nie było opery, tylko stepowanie zakończone szpagatem i piosenka o deszczu. I my właśnie jesteśmy tym pretekstem.

To jest wbrew pozorom poważna sprawa, bo zarówno w przypadku programu „Mam talent”, polskiego i brytyjskiego, jak i naszych rodzimych hierarchii polityczno-publicystycznych my wszyscy postawieni jesteśmy w sytuacji wręcz niemożliwej do zniesienia. W sytuacji skrajnie upokarzającej, która daje się wytrzymać, bez rękoczynów, tylko dlatego, że działamy w rzeczywistości wirtualnej, a nie realnej. Mówi nam się wprost, że pozostaniemy tam gdzie jesteśmy choćbyśmy byli śpiewakami operowymi, potrafili malować jak Matejko i biegali szybko jak Bikile Abebe. To wszystko nie ma znaczenia, bo formuła programu jest inna i jej istota w dodatku została przed nami ukryta.

Tak właśnie było z blogosferą. Ja to już pisałem dziesiątki razy, ale jeszcze raz powtórzę. W starym salonie24 wyodrębniła się grupa blogerów, którzy powinni, ot tak z marszu dostać się na łamy prasy. Byli to w mojej ocenie: Jacek Jarecki, FYM i Toyah. Żaden z nich tej szansy nie dostał, a potem w przypadku jednego z nich wyszło na jaw również jego zaangażowanie w inne niż blogowanie projekty.

Dlaczego oni tej szansy nie dostali? Bynajmniej nie z tego powodu, że zawodowi publicyści poczuli się aż tak bardzo zagrożeni. Przecież później Karnowscy zaangażowali normalnie seawolfa. W tamtych czasach było to po prostu nie do pomyślenia. Ludzie, którzy stworzyli blogosferę w ogóle nie brali takiej ewentualności pod uwagę, bo byli tak mocno uwiedzeni własną wspaniałością. Coś jednak z tymi wyróżniającymi się trzeba było zrobić. I coś zrobiono. Fym okazał się kolegą właścicieli, więc został tam gdzie był. Jareckiego zwinięto, a Toyaha systematycznie zaczęto spychać w dół, aż w końcu sobie poszedł na swoje. Ich miejsce zaś zajęli inni blogerzy, którzy według administracji również mieli talent. Pozwolę sobie mieć inne zdanie w tej sprawie. Nie o talent bowiem chodzi, ale o utrzymywanie na poziomie blogosfery ludzi, którym do głowy nie przyjdzie publikowanie w poważnej prasie i aspirowanie do innej niż blogowa hierarchii. Taki sposób spacyfikowana blogów jest skuteczny i bezpieczny. Z tego całego garnituru „swoich” można potem wydzielić podgrupę i stworzyć nowe blogowisko, którego działalność zainaugurowana zostanie właśnie przez owe gwiazdy z rozdzielnika. I to właśnie mamy przed oczami dzisiaj w postaci nowego portalu pl. wolności. W portalu tym jednym z głównych rozgrywających jest Czarek Krysztopa, który wczoraj napisał mi, że zamiast narzekać sam powinienem coś zrobić. OK, może wkrótce zrobię, na razie realizuję plany wydawnicze, co oczywiście wiąże się z jakąś tam aktywnością, ale gdzie jej tam do działań Czarka i Marcina na nowych, publicystycznych niwach. To co robię, to jest wprost betka w porównaniu z ich sukcesami. A Czarek niedawno nawet napisał, że przebił w końcu szklany sufit. Coś ci powiem Czarek: ten facet co tak pięknie śpiewał arie, ani przez moment nie pomyślał, że przebił jakiś sufit. Mam nadzieję, że czujesz różnicę?

Napisał wczoraj Rafał Ziemkiewicz w tej dziwnej rubryce, która nie wiadomo dlaczego nazywa się subotnik, że niektórzy z oskarżających go o koniunkturalizm blogerów przypominają mu carskich prowokatorów działających wśród polskiej emigracji. Ja bym wolał, żeby pan Rafał ważył jednak trochę proporcje i słowa. Po pierwsze pomiędzy publicystami żyjącymi z różnych koniunktur a blogerami nie ma żadnych osobistych relacji, wyklucza więc ów fakt jakieś zachowania prowokacyjne. Po drugie: środowisko dziennikarzy i publicystów jest tak hermetyczne i tak ściśnięte, że nie ma najmniejszej szansy, że dostanie się tam jakiś prawdziwy prowokator. Uwagi, zaś, które czynią panu Rafałowi blogerzy tacy jak Rybitzki, są jak najbardziej na miejscu, albowiem jak się mówi jedno, a robi drugie to zasługuje się na miano koniunkturalisty. To nie jest jakaś straszliwa obelga i nazwanie kogoś koniunkturalistą nie niesie jakichś szczególnych konsekwencji. Może się oczywiście zdarzyć, że zdenerwowany reakcją publiczności wydawca wystawi jednak pana Rafała za drzwi, ale pewnie do tego nie dojdzie, bo nie opera jest ważna, a stepowanie i szpagat, co ustaliliśmy już na samym początku.

Rafał Ziemkiewicz ma poza tym tak wielu sympatyków, że skutecznie zagłuszą oni wszystkie głosy krytyczne. Ja ich nie oceniam, bo ktoś może dla przykładu odnajdywać sens życia w tym, że poszukuje sławnych osób, staje obok nich, uśmiecha się, a jego kolega pstryka w tym czasie zdjęcia. Potem wyczyn tej jest szeroko omawiany w środowiskach lokalnych. Ja tak właśnie oceniam miłośników prozy pana Rafała, bo inaczej nie potrafię, a to z tej racji, że próbowałem się parokrotnie w tą prozą zapoznać. Bez przesadnych sukcesów niestety.

Tak się złożyło, że w tym całym subotniku – co za nazwa normalnie jak z ruskiego donosu – raczył pan Rafał zwrócić również uwagę na mnie i moje książki, chciałem się do owej uwagi odnieść. Ponieważ to ja właśnie, przy każdej okazji podkreślam, że pan Rafał Ziemkiewicz poleciał do Dominiki Wielowieyskiej opowiedzieć jej, że on jest prawicą kulturalną, a my – blogerzy – ekstremą, chciałem w tym miejscu jeszcze raz podkreślić, że tak właśnie uważam. On się przestraszył i poszedł tam opowiedzieć jacy jesteśmy okropni, a on musi nas tolerować, albowiem jest jedynie współ, a nie całym właścicielem Klubu Ronina. Wczoraj zaś napisał, że został zmuszony przez Wielowieyską to tłumaczenia się z naszego występu. Ciekawe w jaki sposób Wielowieyska zmusiła Ziemkiewicza do mówienia? Przystawiła mu akumulator do krocza? To chyba niemożliwe? Wetknęła mu palec do gniazdka? Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Taka łagodne i sympatyczna dziewczyna? Co takiego więc się wydarzyło, że Ziemkiewicz został zmuszony do szkalowania nas? Może ktoś wie? Może wie to Łukasz Warzecha, który odmówił odpowiedzi na pytania Wielowieyskiej? Odmówił i wyobraźcie sobie, że nic mu się nie stało! Zapytajcie go przy najbliższej okazji, jak to było.

Moim celem nie jest polemika z Rafałem Ziemkiewiczem, ale sukces wydawniczy, to oznacza między innymi całkowite unieważnienie tego co Ziemkiewicz uważa za ważne i dobre. Bo w mojej ocenie są to plewy. I ja się o tym przekonuję każdego dnia, patrząc na to co piszą, nie tylko on i jego koledzy, ale także ich biedni naśladowcy. To są plewy.

Ktoś tu ostatnio się zastanawiał co będzie miała Polska z mojego sukcesu. Dziwne, że nikt się nie zastanawia co takiego ma Polska z sukcesu Ziemkiewicza, Gursztyna i Goćka. Dlaczego? To was drodzy komentatorzy nie interesuje? Jakież to korzyści odnosi nasz kraj z faktu, że wszędzie gdzie tylko pojawia się coś zwanego prawicą widać Rafała Ziemkiewicza i jego kolegów? Jakie my mamy z tego korzyści? Przecież Ziemkiewicz nawet się nie potrafi postawić Wielowieyskiej, bo boi się o swoją pozycję w mediach, która od kogoś jak widać zależy. Od kogo? Od Wielowieyskiej?

Najlepsze w tym wszystkim zaś jest to, że oni nie mogą wymieniać naszych nazwisk. To ich wprost paraliżuje. Wszyscy bowiem wiemy, że chodzi o to co jest mottem mojego bloga: o sławę i zysk. Jeśli któryś z nich choć raz użyłby w jakiś tekście naszego nicka, jeśliby napisał: toyah, albo coryllus, a już nie daj Boże wymienił nas z nazwiska i wspomniał, że piszemy książki, wtedy koniec. Musiałbym wynająć ludzi do pracy, właściwie od razu. Oni to wiedzą. Dlatego próbują nas obrażać używając takich epitetów jak: blogerzyna, lub nędzny blogerzyna. Ja się nie obrażam bynajmniej, ale kiedy już zrealizuję swoje plany, przyjdę i odbiorę sobie to co do mnie i tak należy. I nie będzie wtedy mowy o stepowaniu, szpagacie i deszczowej piosence.

Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl oraz do księgarni www.multibook.pl, http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 34, do księgarni Wolne Słowo W Lublinie przy ul. 3 maja, do księgarni „Ukryte miasto” w Warszawie przy Noakowskiego 16, oraz do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.

  Jedna odpowiedź do “Buc, Gursztyn i Gociek”

  1. Wszedzie to samo a wystarczy zauwazyc, jak nami manipuluja dzielac nas.
    Druzyna A a tam druzyna B.
    A moze zamiast wkladac energie w zwalczanie sie to polaczyc energie otrzymujac rezonans zyskujac trzykrotnie?

    Ale kto kieruje sie rownowaga a nie maksymilizacja zysku?

    Pozdrawiam,

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.