Muszę nadgonić robotę przy książce. Bardzo wszystkich przepraszam, ale pochłania mnie to całkowicie. Zostawiam więc fragment książki o przygodach komisarza Zdanowicza, którą większość osób kojarzy, napisanej przez mojego kolegę Michała Radoryskiego.
Rozdział XIX (fragment)
Gdyby w roku 1909 w Europie powstawały nieme filmy, moment aresztowania Henryka Kleina i postawienia mu zarzutów z całą pewnością znalazłby się w takim filmie. Była to bowiem chwila nacechowana operetkowym dramatyzmem, sam zaś główny aktor przedstawienia zaaranżowanego przez policję krakowską zachowywał się tak, jak to zwykle czynili przestępcy w niemych produkcjach wchodzących na ekrany kin tuż po wielkiej wojnie. Henryk Klein udawał zaskoczonego, zakrywał twarz łokciem, w jego oczach pojawiły się łzy, a kiedy one nie wzruszyły policji, twarz jego przybrała wyraz zacięty i wrogi całemu światu. Skuto go i wyprowadzono z mieszkania, dając tym samym kawał niezłego przedstawienia wszystkim sąsiadom. Jego żona zadzwoniła do mecenasa Krajewskiego, szalejąc przy tym z niepokoju, w którym zawartość troski o aresztowanego męża nie sięgała więcej jak 13 procent, albowiem reszta to były niewczesne ekscytacje związane z tym, że całe wielkie mieszkanie będzie należało teraz do niej, a mąż pójdzie siedzieć. To zaś otwierało przed panią Klein niesamowite wręcz perspektywy urozmaicenia życia towarzyskiego. Mecenas Krajewski, marszcząc czoło, czego, naturalnie, nikt nie mógł widzieć, obiecał zająć się sprawą i dać popalić tym podłym łapsom. Interes pana Kleina, czyli aptekę, opieczętowano, księgami rachunkowymi zajął się biegły rachmistrz wyznaczony przez cesarską izbę skarbową, a oględzinami towaru i sposobami jego dystrybucji zajęła się policja w osobach komisarza Karola Zdanowicza i praktykanta konceptowego Rotschka.
Obaj funkcjonariusze nie mogli początkowo uwierzyć w to, co zobaczyli. Najważniejsza, o czym wcześniej nie mieli pojęcia, była sprawa pozyskiwania eteru, który stanowił główny przedmiot handlu w aptece Henryka Kleina. Zajmował się tym niejaki Zandebrg, niedokończony farmaceuta, który jeździł po całym kraju, a bywało, że wyprawiał się też za granicę i tam nielegalnie pozyskiwał eter. Sposób, w jaki go zdobywał, podziałał na wyobraźnię Rotschka tak mocno, że postanowił on sobie, iż zmieni swoje życie i będzie odtąd bardzo dbał o zdrowie, tak by nigdy nie znaleźć się w cesarsko-królewskim szpitalu. Obawiał się bowiem biedny Rotschek, że wcześniej do tego szpitala mógł zajrzeć pan Zandberg i roztoczywszy przez laborantami i pobierającymi marne pensje lekarzami wizję nagłego wzbogacenia się poprzez ograniczenie zużycia eteru przeznaczonego do usypiania pacjentów, mógł stamtąd wywieźć tyle towaru, ile chciał. I co by było, gdyby potem trafił tam funkcjonariusz Georg Rotschek? Wiadomo. Położyliby go na stole operacyjnym, dajmy na to ze zgruchotaną nogą albo pękniętym woreczkiem żółciowym, i uśpili, ale tak nie do końca. Tak, żeby Pan Bóg dostał świeczkę i diabeł ogarek. Rotschek zwierzył się ze swoich lęków komisarzowi, ale ten go wyśmiał. Praktykant konceptowy poczuł się lekko urażony, ale jego nienawiść do ludzi pokroju Zandberga i Henryka Kleina utrwaliła się przez to i wrosła w jego młode i wrażliwe serce.
– To podłość – szeptał, kiedy oglądali zapasy eteru ukryte w piwnicy pod apteką przy ul. Gołębiej – jak oni mogli z tym żyć?
– Jesteście dziecinni, Rotschek – złościł się komisarz, który chciał szybko skończyć śledztwo i dokonać dokładnej inwentaryzacji wszystkich przestępczych poczynań Kleina, których uwieńczeniem była śmierć biednej panny Salomei – mało jeszcze widzieliście okropieństw? Ten człowiek chciał sobie po prostu dorobić, a że nie spotkał się ze zrozumieniem swoich współpracowników, to jego los potoczył się tak, a nie inaczej.
– Wiem, że pan ze mnie drwi, komisarzu – replikował Rotschek – uważam, że niesłusznie i niepotrzebnie. Ten pan to wyjątkowa gnida, tak się to chyba określa w języku polskim? – Rotschek uważnie popatrzył na komisarza – i nic, a najmniej pańskie usprawiedliwienia nie zmienią mojej opinii.
– Żebyście się nie zdziwili, Rotschek, kiedy pójdziemy do sądu i wtedy zobaczycie, że połowa najbardziej zasłużonych obywateli tego miasta zacznie składać tam oświadczenia potwierdzające nieposzlakowaną uczciwość pana Kleina oraz jego zasługi dla społeczeństwa.
Rotschek skrzywił się tak, jak zawsze czynił to w chwilach, kiedy nie dowierzał komisarzowi.
– Myślę, że tak nie będzie.
– Przekonamy się – rzekł komisarz i ze sterty papierów leżących na starym, stojącym w piwnicy biurku Kleina, wyciągnął list. Jego treść zaskoczyła nieco komisarza. List pisany był po niemiecku i miał charakter pożegnalny. Autorką była panna Salomea, co łatwo można było stwierdzić, odczytując sygnaturę na końcu tekstu. Sama treść zaś dotyczyła tego, czym komisarz i Rotschek zajmowali się właśnie w tej chwili, czyli demaskacji handlu eterem.
– Czy mi się zdaje, Rotschek – komisarz uśmiechnął się – czy mamy w ręku tak zwany niezbity dowód, w dodatku pisemny?
Rotschek uśmiechnął się i było w tym uśmiechu sporo okrucieństwa.
– Myśli pan, że warto o tym wszystkim powiadomić pana Milieskiego?
Teraz to komisarz się uśmiechnął.
– Oszaleliście, Rotschek, nie znacie w ogóle ludzi tego pokroju. Przyjechałby na rozprawę z rewolwerem i zastrzelił na miejscu Kleina i Krajewskiego.
– Tak tylko żartowałem – usprawiedliwił się Rotschek – no i pan dziedzic Milieski ma teraz inne problemy na głowie.
Komisarz nie skomentował tej uwagi.
– Zabieramy te papiery do biura. Wy zaś od jutra zaczniecie się bliżej interesować osobą komisarza Tvardoocha.
– Już się nim interesowałem – zawołał Rostchek, trochę za bardzo rozpaczliwie – poza tym nie lubię aspirujących Czechów.
– Mam wrażenie, że rozwój waszej osobowości, Rotschek, nie przebiega właściwie, a ponadto rozmija się z regulaminem służby – komisarz popatrzył na podwładnego uważniej – macie od jutra uważniej obserwować Tvardoocha i sprawdzić przede wszystkim, dlaczego jego relacje z panią Hochwalder tak mało interesują jej męża.
– Skąd pan wie, że mało go interesują? – zdziwił się Rotschek – a przede wszystkim skąd pan wie, że pomiędzy nimi są w ogóle jakieś relacje?
– Ustaliliśmy już w czasie wizyty w Piekarach, że pan baron Hochwalder nie jest zadufanym durniem wpatrzonym w siebie i swoje interesy, ale kimś innym zgoła. Ustaliliśmy też, że jego relacje z pruską policją są dalekie od ideału i obecność komisarza z miasta Oppeln, którego tu ściągnął, traktuje jak parawan. Uważam więc, że naturalnym jest, iż pani Hochwalder namaluje na tym parawanie jakieś chińskie, gustowne motywy. Jej mąż zaś nawet nie będzie próbował udawać oburzonego. Pamiętamy też, Rotschek – komisarz podniósł na chwilę głos – że pan baron prowadzi jakieś negocjacje, których efektem bywa golenie lub zapuszczanie zarostu nad górną wargą albo mordowanie młodych kobiet nad rzeką. W zależności od tego, z kim te negocjacje są prowadzone.
– Czyli – Rotschek był jak zwykle bezpośredni – uważa pan, że on jest zadowolony z tego, że jego żona zdradza go z Tvardoochem?
– Tak właśnie uważam, albowiem w ten sposób zachowują się ludzie poważni, zaangażowani w poważne interesy.
Rotschek zrobił głupią minę, a komisarz po przyjacielsku klepnął go po plecach.
– Jak dorośniecie, to zmądrzejecie, Rotschek – powiedział – wszystko przed wami. A teraz zabierajcie papiery, niech pomoże wam wachmistrz, a ja pójdę zamówić fiakra.
Kiedy wyładowaną papierami dorożką jechali w stronę biura, Rotschek usiłował przypomnieć sobie, czy w zakładzie fotograficznym, który odwiedził na polecenie komisarza, nie było niczego podejrzanego poza, oczywiście, fotografią gładko ogolonego Fritza Hochwaldera stojącego nad brzegiem tego samego wyrobiska, w którym znaleziono ciało młodej kobiety ze strzaskaną czaszką.
– O czym tak myślicie, Rotschek? – zapytał komisarz, wpatrując się w fasady kamienic.
– O tym, czy pan hrabia Milieski powiedział nam wszystko – skłamał Rotschek.
– On nie jest hrabią – poprawił go komisarz – nie ma praw do tytułu.
– A czy to nie wszystko jedno? Ma ziemię. W Austrii wszyscy mówiliby do niego – panie hrabio.
– Nie jesteśmy w Austrii, Rotschek.
– Szkoda – praktykant konceptowy zrobił taką minę, jakby za chwilę miał zaśpiewać jakąś tęskną balladę.
– Oczywiście, że nie powiedział nam wszystkiego – komisarz chciał rozwiać wątpliwości swojego asystenta – nie powiedział nam najważniejszego.
– To znaczy?
– Nie wytłumaczył, co jest w tym dole, nad którym pan baron Hochwalder, całkiem do siebie niepodobny, kazał zrobić sobie zdjęcie.
– A pan wie, co tam jest?
– Oczywiście.
– Ciekawe – Rotschek się zdenerwował, widząc, że komisarz otwarcie się z nim drażni.
Zdanowicz uśmiechnął się i nachylając się do ucha praktykanta konceptowego, bardzo cicho, tak by nie usłyszał go woźnica, powiedział:
– Na dnie wyrobiska jest wychodnia pokładu węgla kamiennego.
Oczy praktykanta konceptowego Georga Rotschka zrobiły się okrągłe.
– Jak to: węgla kamiennego? – powtórzył za komisarzem.
– Zwyczajnie – Zdanowicz wzruszył ramionami.
– Skąd pan to wie? – zirytował się Rotschek zapominając o ostrożności – przecież pan nie nurkował w tym wyrobisku?
– Nie musiałem – Zdanowicz uchylił kapelusza przed jakimś przechodzącym trotuarem brodatym jegomościem – przyjrzałem się stojącym wokół brzegów urządzeniom, a także niektórym kamieniom.
– Tak? I co pan z tego wyczytał? – Rotschek stanowczo przesadził z tonem i komisarz musiał spojrzeć na niego bardzo surowo.
– Nie zapominajcie o regulaminie, Rotschek – dodał jeszcze, po czym wytłumaczył praktykantowi konceptowemu, co można wyczytać z dziwnych, drewnianych i metalowych konstrukcji stojących na brzegu nieczynnego wyrobiska oraz z leżących wokół niego kamieni.
– Pan Milieski, o ile wyrobisko rzeczywiście znajdzie się w jego rękach, co wcale nie jest takie pewne, przygotowuje się do odprowadzenia zeń wody. Trochę zawczasu zbudował służące temu celowi urządzenia, albowiem jest przekonany, że wdowa po nieboszczyku Andrzeju Potockim sprzeda mu ten kawałek nienadającego się przecież już do niczego gruntu.
– Uważa pan, że się pomyli?
– Nie wiem. Mój wzrok, choć może się wam to wydawać zaskakujące – komisarz lekko zadrwił – nie sięga aż tak wysoko. Nie wiem, co myśli i jakie ma plany pani Potocka i namiestnik Bobrowski. Jestem prostym komisarzem policji.
– Aha – burknął Rotschek i nagle, niespodziewanie dla samego siebie, powiedział po polsku – myślałby kto…
Komisarz zaśmiał się.
– Gdybyście uważali, Rotschek, zobaczylibyście pod nogami kawałki utlenionego węgla, który leży tam już bardzo długo. Nie jest on najlepszej jakości i pewnie wybrano go razem ze żwirem na samym początku, kiedy uruchamiano wydobycie, ale jednak jest to węgiel. Na dodatek było go tam całkiem sporo.
– Pan dziedzic Milieski – praktykant konceptowy przeszedł na niemiecki – nie powiedział nam wszystkiego. Przyznał się tylko do tego, że Fritz Hochwalder bywał u niego i proponował mu spółkę, a także straszył go, że w porozumieniu z namiestnikiem Bobrowskim i wdową po Andrzeju Potockim otworzy tu jakieś przedsiębiorstwo, które będzie w dodatku filią zakładów Forda. Myśli pan, komisarzu, że on rzeczywiście ma coś wspólnego z Henry Fordem?
– To nie ma znaczenia, Rotschek – rzekł komisarz – a na pewno nie ma go w tej chwili. Hochwalder jest fałszywym baronem, rozpoznawalnym, co prawda, przez berlińskie sfery, ale kto za nim stoi, tego nie wiemy i musimy brać za dobrą monetę składane przezeń deklaracje. Tym bardziej, że popiera je jakimś rodzajem finansowej kokieterii.
– Nic przecież nie zapłacił Milieskiemu? – przypomniał praktykant konceptowy.
– Ale chwalił się pugilaresem pełnym dolarów. To robi wrażenie nawet na ludziach tak bezkompromisowych jak pan dziedzic z Piekar.
Dorożka zwolniła, a komisarz wychylił się z niej i ponownie pozdrowił nieznaną Rotschkowi osobę.
– Mam przeczucie – powiedział, sadowiąc się ponownie na twardej ławce fiakra – że komisarz Tvardooch nawet nie przypuszcza, kim jest człowiek, który go wynajął. Nie rozumie też, do czego został wynajęty.
To co powiedział komisarz, ucieszyło bardzo Rotschka, który nie mógł się pozbyć irracjonalnej zupełnie niechęci do komisarza z miasta Oppeln.
– Za to uważa się za człowieka niezwykle przebiegłego, który – Rotschek skrzywił się z przekąsem – roztacza wokół siebie niezwykły czar wabiący kobiety.
– Wiem, Rotschek, że to poza waszym zasięgiem – powiedział nagle komisarz – ale przydałoby się dowiedzieć, kim w rzeczywistości jest Ksenia Hochwalder. Bo w to, że jest po prostu żoną, która ma uprzyjemniać czas Fritzowi, nie uwierzę nigdy.
Po raz nie wiem który praktykant konceptowy poczuł się dotknięty uwagą komisarza.
– A to niby czemu poza moim zasięgiem? – najeżył się.
– Bo w waszym zasięgu, nie gniewajcie się, Rotschek, są istoty takie jak ta biedna Milena z miasteczka Jemnice na Morawach.
– To się jeszcze okaże – pomyślał mściwie Rotschek, ale nic nie powiedział, kwitując zaczepną uwagę komisarza wzruszeniem ramion.
– Nie mówię, że macie ją od razu uwodzić, bo to się przecież nie uda – ciągnął Karol Zdanowicz – ale jakoś trzeba się dowiedzieć, czy pani ta, jest – tu zrobił nie wiadomo dlaczego poważną minę – jak mawiać lubi cesarz Wilhelm II, polityczną główką.
– Na pewno potrafi liczyć, do czego się sama przyznała – powiedział Rotschek, który za każdym razem, gdy komisarz mówił o nim coś zaczepnego, obiecywał sobie, że się obrazi przynajmniej na pół dnia. Nigdy mu się to nie udawało i w zasadzie od razu rezygnował ze swoich planów.
– Na pewno też dobrze wie, kto zabił ich guwernantkę, ale nie mówi tego, albowiem ujawniłaby jakieś powiązania jej męża, których ten ujawnić nie chce.
– W takim razie – dorzucił Rotschek bardzo z siebie zadowolony – obecność Tvardoocha w Krakowie świadczy o tym, że Frizt usiłuje coś ukryć, a nie coś odkryć. Świadczy też o tym, że Tvardooch został przezeń ściągnięty tu specjalnie, bo pan baron Hochwalder wie, że to wyjątkowy gamoń i nawet jeśli położyć mu rozwiązanie zagadki przed nosem, ominie je i pójdzie dalej.
Jego zaś sukcesy sercowe, czyli – przy czym pan się upiera – słabość, jaką mu okazuje Ksenia Hochwalder, to takie samo oszustwo, jak jego rzekome talenty śledcze. I pan mówi, że pani Hochwalder nie jest w moim zasięgu – Rotschek skrzywił się przekornie.
– Nie rozumiecie wszystkiego do końca – uśmiechnął się Zdanowicz – ale podążacie w dobrym kierunku.
– Pozostaje teraz ustalić, dlaczego człowiek, którego uważa pan za Hugona Schenka, zamordował pannę Różę i co chciał w ten sposób powiedzieć Fritzowi.
– Myślę, że ważniejsze jest, co chciał w ten sposób powiedzieć Kseni – Zdanowicz zrobił poważną minę, albowiem byli już przed budynkiem, w którym mieściły się biura policji. Poza tym myśli jego poszybowały nagle ku kwestiom innym niż drobiazgowe śledztwa w sprawach o morderstwo.
– To nam się przyda – powiedział, nie patrząc na Rotschka – ale musicie pamiętać, że Hugona aresztować nie możemy.
– Ciekawe – pomyślał praktykant konceptowy – gdzie komisarz zastawi na niego pułapkę i kto będzie przynętą?
Wchodząc do środka, Zdanowicz dał znak woźnemu, żeby zajął się wypakowywaniem pudeł z fiakra. W środku zaś natknął się na dyrektora Flataua, który stał na korytarzu z wyczekującym wyrazem twarzy. Komisarz Karol Zdanowicz popatrzył na niego uważnie, tak jakby chciał zapytać: – O co chodzi, panie dyrektorze?
Nie powiedział jednak ani słowa.
Dyrektor zaś, co zdarzało się już stanowczo za często, dał znak ręką, by Zdanowicz wszedł do jego gabinetu. Kiedy zaś byli już w środku, dyrektor Flatau, który z człowieka robiącego wrażenie kompletnego szaleńca w jednej sekundzie przeistaczał się w przytomnego i uważnie patrzącego urzędnika, zapytał:
– Nie uważa pan, że spotykamy się tu cokolwiek zbyt często?
– Co robić, panie dyrektorze? – Zdanowicz próbował odwlec nieuchronne – taka praca.
– Nie o to chodzi, panie komisarzu.
– A o co?
– O to, że specyfika spraw, którymi się pan ostatnio zajmuje – tu wzrok dyrektora zapłonął na chwilę znanym wszystkim pracownikom tego gmachu szaleństwem – wywołuje zainteresowanie i niepokój kół władzy najwyższej.
– Ma pan na myśli dwór? – zadrwił bardzo bezczelnie, ale też bardzo przytomnie komisarz Zdanowicz.
Dyrektor Flatau zamarł i wpatrywał się w swojego podwładnego wzrokiem sępa:
– Nie, mam na myśli koła parlamentarne.
– To ciekawe. A cóż takiego interesuje panów posłów?
– Dobrze – wszedł mu w słowo Flatau – że nie sugerujecie, iż niepokoje te wyraża znów pan poseł Daszyński
– To nie on!? – ucieszył się Zdanowicz – co za ulga…
– Niech pan nie drwi i nie robi ze mnie idioty – ostrzegł dyrektor – dostałem dziś depeszę z Wiednia.
– Aż z Wiednia…
– Niech pan uważa, panie komisarzu – głos dyrektora Flataua nabrał niesłyszanej do tej pory przez podwładnych barwy.
– Słucham, panie dyrektorze – Zdanowicz starał się zachować powagę.
– To dobrze – kąśliwie zauważył Flatau – koła poselskie panów socjalistów niepokoją się o los, według nich pochopnie i błędnie oskarżonego o morderstwo, Henryka Kleina.
Zdanowicz sapnął.
– Koła poselskie w Wiedniu? – wyraził nieszczere zdziwienie – jakie to szczęście, panie dyrektorze, że w Krakowie są jeszcze niezależni sędziowie dobrze znający prawo karne.
– Są tu też adwokaci – przypomniał Zdanowiczowi dyrektor – w dodatku tacy, którzy mają w owych kołach poselskich w Wiedniu wielkie znajomości.
– Prawo jest równe dla wszystkich, panie dyrektorze – Zdanowicz starał się zachować spokój – my jako funkcjonariusze policji to gwarantujemy.
– Nie jestem pewien – dyrektor najwyraźniej chciał powiedzieć Zdanowiczowi, że jest po jego stronie, ale ograniczają go różne niewidzialne bariery – nie jestem pewien – powtórzył – czy zasada ta dotyczy Galicji i miasta Krakowa.
– O, z pewnością – uśmiechnął się Zdanowicz – pan jako przybysz z Królestwa może mieć inne spostrzeżenia w związku z tutejszym, jakby to wyrazić – Zdanowicz przez chwilę szukał odpowiedniego zwrotu – w związku z tutejszym klimatem prawnym, ale zapewniam pana jako człowiek pochodzący z tych okolic i mieszkający w tym mieście od zawsze, że prawo działa tu tak samo, jak w każdym innym mieście monarchii.
– Obawiam się – rzekł już przytomniej dyrektor Flatau – że ten, jak pan powiedział klimat prawny, może się gwałtownie zmienić w czasie procesu Henryka Kleina, a to za sprawą depesz z Wiednia pisanych na adres redakcji Naprzodu.
W tym momencie komisarz Zdanowicz poczuł, że coś przenosi go do innego wymiaru i doznał uczucia, które można by nazwać olśnieniem, gdyby projekcja, która pojawiła się w jego głowie, emanowała rzeczywiście jakimś blaskiem. Nic takiego jednak nie zachodziło, choć wszystko, co zobaczył nagle Zdanowicz, było bardzo wyraźne, jasne i klarowne.
Dyrektor nie spostrzegł wcale, że jego podwładny na chwilę znalazł się gdzie indziej, a uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, wziął za niewczesną beztroskę.
– Znowu pan zaczyna – powiedział groźnie.
– Wcale nie – usprawiedliwił się komisarz – niczego nie zaczynam. Nie mogę też panu niczego obiecać, panie dyrektorze, ale uważam, że zrobię wszystko, by w czasie procesu Henryka Kleina klimat prawny miasta Krakowa nie zmienił się ani na jotę. Nie będzie żadnych huraganów, a na pewno nie w tej części miasta, w której znajduje się sąd okręgowy.
Dyrektor popatrzył na niego świdrująco.
– Niech pan już idzie – rzekł jak zwykle bardziej do siebie niż do rozmówcy.
Zdanowicz zaś, znalazłszy się na korytarzu, zapomniał o właściwym jego postawie spokoju i stojąc wprost w hallu, wrzasnął na całe gardło, nic sobie nie robiąc z woźnego i dwóch wchodzących właśnie wachmistrzów: – Rotscheeeeeeek! Do mnie!
Zdziwiony praktykant konceptowy wychylił głowę zza framugi drzwi.
– Słucham, panie komisarzu – powiedział zaniepokojony.
– Ubierajcie się – rzekł energicznym głosem Zdanowicz – jedziemy.
– Dokąd? – Rotschek wytrzeszczył oczy.
– Na spacer – zawołał komisarz, wychodząc na ulicę – nad Wisłę!
W czasie, kiedy komisarz sadowił się w fiakrze, Rotschek przypatrywał mu się uważnie i z troską.
– Czy aby na pewno wszystko w porządku? – zapytał w końcu.
– Na pewno.
– Po co jedziemy więc nad rzekę?
– Żeby nikt nas nie usłyszał, co bardzo łatwo może się zdarzyć w biurze.
Rotschek zrobił minę zaciekawionego pieska.
– Pamiętacie tę rudą, która wypisuje kalumnie na nasz temat?
– Jasne – skrzywił się Rotschek.
– Czy sądzicie, że ona jest w waszym, że się tak wyrażę, zasięgu?
Praktykant konceptowy zamarł po tych słowach i popatrzył przed siebie szklanym wzrokiem.
– Poproszę o rozkaz na piśmie – powiedział po dłuższej chwili.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/komisarz-zdanowicz-i-ponczochy-guwernantek-juz-wkrotce/
Już w pierwszej połowie 19. wieku amerykańscy studenci na prywatnych imprezach stosowali gaz rozweselający i eter dla poprawienia działania alkoholu. Wreszcie w 1846 roku William Thomas Green Morton (1819-1868) zademonstrował użycie eteru jako środka znieczulającego przy operacji. Nazwał również tę rodzinę leków anestetykami.
O morfinie, kokainie, eterze i innych środkach znieczulających lub uśmierzających ból jest na YouTube niezły film wyprodukowany przez BBC. Jego tytuł podaję w załączonej ilustracji.
Proszę nie spojlerować. Jeszcze nie dotarłem do tego fragmentu.
Dlaczego tak wolno czytam? Ta książka smakuje jak wino, trzeba ją smakować powoli.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.