sie 132024
 

Na początku chciałbym serdecznie podziękować dyrekcji biblioteki publicznej w Gniewie i całej jej załodze, za umożliwienie mi zaprezentowania oferty naszego wydawnictwa na festiwalu Vivat Vasa. W czasie trwania imprezy wszyscy naprawdę bardzo się starali, żeby wypadła ona jak najlepiej. Nie można się było jednak oprzeć wrażeniu, że festiwal ma przynajmniej trzy ośrodki kierownicze, a być może nawet cztery. I co najmniej dwa z nich są ponadzmysłowe i nie dają się ogarnąć percepcjom przeciętnego człowieka. Na początku pojawił się miodziarz. Myślę, że rzucił on na nas klątwę, bo nie wszystko poszło tak, jak zamierzaliśmy. Miodziarz posiadł, we własnym mniemaniu, wszystkie techniki uwodzenia takich jak my, przybyszów z dalekich stron, którzy nie mogą, a pewnie i nie chcą za bardzo rozumieć skomplikowanych pomorskich spraw. Przede wszystkim miał miód, co powodowało, że nie można go było tak po prostu przepędzić. Miód bowiem kojarzy się dobrze, a człowiek który go sprzedaje, musi być dobry z natury. I pewnie miodziarz taki był, ale jego intencje na pewno nie były czyste. Kolejnym jego atutem była poezja. Ponieważ byliśmy jedynym stoiskiem z książkami na całym festiwalu, miodziarz ruszył do nas z impetem, a kiedy już był blisko, zaczął świdrować wzrokiem nasze żony uznając, że są one słabszym elementem zespołu, bardziej podatnym na sugestie. Wyjął też od razu tomik swoich wierszy, które – jak zapowiedział – zostawi nam do oceny. Ja, ponieważ biegałem z paczkami, w ogóle nie skapnąłem się co on tam dziamdzia i miałem zamiar poprosić go, by oddalił się pospiesznie, ale wyjaśniono mi, że to poeta sprzedający miód. To zmieniło sytuację diametralnie. Potem zorientowałem się, że modulowane pomruki, które wydobywają się z ust miodziarza, to deklamacja jego wierszy. Połowy słów nie słyszałem, a te które słyszałem nie rymowały się wcale. Nasze żony uprzejmie przyjęły tomik wierszy miodziarza, a Hubert nawet sfotografował jeden z nich, który znajdziecie poniżej. Od razu zorientujecie się, że techniki manipulacji miodziarz miał w jednym palcu, tym najmniejszym. Nie dość bowiem, że wzruszał wszystkich rymami, to jeszcze rymował na tematy religijne, najbardziej, jak wiemy, obezwładniające. Prócz tego pisał wiersze o wojnie na Ukrainie, pełne odkrywczych metafor, porównujących ten kraj do czarnowłosej dziewczyny. To akurat usłyszałem, bo cały utwór skierowany był wyraźnie do mnie. Takimi kwestiami, jak konieczność urządzenia się na stoisku, miodziarz nie przejmował się wcale, miał swój towar na niewielkim przenośnym wózeczku i mógł się z tym kramem ustawić w dowolnym miejscu, w przeciwieństwie do nas. W końcu, kiedy wszyscy zaczęliśmy przewracać oczami, chyba coś do niego dotarło. Nie do końca jednak, bo spodziewał się, jak sądzę, że wywoła efekt piorunujący, a ludzie zawodowo zajmujący się sprzedażą książek, będą musieli pochylić czoła przed jego talentem. Kiedy okazało się, że jednak nie pochylają, użył argumentu ostatecznego – wyznał, że jest menonitą po ojcu. Nie zemdlałem z wrażenia niestety i miodziarz sobie poszedł, zajmując strategiczną pozycję tuż przy wejściu na rynek. My zaś zajęliśmy się swoimi sprawami. Tu zaś, dla zilustrowania, mocy poezji zaprezentowanej nam już pierwszego dnia, wiersz religijny napisany przez tego pana

 

Ponieważ, o czym wszyscy wiedzą, jestem chorobliwym optymistą, wziąłem na ten festiwal mnóstwo książek, które doń tematycznie pasowały. Cały bagażnik był pełen, bo sądziłem, że gdzie, jak gdzie, ale na najstarszym w kraju festiwalu rekonstrukcyjnym, w dodatku w miejscu tak znaczącym, sprzedanie setki egzemplarzy dzieła pod tytułem „Wielka wojna pruska” nie będzie stanowiło problemu. Jakże się pomyliłem.

Na początku okazało się, że wielu ludzi z Gniewa, wie że jest książka o bitwie. Jeden pan nawet, nie orientując się w sytuacji, zwrócił się do mnie tymi oto słowy: a słyszał pan, że jakiś Majewski napisał książkę o Gniewie?

– Maciejewski – poprawiłem go

– O tak, Maciejewski – ucieszył się

– To ja – wyznałem z rozbrajającą szczerością

– Niemożliwe! – zawołał.

Potem pojawiła się w różnych, prowadzonych przez cały czas trwania festiwalu rozmowach kwestia czy ja jestem regionalistą. Ludziom bowiem nie mieściło się w głowie, że jakiś przybłęda, który raz zajrzał do ich miasta, od razu napisał książkę o bitwie. Wydawało im się bowiem, że trzeba być regionalistą, pardon, obcykanym we wszystkich lokalnych kwestiach, by wziąć się za tę robotę. Tłumaczenie, że książka to interesujący, popularyzujący wiedzę o jakimś wydarzeniu tekst, plus ilustracje i ładna okładka, nie miało początkowo sensu. Dopiero później zauważyłem, że wszyscy się do tej idei jakoś przekonali.

Przy naszym kramie pojawił się pan Marek, szef miejscowych przewodników, który zapowiedział, że na nasz wieczorek autorski przyśle swoich młodszych kolegów, których wychował. Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że sala nie będzie wypełniona wyłącznie „naszymi ludźmi”, którzy oczywiście przybyli zewsząd, by zobaczyć naszą ofertę, coś tam kupić i pogadać o i interesujących nas sprawach, za co oczywiście wszystkim dziękuję.

Najbardziej niechętni do kupowania książek okazali się rekonstruktorzy, poprzebierani w stroje z epoki. Przechodząc obok naszego kramu wyrażali głęboki brak zainteresowania, a jedyną osobą, która coś od nas kupiła był król Szwecji Gustaw Adolf. Dwóch szwedzkich piechurów pogadało z nami trochę, ale niczego nie kupili, odgrażali się jednak, że wejdą na stronę i na pewno coś zamówią. Husaria, piechota polska i obecna wszędzie szlachta, nie wyraziła najmniejszego zainteresowania książkami. I to mnie zastanowiło, albowiem podważyło, w mojej ocenie całą ideę festiwalu. Trzy albo cztery razy wymieniano, ze sceny sponsorów imprezy. Doprawdy rzecz niezwykła. I jaka to szczęśliwa okoliczność, że żaden  z nich nie pisał wierszy, które w tak podniosłych okolicznościach na pewno musiałby być zaprezentowane na scenie, być może nawet przez miodziarza. Ani razu nie wybrzmiała na gniewskim rynku „Duma rycerska”, choć wydawać by się mogło, że jak najbardziej pasuje do okoliczności. Zaproszono za to zespół heavy metalowy z Tczewa, nazywał się zdaje się, o ile dobrze pamiętam Protektor albo Prototyp. Próby zaczęły się już dwie godziny przez koncertem, który – jak wszystko – odbywał się na rynku. Sami rozumiecie, co znaczy wielkie natężenie decybeli na zamkniętej, małej przestrzeni. Handel w zasadzie ustał. Nie można było z nikim rozmawiać, bo jakaś gromada niedorobieńców, wyśpiewywała swoje frustracje, waląc przy tym w bębny i szarpiąc struny gitar. Występ był antykatolicki i anty-kaczyński, co wkurzyło większość ludzi na rynku, domagających się, by grajkowie z Tczewa wreszcie się zamknęli. Oni jednak słyszeli coś innego i grali dalej. Być może nakłaniał ich do tego jakiś sponsor-poeta. Stojący z nami wtedy dwaj szwedzcy piechurzy także głośno wyrażali swój protest. Sprawy potoczyły się więc w dobrze znanym z innych imprez kierunku – wystawcy prezentujący swoją ofertę na jarmarku, stali się tylko tłem dla jakichś, całkiem nie interesujących publiczności, prezentacji. Na rekonstrukcję bitwy nie poszedłem, bo musiałem pilnować stoiska. Reszta złogi jednak się tam zjawiła. Okazało się, że w tym roku, z racji braku dotacji ministerstwa kultury i rezygnacji kilku sponsorów rekonstrukcja jest skromniejsza. Husarzy było tylko sześciu, a cała bitwa odbywała się w fosie, a nie na polu. Konferansjer zaś prezentujący obie strony, ze swadą i dowcipem, opowiadał o tym, że starcie pod Gniewem, to była w rzeczywistości, he, he, bitwa o browar. Większość wróciła zniesmaczona, postaliśmy jeszcze chwilę i trzeba się było pakować, zwłaszcza, że na scenie znów zjawili się jacyś udający muzyków ludzie i zaczęli emitować dźwięki o natężeniu zbliżonym do tych, które wydaje lądujący jumbo jet.

Mówi się, że w Gniewie jest jakiś kasztelan. Moim zdaniem nie ma go tam wcale. Są tylko atrapy. Impreza zaś, tej rangi i takiej tradycji,  rozpada się na kilka mniejszych nie skoordynowanych ze sobą wcale, tak jakby nie łączyła ich żadna idea. Pierwszego dnia wracaliśmy do hotelu prawie głusi. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść.

Nie zauważyliśmy, że w programie, jak byk stoi, że w niedzielę odbywać się będzie w Gniewie jakiś festiwal wielu kultur. Już w sobotę, w sali gdzie miałem mieć spotkanie prezentował się jakiś żydowski zespół z Ukrainy, a dwóch panów w jarmułkach zapytało, czy mogą się sfotografować pomiędzy naszymi rollupami. Oczywiście zgodziłem się. Przynajmniej zapytali, bo reszta, fotografujących się na ich tle, nawet nie wpadła na ten pomysł.

Niedzielny koncert zespołu grającego żydowskie szlagiery zapowiedziano na godzinę 17.00, jednak zespół już od południa urządził sobie próby na scenie. Z największym trudem, przekrzykując się wzajemnie, dotrwaliśmy do 15.30, kiedy to miał rozpocząć się nasz wieczorek. Pozostawiwszy żony na stoiku poszliśmy do sali kameralnej. Zjawiło się sporo osób i trzeba było donosić krzesła. Huk z zewnątrz nieco utrudniał przekaz, ale ogólnie pomysł, by występować we dwóch, na zasadzie – jeden opowiada, drugi rysuje – okazał się znakomity. Hubert zakupił specjalny statyw, który umożliwiał pokazywanie jego pracy na stojącej za moimi plecami, wielkiej tablicy. To się bardzo podobało.

Kiedy skończyliśmy trwający półtorej godziny nasz występ i wyszliśmy na zewnątrz, przywitał nas jeden huk. Niczego nie dało się usłyszeć. Ludzie domagali się, by Hubert rysował, jak wpisywałem autografy, ale należało się jak najszybciej zwijać. Cały rynek wypełnił się tańczącymi w kręgu dziewczętami w biało niebieskich strojach. No i jasne się stało, że termin rozpoczęcia koncertu, to sprawa umowna, na którą nikt nie ma wpływu, bo decydują wykonawcy. Wszyscy stojący w kramach uciekli. Po prostu zwiali, a my byliśmy ostatni.

Ostatniego dnia pojawił się na naszym stoisku pan, który w czasie licznych prezentacji odgrywał rolę Macieja Kazimierza Sarbiewskiego, jezuity, współpracownika i doradcy króla Zygmunta III. Kupił książkę i zapytał mnie skąd czerpałem wiedzę na temat bitwy, choć przecież musiał wiedzieć, że są tylko dwa, słabo dostępne i zapomniane teksty o bitwie gniewskiej opublikowane w czasopismach wojskowych pod koniec lat sześćdziesiątych. Zasugerowałem mu, żeby – bo pal sześć już tę bitwę – napisali na 25 lecie festiwalu jakąś monografię tej imprezy. Za dwa lata minie ćwierć wieku od chwili kiedy festiwal Vivat Vasa wystartował. Przydałaby się jakaś księga pełna zdjęć, anegdot i refleksji, pełna postaci, które były, odeszły, a zasłużyły się dla imprezy, a także tych, które żyją i działają nadal. Pan udający Macieja Kazimierza Sarbiewskiego popatrzył na mnie smutno, pożegnał się i poszedł.

Kiedy trwał nasz autorski wieczorek, nasze żony zaatakował miodziarz. Uznał, że wymieni tomik swoich wierszy na książkę o bitwie. Lucyna go przepędziła.

I jeszcze jeden epizod na koniec. Poszliśmy do kościoła na godzinę 10, bo taka była wskazana na stronie parafii. Okazało się, że msza jest o 11.00. Po spacerku zjawiliśmy się w świątyni ponownie. Było dziwnie. Przed nabożeństwem ksiądz zaczął reklamować jakichś sponsorów parafii. Na dłużej zatrzymał się przy firmie Ziaja. Zaprezentował też Macieja Kazimierza Sarbiewskiego i coś mówił o bitwie, zapominając jednak, że mieszkańcy miasta bronili się dzielnie wraz ze Szwedami przeciwko wojskom polskim. Jakoś to przetrzymaliśmy. Kiedy zaczęła się msza sądziliśmy, że to koniec tych prezentacji, ale okazało się, że to dopiero początek, bo ksiądz wezwał przed ołtarz jakichś miejscowych, zasłużonych, dla parafii ludzi. Postanowiłem wyjść z kościoła. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, ale wierzcie mi, że nie dalibyście rady. I nie chcę tu teraz szydzić z tego duchownego, choć mógłbym to ciągnąć jeszcze przez kolejne dwie strony.

Potraktowałem festiwal Vivat Vasa serio – już w zeszłym roku. Przybyłem, zobaczyłem, napisałem książkę. Zainwestowałem w ilustracje, w dobrą okładkę i wymyśliłem cały format, wręcz linię produktów, której początkiem jest książka „Gniew. Bitwa Wazów”. W tym roku spakowałem auto i na zaproszenie jednego z organizatorów, zjawiłem się, by w bezpośrednim kontakcie z czytelnikami tę książkę zaprezentować. I niech mi nikt tu nie zarzuca niewdzięczności. Nie może być bowiem tak, że autor musi traktować serio wszystkie szajby i wariactwa, jakie akurat komuś przyjdzie do głowy zaprezentować publicznie. Jak wiecie nie lubię dobrych rad i nie udzielam ich też nikomu. Każdy jest dorosły, odpowiedzialny i rozumie ku czemu zmierza. Większość też powinna zrozumieć, że jeśli błądzi, to najlepiej zawrócić. Metalowcy, Żydzi z Ukrainy, kierpce na stoiskach, krótka prezentacja rekonstruktorów i przemożna chęć zaprezentowania się sponsorów, to nie jest dobre połączenie. Żeby to jednak zrozumieć, ktoś musi te okoliczności wskazać. Wziąłem na siebie ten ciężki obowiązek. Nie spodziewam się wdzięczności, ani też ponownego zaproszenia. Cieszę się jednak, że miasto Gniew i piękna pomorska ziemia zainspirowały mnie na tyle silnie, że będzie z tego coś dobrego – kilka ilustrowanych przez Huberta książek opowiadających o epizodach z czasów panowania dynastii Wazów.

Ponieważ zostało nam trochę książek po festiwalu, postanowiłem obniżyć ceny niektórych z nich, w ramach jubileuszowej promocji. Prócz tego co już jest tańsze, obniżamy jeszcze ceny tych dwóch tytułów.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/o-ujscie-wisly-wielka-wojna-pruska-adam-szelagowski/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wzrost-panstwa-polskiego-w-xv-i-xvi-wieku-adam-szelagowski/

Zostało nam też trochę egzemplarzy książki o bitwie, nie obniżam jej ceny, bo to końcówka nakładu, a wznowienie będzie dopiero za dwa lata, na 25 lecie festiwalu Vivat Vasa.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gniew-bitwa-wazow-gabriel-maciejewski/

Ostatnio, przez dynamikę zdarzeń, zaniedbałem trochę kwestię zrzutki na pomoc dla Saszy i Ani. Bardzo proszę wszystkich o wsparcie.

https://zrzutka.pl/fymhrt?utm_medium=mail&utm_source=postmark&utm_campaign=payment_notification

Ponieważ tekst się bardzo rozrósł, o tajemnicach Henryka von Plauen napiszę jutro, jeśli pozwolicie.

  5 komentarzy do “Klątwa miodziarza i tajemnice Henryka von Plauen”

  1. Panie Gabrielu , podziwiam lekkość pióra i dystans w opisywaniu nie-łatwych zdarzeń . Przeczytałem z uwagą , śmiejąc się i smucąc na przemian . Niestety , ja takiego talentu/daru jak Pan – nie mam . Codziennie , przynajmniej przez jedną godzinę wędruję uliczkami Waldshut : uśmiecham się i smucę , jednocześnie . I nie czuję się gorszy od mieszkańców tego uroczego miasteczka nad Renem . Zapewne dlatego , że i ja w Polsce mieszkam w uroczym miejscu , w Borach Dolnośląskich . Tam przebierańców jest wielu . Serdeczności -…

  2. W Gniewie się już zapomina,
    czy Kain Abla czy Abel Kaina 😉

  3. … czekam na wpis o tajemnicach Henryka von Plauen .

  4. Rymy Częstochowskie wydają się być arcydziełami poezji religijnej niedościgłymi dla cytowanego tu Miodziarza Gniewskiego. To napisałem ja urodzony 2 km od Jasnej Góry Medalik.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.