wrz 122015
 

Wczoraj minęła 14 rocznica naszego mieszkania w przeniesionym domu. Wprowadziliśmy się dokładnie wtedy kiedy runęły dwie wieże, tego samego dnia. Zostawiam Wam więc fragment książki „Dom z mchu i paproci”, którą można kupić na stronie www.coryllus.pl w cenie 10 zł za egzemplarz

Technika przenoszenia domów

Dom zaczęto rozbierać dzień przed naszym przyjazdem. Nie było powodu, żebyśmy przy tym asystowali, ważne było żebyśmy byli obecni w czasie ładowania drewna na TIR-a. Do Dolistowa mieliśmy pojechać naszym rozklekotanym Polonezem, ale kilka dni przed wyjazdem przyszedł do nas Ignacy, ten od którego kupiliśmy działkę i zaproponował nam, byśmy pojechali jego samochodem, bo on i jego żona są bardzo ciekawi, jak wygląda takie przenoszenie domu. Ignacy nie był altruistą i chciał abyśmy zapłacili za benzynę, wtedy my oszczędzimy kilkanaście złotych na paliwie, bo jego auto pożerało mniej benzyny, on zaś będzie miał darmową wycieczkę.

Gdybyśmy mieli lepszy samochód pewnie bym go przepędził. Co to jest, do cholery, żeby przychodzić do ludzi, którzy mają ważne sprawy na głowie z takimi propozycjami, rodem wprost z jakiejś komedii o groszorobach. Zgodziłem się jednak. Lucyna nie musiała prowadzić auta w upale, a ja nie musiałem martwić się co będzie, jak Polonez zechce się zepsuć gdzieś pod Tykocinem. Powrót zaplanowaliśmy w ten sposób, że Lucyna miała wracać z Ignacym i jego żoną, a ja z w kabinie TIR-a, który wiózł nasz dom.

Przed wyjazdem pojechaliśmy jeszcze na działkę, żeby uprzątnąć ostatnie deski pozostałe po zdjęciu szalunku z fundamentów. Sprzątaliśmy te deski i sprzątaliśmy, aż nagle nadepnąłem na gwóźdź i przebiłem sobie stopę. Każdy kto kiedyś nadepnął na gwóźdź wie, że to nie boli na początku. Boli dopiero potem kiedy okazuje się, że gwóźdź był brudny, a noga zaczyna puchnąć i rwać, jak cholera. Nie przejąłem się tym z początku, ale Lucyna twierdziła, że powinniśmy pojechać na pogotowie. No i pojechaliśmy.

Pogotowie w naszym mieście znajdowało się, hen, hen, daleko przy torach. Zanim tam dojechaliśmy stopa moja dwukrotnie powiększyła swoją objętość. Chciałem wejść na górę, bo pogotowie mieściło się na drugim piętrze, ale Lucyna powiedziała, żebym siedział spokojnie, to ona tam pójdzie i wróci zaraz z jakimś sanitariuszem czy ratownikiem, czy kimś podobnym i pomogą mi wejść po schodach. Rzeczywiście wróciła po chwili, ale sama.

– Musisz tam wejść ze mną – powiedziała

Na górze okazało się, że w pogotowiu nie ma lekarza. Ludzie zaś, którzy byli na miejscu nie mogli mi pomóc, ale doradzili żebym jak najprędzej zrobił sobie zastrzyk przeciwtężcowy.

– Bo widzi pan – rzekła sympatyczna pani – gdyby pan nie jechał tu do nas, tylko zadzwonił z działki, to my byśmy do pana podjechali i pan Romek zawiózłby pana do przychodni, gdzie zrobiliby panu opatrunek i dali ten zastrzyk. A tak, skoro pan już tu jest, to dla nas nie ma roboty. Ale poczekaj pan chwilę.

To rzekłszy odwróciła się w stronę małego pomieszczenia, które udawało kuchnię. Krzątał się tam siwy, postawny mężczyzna, który mógłby być właścicielem kantoru wymiany walut, a nie kierowcą w pogotowiu.

– Panie Romku? – zapytała – zawiezie pan tego pana do przychodni, to tylko parę kroków przecież.

Pan Romek jednak odwrócił się do nas tyłem i udawał, że słodzi herbatę. Nie pomogło dłuższe nawoływanie i znaczące milczenie, które po nim zapadło. Pan Romek brzęczał łyżeczką w szklance i widać było, że wolałby raczej wypić ten wrzątek duszkiem niż wieźć mnie gdziekolwiek.

Pomilczeliśmy jeszcze chwilę patrząc na plecy pana Romka i rozpocząłem mozolny odwrót z drugiego piętra, podskakując na zdrowej nodze i trzymając się ramienia Lucyny.

Pojechaliśmy najpierw do przychodni w naszym mieście, ale okazało się, że tam nie mają szczepionek przeciwko tężcowi. Odesłali nas do sąsiedniego miasteczka. Tam rzeczywiście zrobiono mi zastrzyk i opatrunek. Wieczorem, w naszym wynajętym mieszkaniu, zrobiłem sobie okład z rivanolu i próbowałem zasnąć, ale bezskutecznie. Noga bolała, a ja cieszyłem się, że zdecydowaliśmy się jechać z Ignacym. Mieliśmy wyruszyć z dalekiego Żoliborza, tak więc rankiem trzeba było jeszcze wsiąść do tramwaju i jechać przez całe miasto aż gdzieś pod Bielany.

Rankiem mżyło, dzień nie zapowiadał się dobrze, no i noga bolała okropnie. Ktoś bardziej przesądny będąc na moim miejscu może by zrezygnował, albo przełożył termin wyjazdu, ale ja tłumaczę sobie wszelkie przeciwności w sposób prosty i niezwykle przekonujący. Zakładam, że zawsze mam słuszność,( no prawie zawsze). Ci zaś, którzy myślą inaczej, denerwują się tą moją słusznością, i w swych czarnych duszach zaczynają mi źle życzyć. Przez to potem włażę na deski nabite gwoździami i przez to pada deszcz oraz dzieją się inne nieprzyjemne rzeczy. Kiedy człowiek jest jednak mocno uparty i cierpliwy, to może to wszystko przeczekać. W końcu przyjedzie taka chwila, że przestanie mżyć i zza chmur pokaże się słońce. Cierpliwość palcem dół wykopie, jak mawia mój przyjaciel.

Tym razem także miałem słuszność. Słońce pokazało się już w połowie drogi do Dolistowa, a noga bolała trochę mniej. Gawędziliśmy po drodze z Ignacym i jego żoną przez co droga nie dłużyła się nam i nawet nie zauważyliśmy kiedy samochód Ignacego dotoczył się do Dolistowa.

To co tam zastaliśmy było zaskakujące i, jakby to powiedzieć, rozgrzewające. Coś się wydarzyło, coś rozpoczęło i nic już od tej chwili nie było takie, jak przedtem. Nasz dom był już rozebrany. W miejscu gdzie stał sterczał tylko komin i walały się cegły, połamana dachówka i resztki desek. Na placu należącym do Marka, który znajdował się po drugiej stronie ulicy stała przyczepa TIR-a, a synowie Stasia Feltowicza i wnuk Miecia ładowali na nią grube dyle. Aż przyjemnie było popatrzeć. Poznaczone rzymskimi cyframi, wyschnięte belki stukały miarowo i głucho. Krótkie, metrowe, wrzucali na pakę podnosząc je w pojedynkę. Do długich zabierali się we dwóch, trzech. Najgorzej było z długimi na trzynaście metrów ocapami, czyli belkami wieńczącymi ściany i spinającymi całą konstrukcję. Były najdłuższe i najcięższe. Wszyscy obecni na placu musieli pomagać. Trzeba było robić to ostrożnie, żeby nie uszkodzić długiej i wyschniętej belki. Ja także pomagałem ładować mimo spuchniętej stopy. Nie wypadało tak stać i gapić się, jak inni pracują. Drewno było suche, jak pieprz, dyle były grube na dwadzieścia pięć centymetrów i szerokie na siedemnaście. Kupienie takiego drewna w tartaku oznaczałoby złożenie specjalnego i bardzo kosztownego zamówienia. Zaś to, co by przywieźli z lasu i tak byłoby gorsze od belek z mojego domu. Tartak zamawiał drewno wprost ze zrębu, mokre, które schnąc paczyło się i skręcało, przez co pogarszały się jego właściwości techniczne.

Kiedy jeszcze nie zdecydowałem się na przeniesienie domu, różni mądrale doradzali mi, żebym zrezygnował z przenoszenia starych krokwi. – Wymień całą konstrukcję dachu – mówili. Nie posłuchałem ich, bo uważałem, że to ja mam słuszność. Dobrze zrobiłem, bo moje krokwie są cztery razy grubsze i bardziej trwałe od tych pomazanych na zielono patyków, które dziś sprzedają tartaki. Jest to rzekomo drewno zabezpieczone przed szkodnikami i ogniem. Nie wierzcie w to. To zielone świństwo znakomicie się pali. Nie ma także na tej planecie owada żerującego w drewnie, który odmówiłby sobie przyjemności złożenia jaj w takiej zielonej belce.

Drewno w moim domu było pocięte w prostokątne w przekroju belki. Na każdym przekroju można było policzyć słoje. Było ich ponad osiemdziesiąt. Ile odpadło przy obróbce? Dwadzieścia? Czterdzieści? Drewno, z którego zbudowano ten dom musiało mieć więc około stu lat. To, które sprzedają dzisiaj w tartakach i składnicach ma około sześćdziesięciu, a czasem około czterdziestu lat. Wiązki przewodzące nie zdążyły się zasklepić, drewno to pełne jest wody i soków, kanały żywiczne są cały czas czynne. Tnie się je ponieważ przemysł i branża budowlana potrzebują ogromnych ilości surowca. Z roku na rok surowiec ten jest coraz słabszy. Belki w moim domu pełne były zastygłej żywicy, naturalnie zaimpregnowane. Żaden nawet obdarowany przez naturę super mocnymi szczękami owad nie miał szans na to, by wgryźć się w nie głębiej niż na kilka centymetrów.

Patrzyłem więc na ten załadunek i byłem szczęśliwy. Dobrze zrobiłem kupując ten dom, choć wszyscy dookoła uważali, że to szaleństwo, wybryk i działanie nieracjonalne, bo przecież „poważni ludzie tak nie robią”. Zawsze zastanawiał mnie ten owczy pęd do tego by postępować tak, jak wszyscy inni, nawet jeśli działania tych innych były na pierwszy rzut oka skrajnie głupie, a jedyną racją jaką podejmowali ich uczestnicy było właśnie to – bo wszyscy tak robią. Gdybym próbował tłumaczyć tym ludziom, że są manipulowani przez producentów materiałów budowlanych, przez periodyki żyjące z reklam tych materiałów i w ogóle przez ludzi, którzy czerpią zyski z tego, że całe rzesze marzycieli chcą mieć własny dom, gdybym to powiedział, uznano by mnie, jak jeszcze większego wariata. Bo przecież nikt tak nie robi! Wszyscy robią inaczej. A „wszyscy” to oczywiście synonim słowa „prawda”.

Stałem tak i myślałem o tym, że warto podejmować ryzyko i słuchać samego siebie, kiedy podszedł do mnie Sławek Feltowicz syn Stanisława i zapytał czy mam pieniądze, bo przecież obiecałem jego ojcu zaliczkę. Warto by ją wypłacić, bo Stasio zaczął się niepokoić tym, że tak stoję bez sensu i gapię się na załadunek, zamiast sięgnąć do kieszeni i uwiarygodnić tę całą nieprawdopodobną imprezę.

Odliczyłem banknoty i wręczyłem je Sławkowi. Od tej chwili robota szła jeszcze szybciej i załadunek, który miał się przeciągnąć do nocy zakończył się po piątej po południu.
Po robocie Marek zaprosił nas do siebie na herbatę. Na placu zostało jeszcze mnóstwo desek, które nie zmieściły się na samochód. Stasio zapytał czy może je zabrać dla siebie. Były to popróchniałe deski i zgodziłem się, bo co miałem z nimi robić. Marek, co prawda, był zdania, że nie powinienem nic Stasiowi dawać za darmo, bo on na pewno nie popuści mi ani złotówki, ale nie chciałem się awanturować o pieniądze już na samym początku.

W drogę mieliśmy wyruszyć tuż po zmroku, około siódmej wieczorem. Kierowca jechał bowiem gdzieś daleko na południe, a nasz dom zabierał niejako przypadkiem, przed drogą musiał się więc wyspać. Lucyna wsiadła do samochodu Ignacego i wraz z nim i jego żoną pojechała do Warszawy. Ja pozostałem sam na placu obok TIR-a wypełnionego równo ułożonymi belkami i deskami, które już wkrótce miały zamienić się w dom, w miejscu oddalonym od Dolistowa o ponad trzysta kilometrów.

Zostawiam wam nagranie dyskusji z Bielska Białej

Mam jeszcze ważny komunikat. Ponieważ rozpoczyna się rok szkolny, postanowiliśmy, że album Sanctum Regnum opowiadający historię upadku średniowiecznych Węgier, album w języku angielskim, zaopatrzony w płytę długogrającą z muzyką Tomka Bereźnickiego, będzie do 30 września kosztował 30 zł za egzemplarz plus koszta wysyłki. Tak szkolna promocja.

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie, do księgarni Tarabuk przy Browanej 6 i przypominam, że 18 września będziemy mieli z Toyahem wieczór autorski w Kietrzu, niedaleko Raciborza, początek o 19.00, następnego zaś dnia można nas będzie spotkań na jarmarku franciszkańskim w Opolu, wieczorem zaś w auli uniwersyteckiej będzie nasz kolejny wieczór autorski. Początek chyba o 18, ale pewien nie jestem. W dniach 3-4 października będzie można mnie spotkać na Festiwalu Komiksów i Gier w Łodzi. Zostawiam Wam jeszcze nagranie z Zielonej Góry i z Bielska Białej.

Aha, rozpoczęliśmy współpracę z zaprzyjaźnionym wydawnictwem turystycznym i od dziś można u nas kupić ich przewodniki. Są naprawdę ciekawe.

  16 komentarzy do “14 lat minęło”

  1. A po do Pana sąsiedzku gmina właśnie sprzedaje działki 1tyś mkw po 90tyś PLN.

  2. Gdzie? Tu koło cmentarza?

  3. Być sąsiadem Coryllusa bezcenne 😉

  4. Coryllus – przyjeżdzaj do nas na pół-wsch. Tutaj już mieszka Komor, Palikot, Stanisław Tym, Cimoszewicz, Kwaśniewski, prof. Bohdan Cywiński. ziemi mnóstwo i ładne okolice, rzadko zaludnione – Warmia-Mazury i Podlaskie, Kaliningrad, Białoruś, państwa bałtyckie. Tutaj ziemia tania jak barszcz. Miejsce akcji wielu książek, które Coryllus czyta jak: Meysztowicz, Jazłowiecki, Rodziewiczówna, – czasu na pisanie książek tu mnóstwo, w korkach stać nie trzeba.

  5. Ziemia przyciąga ale towarzystwo odpychające 😉

  6. u mnie w rodzinie jest historyczna istotna odległość a mianowicie 200 km – na tyle odjechała granica Polski od jej obywateli (po II WŚ).

  7. Dzisiaj napatoczyłem się na taki wywiad z tureckim historykiem:

    http://historia.newsweek.pl/turecki-historyk-o-bitwie-pod-wiedniem,95958,1,1.html

    Potwierdzenie wagi doktryny „rzymskiej” dla Osmanów.

  8. Ciekawe co z duszą takiego domu? Zostaje przywiązana do miejsca, a może komina, w którym z cicha lubi sobie pojęczeć na swoją dolę? A może wędruje z tymi najdłuższymi balami, bo wnich jest uwięziona? A może dolistowskim targiem część zostaje na miejscu, a druga wędruje na nowe miejsce? Pierwszy przypadek chyba nie jest możliwy, bo jakby to było – postawiony w nowym miejscu stary dom i bez duszy? Brrr.

  9. Tak, w Szczęsnym. Na płn od Pana.

  10. Każdy jest mile widziany, choć naturalnie im mniej ludzi tym bardziej dziko i spokojnie.

  11. „Dom z mchu i paproci” jest pierwszą książką Autora, na którą trafiłam i się zachwyciłam. Najlepsze życzenia przesyłam Państwu Maciejewskim z okazji rocznicy!

  12. To świetna książka, radzę wszystkim przeczytać. Myślę, że byłaby znakomitym materiałem na dobry filmowy scenariusz. Pewnych sytuacji jakie przeszedł autor podczas tej przygody budowlanej, pewnie nawet sam Bareja by nie wymyślił. A przecież działo się to wszystko już w nowej rzeczywistości.
    Te perypetie z pozwoleniami, ci różni spece od brania kasy, wykonawcy i oczywiście ten chroniczny brak środków finansowych, to przeszkody wyjątkowo trudne do pokonania.
    Muszę pogratulować małżonce i Panu samozaparcia i uporu, bo w pewnych opisywanych sytuacjach można było się załamać. Jest Pan niezłym ryzykantem, by bez żadnego budowlanego doświadczenia zdecydować się na przeniesienie starego domu z innego zakątka Polski pod Warszawę. Ale dla chcącego ponoć nie ma rzeczy niemożliwych, co Pan udowodnił. Ciekawe czy posiada Pan fotograficzną dokumentację z tych wszystkich etapów, od oględzin tego starego domu w pierwotnym miejscu jego istnienia do finału tej inwestycji? U moich znajomych, którzy kupili starą rozlatującą się wiejską szkołę, a po remoncie powstał staropolski dwór, wisi fotograficzna historia budowy oprawiona w dużą ramę, by goście mieli świadomość czego dokonali gospodarze.
    Pozdrawiam i życzę kolejnych udanych inwestycji.

  13. Zazdroszczę odwagi. Jak się mieszka? I jak tam remont?

  14. Dobry wieczor,
    To byla piekna opowiesc… samo zycie. Zaraz po niedzieli poprosze siostre aby mi kupila te ksiazke.
    Akurat tak sie sklada, ze za parenascie dni bede miala urodziny wiec to bedzie super prezent
    dla mnie… a jednoczesnie okazja dla siostry przeczytac cos ciekawego i autentycznego
    za fryko… tym bardziej, ze ja tez mialam bardzo podobny „przypadek” jak Pan. Sprobuje
    go wzglednie szybko opisac.
    Otoz bylo to moze ze 20 lat temu, byla sobota, poczatek maja, wczesne przedpoludnie
    i moja mama chciala zebym pomogla jej posadzic troche ziemniakow na dzialce. No, i poszlysmy sadzic te ziemniaki. Pogoda piekna, sloneczko, ja z wiadrem sadzeniakow, w krotkich spodenkach… bo przy okazji chcialam sie troche opalic, moja mama zaopatrzona w motyke, taka specjalna 3-zebowa
    do sadzenia wlasnie tylko ziemniakow.
    No, i sadzimy te ziemniaki… moja mama robi dolki w redlinach, zrobionych przy pomocy takiego specjalnego znacznika, co to mamy brat mieszkajacy po sasiedzku uspawal jej na spawarce – w ten sposob, ze dosc mocno musi sie zamachiwac ta motyka aby wykopac odpowiednio gleboki dolek,
    a ja w odleglosci okolo metra przed nia ale z boku wrzucam po jednym sadzeniaku wlasnie
    w taki wykopany przez nia dolek. Wbrew pozorom nie bylo to takie latwe, bo czesto nie udawalo mi sie
    trafic do dolka i moja kochana mamcia musiala schylac sie drugi raz, po to aby tego sadzeniaka
    umiescic w dolku. Chcac jej bardzo ulzyc tego ponownego schylania, tym samym celnie trafiac
    do tych dolkow, musialam ciagle podchodzic blizej niej. Mama moja ciagle mowila: „odsun sie dalej”, „uwazaj”, „odsun sie dalej”, i tak w kolko, az w pewnym momencie nieuwagi tak mi przydzwonila ta motyka w glowe, ze az fiknelam do tylu na plecy. Musialam byc mocno zamroczona,
    bo wlasnie wtedy zobaczylam pierwszy raz te slynne „gwiazdy w oczach”. O dziwo, czulam sie
    blogo i rzeczywiscie zero bolu, ale krew sie lala, moja mama bardzo krzyczala i plakala… jak zobaczylam sie w lustrze to ja tez wpadlam w panike i stracilam glowe, dopiero dzieki kilku przytomnym sasiadkom troche ochlonelam, moja mama tez, i musialam wtedy, bo nie bylo nikogo
    w domu, ani mojego meza, ani, taty, ani siostry, brata, sama pojechac do Blonia, bo tam bylo najblizsze pogotowie. Glowa byla mocno rozcieta, caly czas leciala mi krew. Nie mialam wtedy jeszcze samochodu, sasiedzi tez, to nie bylo to co teraz, nie mielismy telefonu ani sasiedzi… Z czasem zaczelam czuc silny bol glowy tak, ze az plakalam i ciagle trzymalam sie za glowe.
    Wreszcie dotarlam do tego nieszczesnego pogotowia, pani pielegniarka zrobila mi
    zastrzyk przeciwtezcowy, ale musialam czekac chyba ze 4 godziny na jakiegos chirurga.
    Przyjechal tlumok bez nici, tak ze nie mogl rany zszyc zalozyl mi 3 klamry… bez znieczulenia!
    Bylam zalamana, zrozpaczona, myslalam, ze zostanie mi straszna blizna… Do domu wrocilam
    wieczorem, bylo juz ciemno, obolala i prawie nieprzytomna ze zmeczenia, z ledwoscia wrocilam
    na drugi dzien do Warszawy, a potem poszlam na zwolnienie lekarskie… dzis nie ma nawet sladu
    po uderzeniu, a naprawde bylo grozne… to bylo szczescie od Boga, ze mama oczywiscie niechcacy nie zmasakrowala mi nosa czy nie wybila zebow albo oka.
    Tez wtedy zaryzykowalam z moja mama. Mama chciala ze mna pojechac, ale odbyloby sie to
    kosztem nie posadzenia ziemniakow… byla zdezorientowana… tu ja, a tu te ziemniaki do posadzenia…
    sasiadki odsadzaly moja mame od czci i wiary. W koncu zadecydowalam: mamo zostan, dokoncz
    te karofle, a ja pojade sama i sie nie martw.
    Dzis po latach stwierdzam, ze to bylo wielkie ryzyko i szczescie… Moja mama mi opowiadala, ze nie wie jakim cudem dosadzila te kartofle, a za mna caly czas sie modlila… A noge gwozdziem
    na jakichs deskach czy belkach bedac dzieckiem, tez chyba ze 2 razy przebilam, ale przebieglo
    to znacznie mniej dramatycznie. W dziecinstwie wielokrotnie widzialam jak dziadem, moj tato,
    wujkowie i sasiedzi „przenosili” dachy… wiem jak to byla strasznie ciezka praca, wszystko robili
    „w rekach”…
    Tak wiec, Panie Gabrielu, rozne sa te nasze wybory, ale w moim zyciu zdarza sie identycznie
    jak w Pana zyciu, ze ja tez „ryzykuje”… i to czesto. Od mlodych lat tak sie jakos zdarzalo, ze zawsze
    moje decyzje byly bardzo – powiedzmy – kontrowersyjne. Tez bylam wysmiewana, i znajomi i rodzina
    za bardzo nie przepadali za mna… bo moje wybory byly wlasnie w wiekszosci pod prad, zawsze
    slyszalam: „bo ty musisz na przekor wszystkim”, „bo ty musisz nie tak jak wszyscy”… juz o tym, ze
    jestem zarozumiala, czy wielka dama, a teraz Paryzanka to szkoda mowic, ale tak bylo, jest i bedzie!
    Nie wiem dlaczego tak jest ze mna, czesto to roztrzasam w swojej glowie, ale powiem Panu, ze
    te trudne wybory, wbrew wszystkim i wszystkiemu z czasem okazaly sie najlepsze.
    To jest cos absolutnie niewytlumaczalnego… mozna to nazwac intuicja badz przeczuciem, ale
    ja sie sklaniam ku temu, ze to jest laska boza… te moje, zdarzenia, przypadki i te male, i te wielkie,
    ci ludzie… to nie moze byc inaczej… to nie moga byc przypadki… i to daje nieprawdopodobna sile!
    A co najwazniejsze… to coraz mniej sie boje,
    Zawsze odkad pamietam nie mialam w sobie tego „owczego pedu”, czesto pytalam dlaczego…
    i zawsze byla to odpowiedz: „bo, wszyscy tak robia”, co doprowadzalo mnie do szewskiej pasjii!
    Zwlaszcza tutaj we Francji bardzo czesto to slysze, gdy pytam dlaczego albo wskazuje, ze mozna inaczej – przyznaja mi racje… ale i tak zrobia „tak jak wszyscy”. Zero pomyslunku…
    Moze sie obudza z tego letargu… ale po ludzku wydaje mi sie to niemozliwe…
    Ten Pana dom „z mchu i paproci” jest piekny… piekna okolica, po prostu bajka…
    a w sklepie kolo cmentarza, to Pana znaja… bo jak nie moglam trafic do Pana, to tam wlasnie pytalam o droge… i tam mi wytlumaczono.
    Jest Pan bardzo pracowity, zaradny, madry, robi Pan fantastyczna robote, jest Pan w tym szczery
    i uczciwy, wyjatkowy… i ma Pan laske u Pana… i juz Pan osiagnal sukces!
    A bedzie jeszcze wiekszy, mowie to Panu… zawsze trzeba isc pod prad,
    Wielu lat szczescia rodzinnego i zawodowego w tym domu,

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.