cze 102021
 

Wygląda na to, że tak. Podobnie jak wszyscy autorzy opisujący tak zwane dylematy moralne lub sytuacje z których nie ma żadnego dobrego wyjścia. Powołując się przy tym jeszcze na literaturę antyczną. Tam rzeczywiście nie było dobrego wyjścia, a świat pogański oferował ludziom wykazującym się jakimś jeszcze przymiotami, poza możliwością wykonywania codziennych obowiązków, dwa rodzaje kluczy do kariery, czyli dwa rodzaje wtajemniczeń, homoseksualny i agenturalny. Nowoczesne pogaństwo styl ten nie bardzo twórczo zmodyfikowało wprowadzając trzecie wtajemniczenie – homoseksualno-agenturalne.

Jeśli się głębiej na tym zastanowimy okaże się, że cały spór jaki ludzkość wiedzie w swym łonie dotyczy tych właśnie kwestii. Wolność zaś, którą chrześcijaństwo ofiarowało człowiekowi polega na tym, że został on uwolniony od takich wyborów i może realizować się twórczo bez obawy, iż zostanie zwerbowany do jednej z wymienionych grup, a stanie się to w sytuacji, kiedy jego rozwój intelektualny, warsztatowy, w zasadzie każdy zostanie zablokowany. Ruchy ikonoklastyczne więc, miały na celu nie tylko dewastację rynku przedmiotów służących sacrum, ale także niewolę i unieważnienie wszystkich, którzy te przedmioty wytwarzali, no i rzecz jasna ukrycie wszystkich widocznych jakości, które prezentowane były w świątyniach chrześcijańskich, w tym złota. Pisaliśmy o tym nie raz. Co się stanie z hierarchicznym społeczeństwem, kiedy złoto zostanie ukryte albo zdelegalizowane, nie muszę nikomu tłumaczyć, każdy wie to aż nadto dobrze.

Twórczość w kulturze chrześcijańskiej jest służbą Bogu. No, ale obszar kontrolowany przez organizacje chrześcijańskie nie jest zbyt wielki, są inne obszary, a na nich także coś się buduje, struga i pisze. To ostatnie jest szczególnie istotne. Jeśli pisanie nie służy Bogu, to służy czemuś innemu. Nie twierdzę, że od razu diabłu, bo ten jak wiemy działa poprzez pośredników i między takim Iwaszkiewiczem, a diabłem było jeszcze kilku oficerów SB i Milicji Obywatelskiej. Pisanie może więc służyć jakieś organizacji pochodnej od Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Na przykład takiej, która w świecie zdelegalizowanego obrotu złotem, jednak nim obraca nie troszcząc się o nic, albowiem ma wykupione jakieś niejawne abonamenty i certyfikaty na to zezwalające. Kolejną bowiem ważną kwestią jest coś, co zdolniejsi ode mnie autorzy opisują jako przenikanie się światów. Wielu ludzi żyło złudzeniem, że żelazna kurtyna jest czymś rzeczywistym. I tak, dla wielu osób, rzeczywiście miała taki charakter. Były jednak grupy, niekoniecznie związane silnie z władzą, dla których bariera ta nie istniała w ogóle. Czy one potrzebowały pisarzy? Albo w ogóle ludzi zajmujących się sztuką? Myślę, że tak, ale ten obszar badań czeka jeszcze na swojego historyka. Czy się doczeka? Wątpię.

Przenikanie światów, pogranicza kultury i inne tego rodzaju fantasmagorie zapełniały głowy studentów kierunków humanistycznych, kiedy byłem jeszcze na studiach. Czy ci ludzie w ogóle rozumieli, co to jest przenikanie kultur? Oczywiście, że nie. Im się wydawało, że będą mieszkać na Podlasiu i spisywać miejscowe piosenki, które potem wyda im ktoś drukiem. Czy myśleli przy tym, że trzeba będzie przejść jakąś inicjację, na przykład agenturalną, żeby taką pierdołę wypuścić, nie na rynek nawet, ale gdzieś, do jakiegoś domu kultury w Sejnach? Pewnie nie. Nie mieli bowiem pojęcia, co to jest przenikanie się kultur. Tym eufemizmem określa się paraliż i dewastację kultury tworzonej wokół wiejskiego kościoła katolickiego i wprowadzanie w jej miejsce jakiejś innej kultury. Albo nawet nie to, tylko samą dewastację. Ów moment przenikania zaś, tak ważny w owej konstrukcji, to po prostu wypłata i podpisanie umowy o dzieło. Nic tam się więcej nie przenika. I nie może przenikać, albowiem nie ma stosownej publiczności, która by była tymi produkcjami zafascynowana. Przenikanie kultur, jest odległe od rynku kultury, albowiem tam działają gracze poważni, którzy nie oddadzą ani kawałka z obszaru, jaki im przypadł w udziale, poprzez podpisanie kwitu czyniącego z nich człowieka wtajemniczonego.

Sprawy te dotyczą także emitentów treści umownie nazywanych katolickimi. Oni są w zasadzie najłatwiejsi do przerobienia, albowiem ich postawa jest odpowiedzią na przeniesiony do współczesności antyczny motyw charakterystyczny dla tragedii, wyrażający się w braku wyboru. Entuzjaści promujący treści katolickie od razu wołają wtedy – hej! To nieprawda, że nie ma wyboru! Tym wyborem jest Jezus! On was kocha! Po czym wyciągają swoje umowy i przystępują do negocjacji kolejnych punktów, na koniec zaś trzeba się podpisać, koniecznie czerwonym atramentem. I już, gotowe, mamy wolność, w dodatku potwierdzoną na papierze, przez czołowego entuzjastę nauki Kościoła. On co prawda, nie jest księdzem, ale kiedyś o mało nim nie został, więc tak naprawdę, prawie jakby był.

Kanony soborów, ustanawiane przez tysiące lat, służyły temu, by człowieka uwolnić od pokus a także dać mu swobodę. By nie musiał on troszczyć się o wybory samodzielnie i nie umierał z niepokoju czy postąpił dobrze czy źle. Nikt dziś nie próbuje nawet wracać od tych ustaleń, albowiem cała sfera emocji zagospodarowana została przez literaturę. Tę zaś produkują ludzie wtajemniczeni, opierający się na dobrych i sprawdzonych wzorcach, a także świadomi tego, jak przenikają się kultury i ile elementów charakterystycznych dla pogańskiego antyku zostało zaadaptowanych przez chrześcijaństwo. Tak naprawdę – mówią – to całe chrześcijaństwo jest jedną wielką ściemą. I nie ma w nim nic autentycznego ani prawdziwego. Czy ono daje wam jakiś wybór? Oczywiście, że nie!

Świat współczesny, wzorując się nie na antycznej cywilizacji śródziemnomorskiej bynajmniej, ale na średniowiecznej kulturze islamu, gdzie deprawacja jednostki przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy, a zwiększała się stale i wprost proporcjonalnie do ilości świętych mężów tłumaczących zawiłości prawa koranicznego, dokonał jeszcze jednej ważnej modyfikacji. Oderwał wtajemniczenie od umiejętności, albo nawet jej pozoru. To znaczy samo homoseksualne albo agenturalne wtajemniczenie uczynił celem. Wyłączył jakiekolwiek ambicje poza odruchowymi fizjologicznymi. To istotne, albowiem według tej mechaniki werbowano duchownych i przeznaczano ich do karier. Dziś, Kościół ma się z tym uporać. Ciekawe jak? Poprzez oddanie władzy sądowniczej w ręce świeckich. Super pomysł. Przez kogo wykreowanych i zatwierdzonych, a najważniejsze – w co i na jakich zasadach wtajemniczonych?

Legaci papiescy wysyłani w teren ze specjalnymi uprawnieniami dotyczącymi sądów nad herezją mieli swoje lepsze i gorsze momenty. I podejmowali nie byle jakie ryzyko, także w zakresie sprzeniewierzenia się nauce i poleceniom Kościoła, albowiem miejscowi feudałowie usiłowali za ich pomocą załatwiać jakieś swoje porachunki. I nie każdy legat potrafił sprostać takiej pokusie. Ci którym się to udało byli mordowani jak Piotr z Castelnau, albo znikali, jak towarzyszący mu mistrz Raul. A ci współcześni sędziowie? Czym oni ryzykują? I jakie mają legitymacje uprawniające ich do przeprowadzania takich sądów? Do tego przeprowadzania ich publicznie. I dlaczego to czynią? Miast usunąć jednego z drugim szalonego starca w purpurze, możliwie dyskretnie i nieodwołanie, ciągłe musimy słuchać o tej grozie? Czy aby nie po to, by ktoś tam wreszcie wytłumaczył, że nie mamy dobrego wyjścia i pozostaje nam likwidacja tej straszliwej organizacji przejętej przez zdeprawowanych mężczyzn, albo życie w kłamstwie i zgoda na dalszą deprawację dzieci, bo przecież wiadomo, że oni się nie powstrzymają? Nie ma dobrego wyjścia, a człowiek został przez Boga opuszczony, albowiem jego sługi same sprzeniewierzyły się swojej misji. Cóż robić? Trzeba się do kogoś przyłączyć, żeby przełamać alienację i grozę w jakiej żyje jednostka. Co by tu wybrać…? Jak to wybrać towarzysze? Przecież sami powiedzieliście, że nie ma żadnego wyboru…!

  3 komentarze do “Czy wszyscy autorzy opisujący alienację jednostki są satanistami?”

  1. Dzień dobry. No, tak to wygląda. Co nie znaczy, że nie ma żadnej nadziei. Pouczano nas nie raz, że mamy się uczyć od Żydów – naszych starszych braci w wierze. No to jedziemy; na wszelki wypadek Mojżesz otrzymuje od Boga przykazania na kamiennych tablicach. Nie na powszechnie dostępnym papirusie czy choćby wołowej skórze (też nie brakowało), ale na kamieniu, I musi to targać ze sobą jakby miał mało zajęcia ze swoimi owieczkami. Ale ten kamień jest ważny. Mojżesz, Aaron i inni – to tylko ludzie. Mogą mieć chwilę słabości i Stwórca o tym wie. Dlatego daje im wskazówki możliwie najtrwalsze. Żeby sobie mogli odczytać w dowolnym momencie, kiedy ich opadną wątpliwości. Ja wiem, że soborowe dokumenty to nie ten kaliber, ale też warto je przypominać. Tak jak są, bez cenzury. I zawsze zadać pytanie; to co, już nieaktualne? Dekalog – też? Kto pyta nie błądzi podobno. I nie ma głupich pytań. A są wszak zobowiązani do odpowiadania.

  2. Powieść Henrego Mulischa „Odkrycie nieba”, która uchodzi za najlepszą książkę w języku niderlandzkim, mówi o tym jak Bóg odbiera ludziom kamienne tablice. I to się podoba. Już nie trzeba być byłym żydem, kalwinistą, można być wszystkim, posthumanistą, postsynem i postojcem pomagającym odejść najbliższym, pedofilem, jeśli należy się do towarzystwa, lub przy mniejszym potencjale  narkomanem, można odbywać tańce godowe żurawi, ośmiornic lub pterodaktyli, tworzy się z pewnością takie programy. Na razie ma się zgadzać konto, a potem? Tak, koniecznie trzeba aplikować, jeśli nie chce się podzielić losu amonitów i katolików!

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.