cze 102024
 

Wyruszam dziś z Krakowa do domu, więc zostawiam Wam fragment nowej książki, która jest już  w sklepie. Przypominam też, że na 28 czerwca zaplanowaliśmy kolejne spotkanie katakumbowe. O ile będą chętni, rzecz jasna, bo rozumiem, może ich nie być. Mamy dziesięć dni na to, by się zdecydować. Zapisy przyjmuję pod adresem coryllusavellana@wp.pl. W dniach 6-7 lipca odbędą się targi książki i sztuki. Tym razem w pałacu w Ojrzanowie. Zapraszam, a poniżej fragment wspomnień Juliana Ursyna Niemcewicza.

No i link do książki https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pamietniki-czasow-moich-julian-ursyn-niemcewicz/  Jest ona trochę droższa niż na targach, ale postanowiłem zrobić promocję w Krakowie. Paris, która zrezygnowała na czyjąś rzecz z wybranego przez siebie egzemplarza, otrzyma ją po starej cenie oczywiście. Z rzeczy optymistycznych, bo ten piękny tekst optymistyczny jednak nie jest, wydarzyło się to, że Kurski Jacek nie dostał się do PE. Może więc spokojnie rozpocząć karierę gitarzysty z zespole disco-polo o czym zapewne marzył. No dobra, powoli się zbieram. Kawałek drogi przede mną.

Nie powinienem przemilczeć innej ważnej znajomości, którą tej zimy zawarłem w Filadelfii. Przebywał tam książę Orleanu, dzisiejszy Ludwik Filip – król Francuzów, wraz z dwoma braćmi – księciem de Montpensier oraz Beaujolais. Przychodzili oni często na wieczory do gen. Kościuszki; również on ich odwiedzał. Wysłani do Ameryki przez dyrektoriat, przebywali tam jako obywatele francuscy, nosili trójkolorowe kokardy i co tydzień zobowiązani byli stawić się przed francuskim konsulem, p. La Jambe. Przy sobie mieli Francuza – szlachcica M. Montjoie, wielce do nich przywiązanego. Wszyscy trzej wspaniale wychowani, wykształceni, skromni. Montpensier znakomicie rysował. Beaujolais mógł mieć lat piętnaście, dowcipny i przypominający Ludwika XIV. Na wiosnę wybrali się na zwiedzenie odległych prowincji Stanów Zjednoczonych, by stamtąd rzeką Missisipi do Nowego Orleanu przeprawić. Pamiętam, że gdy przyszli do nas się pożegnać, Kościuszko podarował najmłodszemu księciu Beaujolais parę butów futrzanych. Dar ten z wdzięcznością przyjął. Gdy przybyli do Nowego Orleanu, obywatele tego bogatego miasta złożyli się dla nich na 60 000 piastrów, z którymi przyjechali do Nowego Jorku. Tam spotykałem ich często i razem z nimi na obiady byłem proszony. Książę d’Orleans, już wtedy zamożniejszy, zapraszał na małe obiadki. Raz, gdy mnie prosił, odmówiłem. Nie mogłem przyjść, bo byłem już zaproszony do pani Church. Mogłem wtenczas pomyśleć, że odmawiałem przyszłemu królowi Francji. Zdaje się, że ludwik Filip nie zapomniał tego uchybienia, gdy był księciem Orleanu. Gdy bowiem kolejnego lata, po zamachu na jego życie, na prośbę jego krewnych, byłem u niego, ledwie mnie sobie przypomniał. I nie przyjął jak dawnego znajomego, przez bojaźń pewnie posła moskiewskiego albo też honores mutant mores.

Wkrótce książęta ci porzucili Amerykę i w Anglii połączyli się z familią Ludwika XVIII. Następną zimę spędziwszy w Filadelfii, zawarłem znajomości między kwakrami: Pemberton, Eliot, Lagan. Krewny założyciela Filadelfii – Wilhelma Penn. Dał mi on niektóre jego listy i narzędzie wymyślone przez niego do pisania w nocy. Wszystko to złożyłem później w świątyni Sybilli w Puławach; podobnie jak filiżankę od generałowej Washington. Wśród młodych panien modą było odwiedzać gen. Kościuszkę; niektórych osób rysował portrety. Podobnie jak Jeffersona, którego wizerunek dobrze mu się udał i wkrótce gen. Sokolnicki wysztychował. Zaczęła się wiosna. Z początkiem maja częstsze z Jeffersonem miewał rozmowy i raz wieczorem oznajmił mi, że chce płynąć do Francji, aby dowiedzieć się czy można coś dla nieszczęsnej ojczyzny zrobić.

– Zostań tu, gdyż jeśli żadnej już nie będzie nadziei, ja z powrotem wrócę, kupię wiejską osadę i będziemy gospodarzyć – oznajmił generał.

I wkrótce z paszportem barona Niemca wyjechał, zostałem sam i jego sługa Stanisław. Zleciłem słudze pozbierać jego rzeczy. Otwierając szufladę w stoliku, ujrzałem paczkę z podpisem, że dla mnie. Było w niej zawiniętych sto piastrów. Zdziwił mnie ten uczynek, a że sługa Stanisław tęsknił do kraju, dałem mu te pieniądze i wyprawiłem do Hamburga. Libiszewski, znający doskonale muzykę, udał się na Kubę do Hawany. Tam uległ krajowej chorobie. Żałowałem go szczerze, był to sympatyczny młodzieniec.

Ciężko mi było siedzieć samotnym w tej nowej części świata. Jednak przekonany, że mój przyjaciel nic we Francji nie wskóra i będzie musiał wrócić, nie było nadziei żeby prędko. Gdzie się podziać, z czego żyć? Długo chodziłem po ulicach Filadelfii jak błędny. Jakże żałowałem wtedy, że zamiast literatury, nie posiadałem jakiegoś rzemiosła. W smutku trzeba się było rozerwać. Nęciła mnie chęć by zwiedzić prowincje stanów, a przede wszystkim złożyć uszanowanie wielkiemu mężowi generałowi Washington. Lecz nie było pieniędzy. Poszedłem więc do wiceprezydenta Jeffersona, którego jeszcze w 1787 r. w czasie jego poselstwa, poznałem w Paryżu. Pożyczył mi sto piastrów. Napisałem do ojca i do księcia A. Czartoryskiego, do p. Stanisławowej Potockiej, oznajmując o moim smutnym położeniu. Uczyniwszy to, wybrałem się do Nowego Jorku, stamtąd rzeką Hudson do Alabamy, by stamtąd zwiedzić wschodnio-południowe prowincje zwane Nową Anglią.

Całą podróż od prowincji Maine aż do Maryland i rzeki Potomak, opisałem dokładnie. Wszystko to pozostało w Warszawie w chwili mojego nagłego wyjazdu. Gdzie jest? Przetrwało wichry i rabunki? Nie sądzę. Tutaj jedynie to, co się przypomni zamieszczam. Przejeżdżając z Kościuszką przez Londyn, poznałem się z amerykańskim malarzem p. Thrumbull, który stworzył obrazy z amerykańskiej wojny o niepodległość. Dał mi on list do swego brata, który był gubernatorem prowincji Connecticut. Gdy przejeżdżałem przez stolicę tego stanu, zatrzymałem się, mając sobie za powinność odwiedzić go. Przychodzę i zastaję w domu tylko matkę gubernatora, jego żonę i siostrę. Jedna czytała głośno, dwie szyły.

– Żałujemy – rzekła żona przeczytawszy list szwagra – że męża mego nie ma w domu. Jest na kośbie, wróci z roboty o 3-ej. Chciejcie o tej godzinie przyjść na obiad do nas.

Przychodzę; przyjeżdża wkrótce kariolką, ze sterczącą w tyle kosą. Przebrawszy się, uprzejmie przywitał ze mną. Na obiad ryba morska blackfish, pieczeń barania, tort z jabłek, wyborne wina Madere i Constance wieńczyły ucztę. Rozmowa o rolnictwie i handlu, o cenach zboża i innych towarów.

– Po obiedzie darujcie mi – rzekł – że was porzucić muszę. Dziś kończę kośbę. Mam najemników, muszę ich jechać pilnować i dopomagać.

Ta wizyta dała mi poznać co to jest prostota obyczajów, co to jest rozsądna równość w tym wolnym kraju. Gubernator, najwyższy urzędnik prowincji, sam kosi łąkę. Czy wzięliby się do tego dzisiejsi demokraci? Dyliżans do Bostonu jechał tędy dopiero za kilka dni. Nie chcąc tracić czasu, musiałem wziąć osobny kabriolet, by w mieście Providence w Rhode Island dogonić publiczny pojazd. Porządny obywatel podjął się tej usługi za opłatą. W drodze rozmawialiśmy. Wyraziłem mój podziw, że gubernator sam pracował.

– Widać – odpowiedział – żeś Europejczyk. Jakby żył, gdyby nie robił. U nas majątki podzielone, nie mamy murzynów; każdy coś ma, ale niewiele. Choć gubernator nasz chodzi z kosą, słuchamy go może chętniej jak wy królów waszych, bo nic głupiego ani chce, ani może rozkazać.

– Ale kobiety? – zapytam. – Czym się zajmują?

– Jak obsłużą gospodarskie sprawy – odpowie – to czytają Biblię, a czytając czasem drzemią.

Zdziwiła mnie ta lekka odpowiedź, ale w Ameryce religia jest w wielkim poważaniu. W Bostonie zabawiłem kilka dni. W mieście widziałem kościół w stylu gotyckim wzniesiony, ponieważ prowincje Nowej Anglii od dawna zaludnione są przez wygnańców prezbiterian. Blisko Bostonu jest miasteczko Cambridge z uniwersytetem. Z zadowoleniem dostrzegłem w bibliotece wspaniałe dzieło w wielu tomach in folio (w formacie arkusza raz złożonego) socyniańskie pod tytułem Fratres Polonorum.

Wracając z powrotem do Alabamy, zatrzymałem się kilka dni w miasteczku Lebanon, zamieszkałym przez sektę tańcujących kwakrów. Żyją oni uprawiając rolę, gospodarują wspólnie, własność jest wspólna; obydwie płcie mieszkają osobno. Wziąłem udział w ich kościelnych obrządkach. Kongregacja zbiera się po kazaniu, osobno mężczyźni, osobno kobiety; zdejmują wierzchnie suknie, stają w dwóch rzędach. Młode dziewczęta zaczynają śpiewać, a starsi tańczą angleza, obracając się wkoło aż do utraty oddechu. Do jakiej dzikości posuwa się człowiek.

Zwiedziwszy prowincje Nowej Anglii, Massachusetts, Rhode Island, Connecticut, wróciłem do Alabamy. Odwiedziłem dawną znajomą, panią Church, córkę gen. Skyler, którą niegdyś poznałem w Paryżu w 1787 r. W Alabamie pozostało jeszcze wiele zwyczajów Holendrów, pierwszych osadników. Nic nie podkreśla większych zalet, które statki parowe oddały żegludze, jak prędkość z którą za pomocą pary, i wodą, i lądem się przemieszczają. Mój powrót do Nowego Jorku w roku 1797 zabrał blisko tydzień, gdy dziś statki parowe tą samą odległość przebywają w osiem godzin.

Rzeka Hudson ocembrowana skalistymi górami, wystawia wszędzie malownicze widoki. U podnóża gór widać kwitnące miasteczka np. twierdzę West Point. W czasie rewolucji komenderował gen. Kościuszko. Do tej pory w skale jest wykuty przez niego ogródek. Widziałem w nim jeszcze ślady uprawnych zagonów. Dziś jest tam szkoła wojskowa. Młodzież wystawiła marmurową kolumnę z napisem na cześć wojownika. Rzeka Hudson na tyle jest głęboka i szeroka, że spotkaliśmy na niej duży trójmasztowy okręt, płynący z rozwiniętymi  żaglami z Chin.

Przybyłem do Nowego Jorku w czasie, gdy najsrożej grasowała żółta febra. Miasto niedawno tak ludne, ulice napełnione, teraz smutne i puste. Kto mógł, wyjechał na wieś; można było spotkać jedynie murzynów, niosących na swoich barkach żółte wycieńczone trupy. Z powodu trwogi przed chorobą krewni nie widywali się. Rzadko przechodzący po ulicach, gdy się spotkali, mijali się nawet nie mówiąc ze sobą. Wtenczas to straciłem dobrego przyjaciela doktora Scandola. Nie znalazłszy nikogo ze znajomych w Nowym Jorku, a nie chcąc się niepotrzebnie narażać na zarazę, wsiadłem na bat i udałem się do Elisabethtown. Niedługo bawiłem w tym miasteczku. Niecierpliwy, aby widzieć inicjatora wolności amerykańskiej gen. Washingtona, pojechałem do nowo założonej stolicy, noszącej jego nazwisko. Mieszkał już tam mój przyjaciel p. Law, który poślubił córkę generałowej Washington, pannę Custis. W przyszłej stolicy potężnego państwa znalazłem wielki gmach Kapitolu, niedokończony jeszcze pałac prezydenta, ulice dopiero wytyczone, tu i ówdzie kilka domów. Przepływającą małą rzeczkę, przeczuwając przyszłą wielkość, nazwano Tybrem. Kilka dni później przyjechał gen. Washington odwiedzić państwa Law oraz w Georgetown panią Peters, jej siostrę. Wstrzymuję się tutaj z mówieniem o nim. Wszystko bowiem, co mogłem o nim powiedzieć, powiedziałem w pierwszym tomie mego dzieła w edycji Mostowskiego z roku 1803. Washington zaprosił mnie do siebie do Mount Vernon.

Zwiedziwszy już wschodnie, średnie i część południowych prowincji Z. Stanów, wydawszy wszystkie prawie pożyczone od Jeffersona pieniądze, czas było pomyśleć o jakimś kącie. Udałem się do Elisabethtown, gdzie dawniej z mieszkańcami się zaznajomiłem. Miasto w tamtym czasie było schronieniem dla francuskich familii z wysp St. Domingo, Martyniki, Gwadelupy etc., uchodzących przed okrucieństwem murzynów. Niektórych tylko pamiętam imiona: Carudem, Kirkadeau, Mufron, Jovin, du Buc, Marolles. Pomnożył ten poczet lord Bolingbroke, pod imieniem Belassis. Z mieszkańców miejscowych na czele była rodzina Ricketts; sama z domu Livingstone, siostra mojej przyszłej żony oraz familie Dayton, Williamson, Ogden etc.

Wynająłem pokój u krawca nazwiskiem Rivers, jadałem z nim i czeladnikami, kupowałem drzewo do opału i sam je ciąłem. Zostało mi kilka piastrów w kieszeni, gdy odebrałem list z Warszawy od p. Stanisławowej Potockiej. Doniosła, że po powrocie Kościuszki do Paryża i śmiałym jego liście do Pawła odsyłają daną mu w Petersburgu sumę pieniężną, ponieważ to wszystko radom moim było przypisywane. Wyszła zapowiedź od rządu  moskiewskiego do braci moich, że jeśli kiedyś słowo do mnie napiszą lub grosz jeden przyślą, wszystkie ich dobra skonfiskowane zostaną. Pisząca dodała, że książę Czartoryski, dawny komendant, dowiedziawszy się o tym, z wrodzoną sobie dobrocią przysyła mi weksel na 250 cz. zł. Dotknięty do żywego tym darem, jak gdyby przez opatrzność zesłanym, popędziłem do Nowego Jorku celem odebrania pieniędzy. Ciążył mi na sercu dług stu piastrów, zaciągnięty u wiceprezesa Jeffersona, zaraz mu odesłałem ile trzeba, żyjąc z reszty u krawca jak najskromniej.

Czytanie, pisanie, chodzenie z fuzją na ptaszki, zapełniało mi godziny. Byłem w samej sile wieku, przeżywszy 40 rok życia. Troski więc, niedostatek nie tyle mnie obarczały, ile nieszczęścia moje, umysł i fizyczne siły wyczerpywały. Cóż mam przed oczami? Smutną mogiłę.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.