gru 022022
 

Gdyby bowiem były, TVP nie organizowałaby z wielkim hukiem uroczystości wręczania nagród za książkę historyczną roku w kilku kategoriach. A wczoraj taka uroczystość się odbyła, a przewodniczącym jury był prof. Grzegorz Kucharczyk. W składzie zaś jury znajdował się Piotr Gontarczyk, co daje w sumie 1/3 składu wykładowców z naszej ostatniej konferencji w Uniejowie. Był tam niestety też Lisicki, nie wiadomo po co, a do tego jeszcze w dwóch kategoriach zwyciężył Wencel. To naprawdę niesamowite, jak ktoś tak niewydolny autorsko może być nagradzany, no ale jest to jeden z powodów dla których mamy nad dzisiejszym tekstem taki a nie inny tytuł. Książki nie są tym, czym się wydają, bo gdyby były nikt nie czułby potrzeby wręczenia Wenclowi jednej nagrody za książkę o Lechoniu i drugiej za książkę o Wierzyńskim. Możemy chyba obstawiać w ciemno, że w przyszłym roku wydawca tego autora zgłosi do nagrody książkę o Tuwimie i Słonimskim i też zostanie nagrodzony. A nie, przepraszam, Tuwim, Słonimski i Iwaszkiewicz to inne rozdanie. Za te przyczynki do biografii wręczać będą nagrodę NIKE.

Impreza odbębniona została z wielkim hukiem, ale na widowni było raczej pusto. Ciekawe dlaczego? Może termin był nieodpowiedni? W końcu to środek tygodnia i wieczór…kto to może zgadnąć? Ja byłem zaproszony przez Instytut Pileckiego na wręczenie nagrody imienia rotmistrza i też nie poszedłem. No, ale nie było mnie w domu, miałem więc usprawiedliwienie i się wytłumaczyłem w mailu.

Książki historyczne roku wręczone zostały wczoraj według znanego dobrze klucza. Na scenie pojawiło się dwóch panów, których kojarzę jeszcze z akademika, a książki które dzierżyli w rękach dotyczyły Jana Pawła II. Ja nie mam nic przeciwko świętemu Janowi Pawłowi, wiem tylko, że dotyczące go publikacje dewaluują się szybciej niż marka polska w latach dwudziestych i można je potem kupować na kilogramy, albo wręcz są wyrzucane. Rozumiem intencję i przymus, ale zastanawiam się nad skutecznością tej formuły. Książki bowiem nie są tym czym się wydają i moc w nich tkwiąca ujawnia się samoczynnie, bez udziału jurorów, a wręcz częściej z udziałem handlowców. W dodatku prawie zawsze nie pochodzi ona z tych tytułów, na które różni znawcy i mędrcy wskazują. Nie będę tu omawiał nagrodzonych zbiorów dokumentów, bo interesuje mnie tylko treść z rynku pop. I ta jest wskazywana jak wyżej opisałem – poprzez nieuprawnione i źle rokujące kreacje, albo przez odwołanie do wstawiennictwa świętych. Tak się nie uratuje w Polsce wartościowej książki i wartościowych autorów. No, ale jak tu mówić o ratowaniu czegokolwiek, kiedy wszyscy uważają, że jest świetnie, choć na sali wieje pustką, a na koniec imprezy przygrywa jakiś smętny duet dziadków – saksofon plus akordeon, kompozycje własne?

Próba uszczęśliwienia czytelników w taki sposób może być oceniona tylko w kategoriach ekonomicznych i ja to nazywam próbą nałożenia monopolu. No, ale żeby mieć literacki monopol, trzeba mieć rozpoznawalnych autorów. Hello, drodzy jurorzy, kto z Waszych studentów wie kim jest Wojciech Wencel? Prócz tego trzeba jeszcze kreować jakieś życie towarzysko literackie, a o tym można w ogóle zapomnieć. Po pierwsze dlatego, że nikt nie ma czasu, a wynika to wprost z nędzy płaconych na rynku wydawniczym honorariów. Nikomu też się nie chce nigdzie bywać, ani niczego – częściej niż raz na rok – organizować. Byłem chlubnym wyjątkiem ze swoimi konferencjami, ale też mnie przycisnęło i pewnie częściej niż raz do roku nie dam rady. Potrzeba do tego monopolu jeszcze kilku innych narzędzi, ale ja nie zdradzę jakich. Nie należą do nich z całą pewnością saksofon i harmonia. Przede wszystkim zaś potrzeba świadomości celu. Tu zaś jej nie ma. Wszyscy nagrodzeni, pośrednicy czyli wydawcy i jurorzy mieli takie miny jakby uważali, że samo ich pojawienie się w tej przestrzeni daje im przewagę nad innymi opcjami ideologiczno-politycznymi. A tu nagrodę Clio dostaje Gebert, a kolejną wydawnictwo Czarne. No chyba, że to są jakieś naczynia połączone, a ja tego – w swojej prostocie – nie rozumiem. To jest nawet prawdopodobne, bo jedną z nagród dali wybitnemu, rozpoznawalnemu przez wszystkich profesorowi filozofii z Krakowa nazwiskiem Grygiel. Jego książka zaś była reklamowana przez wydawcę jako urokliwy spacer po starym Krakowie w towarzystwie Jana Pawła II i księdza Tischnera, którzy rozprawiają o kwestiach poważnych, wzniosłych, ale jednocześnie lekko zabawnych. Wszystko to już  znamy i nie wierzymy, by mogło szczerze interesować kogokolwiek, nawet samych jurorów, którzy tę publikację wskazali. Dzieło to nosi tytuł Żyć znaczy filozofować.

Najlepsze były jednak przerywniki. Mamy początek grudnia, zimno jak w psiarni, drzewa bezlistne, a w czasie przerw, kiedy nie musimy patrzeć na tę całą galę, realizator pokazuje nam koniec lata, na tyłach Starego Miasta w Warszawie. Filmowano tam prof. Dudka na zmianę z dziennikarzem Świetlikiem, którzy spacerując wśród tych pięknych okoliczności, opowiadali o nagrodzonych w grudniu książkach. Rozumiem, że wszystkie tytuły zostały tak omówione i w archiwum można znaleźć te nagrania?

Teraz słowo o tym, jak wygląda prawdziwa próba nałożenia monopolu na rynek księgarski, która oczywiście nie jest oceniana w taki sposób, albowiem ludzie nie rozumieją, że książki nie są tym czym się wydają. Pamiętamy wszyscy sławną aferę z udziałem Żeromskiego, który obstalował sobie u grawera specjalną pieczęć-markę, żeby stemplować nią wszystkie egzemplarze swoich książek? Na pewno pamiętamy, bo pisałem o tym w jednym z tomów Socjalizmu. Żeromski uczynił tak, albowiem był pewien, że wydawcy go oszukują, a chodziło mu konkretnie o polskich wydawców z Warszawy. Sprawa nie miałaby konsekwencji, gdyby chodziło tylko o Żeromskiego i jego głupkowate pomysły. To jednak nie była akcja indywidualna sfrustrowanego literata. Rzecz cała jest opisana w zapomnianej książeczce Warszawski Pitaval Literacki. Oto Jan Lorentowicz naczelny redaktor gazety Pobudka, późniejszy dyrektor Teatrów Miejskich w Warszawie, zasłużony socjalista i działacz na rzecz niepodległości, napisał artykuł w którym wskazał na taką okoliczność –   wydawcy dorabiają sobie kosztem autorów nadbijając egzemplarze ich książek. Przykładem miał być Żeromski, w którego prozie – jak chciała ówczesna prasa – uwalnia się duch polskości. No chyba właśnie nie polskości, ale o tym za chwilę. Zrobił się huczek i powołano sąd honorowy. Prezydium sądu działało przez wiele miesięcy badając skrupulatnie wszystkie doniesienia o nadużyciach. Było tych przypadków ponad tysiąc i wszystkie zostały opisane oraz przeanalizowane. Żartów nie było, wszak chodziło o ówczesnego Wencla czyli Żeromskiego i ducha polskości, który jest przecież nieśmiertelny. O przepraszam, chodziło też o Reymonta, bo on również czuł się oszukiwany przez wydawców. Przykładów takich, pardon, przekrętów było, jak powiedziałem mnóstwo, ale najważniejsze dotyczyły Żeromskiego, Reymonta i Sieroszewskiego. Sąd w żadnym z tej masy przypadków nie znalazł ani jednego uchybienia. Pretensje wynikały stąd, że wydawcy zawierali z autorami umowy ustne, albowiem wszyscy się dobrze znali, a Reymont wręcz był osobiście przez wydawcę informowany ile egzemplarzy Komediantki ten dodrukowuje. Potem zaś autorzy zgłaszali pretensje, bo im się wydawało, że są oszukiwani.

Jedna sprawa zasługuje w tej całej aferze na szczególną uwagę, bo z niej Lorentowicz uczynił oś oskarżeń w swoim artykule. Wskazywała też owa sprawa na skalę oszustw, jakiś dopuszczali się wydawcy.

Oto Gebethner i Wolf wydrukowali u Anczyca w Krakowie, w Bibliotece Uniwersytetów Ludowych 5 tysięcy egzemplarzy poezji Teofila Lenartowicza. Oskarżono ich oto, że wydrukowali dodatkowo „górką” 29 tysięcy egzemplarzy tych poezji. Sprawa zrobiła się głośna i  trafiła przed sąd honorowy zainicjowany pieczęcią-marką przez Żeromskiego, nosiciela ducha polskości. Trafiła także ta sprawa przed zwykły sąd cywilny, albowiem poeta Lenartowicz, jeszcze w roku 1875 odstąpił prawo druku niektórych swoich wierszy znanej nam dobrze firmie Himelblau z Krakowa. No i Himelblau pozwał Gebethnera i Wolfa. Okazało się, że niepotrzebnie, albowiem poezje wydrukowano w łącznym nakładzie 5 tysięcy egzemplarzy, w dwóch rzutach. Jeden wyniósł 2900 egzemplarzy, ale na rachunku w drukarni Anczyca, ktoś przez pomyłkę dopisał na końcu jedno zero. Wszystko więc skończyło się dobrze. Sprawa została wyjaśniona, a artkuł umieszczony przez Lorentowicza w Nowej Gazecie, w roku 1908, a dotyczący niedoli Żeromskiego okazał się nadużyciem. Nie załamało to wcale kariery Lorentowicza, który był przez całe dwudziestolecie człowiekiem rozpoznawalnym i szanowanym.

Dziś sprawy honorowe w ogóle nie istnieją, o tym, by kogoś pozwać przed sąd w sprawie książki nie może być nawet mowy, no chyba, że autor jest brutalnym mordercą. Ducha polskości zaś noszą w sobie i roznoszą po świecie autorzy nagradzani na festiwalach i targach. Dlatego właśnie tak istotne jest by dobrze tymi imprezami zarządzać.

  7 komentarzy do “Książka nie jest tym, czym się wydaje”

  1. Dzień dobry. Nic nie jest tym, czym się wydaje – tak Pan kiedyś napisał – więc książka też nie może… Czytając o kulisach pisania, wydawania i sprzedawania książek możnaby się zniechęcić do czytania w ogóle, podobnie jak z oglądaniem filmów, słuchaniem muzyki i inną konsumpcją tego rodzaju. Niemcy mówią; „publiczność nie powinna wiedzieć jak się przygotowuje ustawy parlamentarne i kiełbasę. Biedacy, nic nie wiedzieli o książkach. Ale powiem szczerze, że to i owo już usłyszałem wcześniej i nie popsuło mi to tej zmysłowej wręcz przyjemności otwierania nowej książki, pachnącej tak jak pachną tylko dwie rzeczy jeszcze; pierwsza to nowy samochód, druga – nie powiem, ale większość wie. Książka jest medium intymnym, wobec tego nadużywanie tej intymności jest rodzajem molestowania, kto wie, może poprawność polityczna kiedyś i tym się zajmie. Nie wiadomo jak będzie, póki co więc – czytajmy jednak.

  2. Tak, to jest molestowanie. Widać to było wczoraj po Wenclu

  3. Biografie Wierzyńskiego i Lechonia już dawno powinny być napisane. Koniec kropka.

  4. – możeby jakieś nalepki wprowadzić na takie książki? Jak na filmach. Np.; „tylko dla czytelników pozbawionych wszelkiej wrażliwości”…

  5. Jak można oceniać książkę bez jej przeczytania? Moja wrażliwość tego nie przyjmuje.

  6. – no, to prawda. Ale z drugiej strony człowiek musiałby czytać absolutnie wszystko. Dlatego decydując się na czytanie tego lub owego jednak bierzemy pod uwagę jakieś rekomendacje.

  7. Pamietam jak Wencel był molestowany i wyśmiewany na portalach poetyckich, była to forma linczu spalającego grupę. Potem Wencel okazał się niewydolny i funkcję mobilizująca środowisko przejęła seksafera zainicjowana przez znanay dziś aktywistkę oraz oczywiście poetkę. Nie ma za dużo „prawicy” wśród twórców. Taką rolę pełnił Rymkiewicz oskarżony niegdyś przez „gazownię”, pozwany, a broniony z inicjatywy omawianego Wencla. Powstała wtedy lista obrońców , oczywiście w pełni lewicowa. By ma się co dziwić, że się chłopak doczekał molestowania oficjalnego, że stosownym namaszczeniem. A co może być prawdziwą dźwignią, oprócz intymności książki?

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.