gru 262022
 

Pamiętam czasy, kiedy w Empiku leżały podręczniki dla kiperów. Nie tak dawno jeden znawca win został nagrodzony NIKE, za jakąś nędzną książczynę. I to jego znawstwo było podkreślane w mediach, przy każdej okazji, jak go tam pokazywali. Dziś nikt nie pamięta nawet nazwiska tego człowieka. Kiedy wchodzimy do pierwszego z brzegu sklepu widzimy, że gdyby zatrudnić tam na kilka wieczorów, bo w czasie jednego operacja ta jest nie do przeprowadzenia, jakiegoś znawcę win, trzeba by go było po każdej sesji wynosić nogami do przodu. Wobec takiej podaży wszelkie znawstwo musi zaniknąć, albowiem hamuje sprzedaż. Gdyby teraz promowano – zamiast wina – jakichś jego znawców, zarżnięto by rynek. Wino bowiem jest produktem masowym, konkurującym z innymi alkoholami i dobrze sobie w tej konkurencji radzącym bez znawców. Poza tym jego różnorodność i jakość podkreśla się ceną, etykietą i nazwą. Oczywiście są ludzie, którzy – odwrotnie niż ja – czytają i rozumieją wszystko co jest napisane na etykiecie, ale nie mówcie mi, że toczą z kimś dyskusje na ten temat. To jest sprawa przebrzmiała i nie mająca już sensu. Masowa podaż ją unieważniła.

Inaczej jest ze sztuką. Obejrzałem sobie wczoraj film Koneser, który zachwalał IanThomas. Jest to ciekawe widowisko, które po raz kolejny przekonuje mnie, że nie istnieje żadna możliwość przełożenia efektów, którymi posługuje się malarstwo i języka znawców malarstwa, do filmu. To są rzeczy niemożliwe, a jeśli ktoś próbuje to czynić, bawi się jedynie po to, by dać trochę frajdy osobom nie odróżniającym Durera od van Dycka, które jednak coś tam kiedyś o jakichś obrazach słyszały. Całe znawstwo i wszystkie konteksty związane ze sztuką, handlem nią i malowaniem, a także wyceną dzieł, są jedynie bardzo uproszczonym, zasygnalizowanym wręcz tłem dla intrygi, która rozgrywa się przed naszymi oczami. Efekty filmowe polegają na tym, że montuje się całe to tło, po to, żeby ukryć intrygę, bo bez nich byłaby ona prostacka i czytelna od samego początku. Ktoś powie, że w malarstwie też tak bywało. Oczywiście, bywało dopóki było zapotrzebowanie na znawców tłumaczących malarskie rebusy. Dziś ono zapewne także jest, ale w środowiskach, o których tacy jak my nawet nie słyszą. Malarstwo stało się bowiem towarem masowym w pewnym momencie i jako towar masowy, w kilku segmentach rynkowych, było dystrybuowane po całym świecie. Bogaci kupowali oryginały, biedniejsi kopie, a plebs reprodukcje sławnych dzieł. Te zaś było rozsławiane przez koneserów i fałszerzy, którzy na czyjeś zlecenie wpuszczali na rynek podróbki, żeby nakręcać koniunktury i robić sensacje. Układ ten został zarżnięty przez technologię, to znaczy najważniejszy segment rynku – odwrotnie niż w spożywce, do której należy wino – został unieważniony. Plebs przestał aspirować i interesować się reprodukcjami. Ograniczona podaż zaś wpłynęła na ceny dzieł, które zostały pochowane w sejfach. Od czasu do czasu coś tam się sprzedaje za grube miliony, a lokalnie krążą na rynkach artefakty, których rangę podnoszą miejscowi znawcy, ustawiając je w jakichś kontekstach, najczęściej literackich lub historycznych. Tak jest w Polsce. Całość jest odizolowana od masowego odbiorcy, którego te sprawy już nic, a nic nie obchodzą. Niektórzy mogą sobie obejrzeć film Koneser, żeby zobaczyć, jak przebiega intryga. No, ale jak usłyszą tam, że największy znawca sztuki w całym filmie mówi, iż  dziewczyna ma lico blade jak na sztychach Durera, to się może trochę zdziwić. Jak ocenić bladość lica na grafice? Widzimy więc, że film o malarstwie posługuje się pewnymi umownościami, w które wierzą ludzie, coś tam kiedyś kojarzący, ale w zasadzie niezainteresowani. Chodzi o zachowanie pozorów, które pozwolą na ekscytowanie się cenami pokazywanych w tym filmie dzieł. No i szacherkami, które robią główni bohaterowie, jakże niewinnymi.

Podsumujmy więc – wino spokojnie obejdzie się bez kulturowego tła, można je znacznie ograniczyć, a za promocję wystarczy ekspozycja w sklepie. Film, żeby osiągnąć efekt, czyli wywołać zainteresowanie widza, musi pokazać jakieś tło, na tyle skomplikowane i składające się z wielu planów, by widz uwierzył w jego autentyczność. Musi być więc znawstwo, muszą być emocje z czymś związane, muszą być pieniądze i coś, co doda tej układance trochę niesamowitości. I w filmie Koneser, mimo paru komicznych lapsusów wszystko to jest. Sztuka jest idealnym tłem dla aspirujących reżyserów. I zostawmy teraz na boku ich intencje i umiejętności. Bez dobrego tła, składającego się z kilku czytelnych planów, film zamienia się w czystą propagandę, albo pornografię. Tak jest na Netflixie w tej chwili. Tam już wszystko śmierdzi, jak nie kalamburem to komunizmem. Dystrybutorom wydaje się bowiem, że można pokazywać filmy tak, jak butelki wina w sklepie. Nie można, bo w środku jest coś innego. Nawet jeśli przekupi się krytyków. Bo skończy się to załamaniem rynku. I oby nastąpiło ono jak najszybciej.

Na półce w Lidlu, w butelce z napisem „wino” jest lepsze lub gorsze wino, które każdy może odróżnić od wódki i piwa. Na Netfliksie, czy też w kinie, w obrazie, który opisany jest jako film, mamy coś co z filmem nie ma ani jednego punktu wspólnego. Dlatego wybaczam filmowi Koneser, wszystkie naiwności i pretensjonalności, bo wiem, że bez takich rzeczy nie ma kina. A jeśli ktoś będzie je próbował robić, wyjdzie mu historia o nieszczęśliwych uchodźcach żyjących z zasiłku, którzy malują ściany w domach bogaczy pod ich nieobecność i zmagają się z kulturowym wykluczeniem, będąc jednocześnie kierownikami brygady budowlanej, która nie może opędzić się do zleceń.

W filmie musi być sztuka. To, jak kto rozumie to zdanie, nie ma znaczenia. Musi być ona jednak obecna bezwzględnie. Jeśli jej nie będzie, na samym początku, w tych literach, napisach, zajawkach i czym tam chcecie pojawi się widzom uśmiechnięta twarz przewodniczącego Mao. Wszystko dlatego, że filmu nie da się wypić ani zjeść. To zaś powoduje, że nie można używać narzędzi dystrybucji właściwej dla spożywki przy kolportażu propagandy udającej kulturę. Muszą być znawcy filmu. Ci jak wiemy zostali przekupieni, ale to nie znaczy, że nie ma miejsca dla znawców samozwańczych. Ono ciągle jest, albowiem nikt tego nie placu nie obstawił i nikt go nie broni. Jak pamiętacie, nie tak dawno, na plakatach filmowych napisane były różne hasła, które sygnowali znani z mediów krytycy. To samo było na książkach. Wyszydziłem to na ostatniej stronie okładki powieści Zbigniew Nienacki vs Charles Dickens, dziś już nie do kupienia. Nikogo nie interesują obecnie ani te nazwiska, ani to co ludzie ci mieli do powiedzenia. Był to bowiem rodzaj zaklęcia, które okazało się nieskuteczne. Bo kto dziś wie, na przykład, kim był lub jest Jacek Szczerba z gazowni, do niedawna najbardziej znany krytyk filmowy w kraju. I kogo to obchodzi? Nikogo. Tymczasem filmy, które ktoś robi wielkim nakładem kosztów, nie ostoją się wobec technologii, która nadchodzi. A im bardziej będą prymitywne tym gorzej dla ludzi, którzy je dystrybuują. Jeśli tak to ustawimy, okaże się, że recenzja jest niezłym narzędziem promującym młodych autorów z ambicjami. Pod warunkiem, że sama będzie dobrze dystrybuowana. Na razie nie jest, bo portale filmowe, puszczają tylko takie recenzje, które napisze ktoś opłacony. I one mają podnosić oglądalność. Wierzę, że podnoszą, ale wierzę też, że coraz słabiej. I wkrótce nastąpi moment krytyczny. Ktoś zapyta – a co nas to wszystko obchodzi? Otóż obchodzi nas i to bardzo, szczególnie w dzień św. Szczepana, który pierwszy wyznał wiarę w Chrystusa, albowiem od takich wyznań, czyli od dystrybucji treści po całym świecie, w formułach, które trafiają do serc i umysłów, zależy bardzo wiele. Jak ktoś nie wierzy, niech sobie włączy dowolny serial na Netflixie.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.