maj 232010
 

Kto nie oglądał nigdy radzieckiego filmu pod tytułem „Biały Bim Czarne Ucho” ten w ogóle nie wie, co to jest życie. Oglądałem to chyba z cztery razy, rzygać mi się chciało i oglądałem, bo nic innego nie było. Historia była prosta: lekarz, dobry człowiek, taki wujaszek, mieszka w Odessie i ma psa. Pies ma na imię Bim, lekarz kocha tego psa okropnie, a pies jego do szaleństwa. Nie rozstają się nigdy. I nagle doktor wujaszek dostaje zawału. Wiozą go do szpitala, ale zapominają o psie. Psa nikt nie powiadomił. Pies biega samotnie zalanymi słońcem ulicami Odessy i szuka swojego pana. Grożą mu różne niebezpieczeństwa, próbuje złapać go hycel, źli chłopcy przywiązują mu do ogona puszkę, ktoś próbuje go sprzedać i wywieźć do innego, odległego o wiele kilometrów miasta. Pies przeżywa prawdziwą Odyseję. W tym czasie jego pan leży na szpitalnym łóżku i zbielałymi usty wymawia imię ukochanego czworonoga. Inni lekarze pochylają się nad nim z troską, ale żaden nie potrafi zrozumieć o co chodzi. Przez cały film obserwujemy dogorywającego lekarza i jego psa uciekającego przed hyclami. Dla dziecka 6- , a nawet 9- letniego było to mocno przygnębiające widowisko. Niech się nikt nie łudzi, że szczęśliwy koniec tych filmów był tak oczywisty, jak dziś, w masowej amerykańskiej produkcji. Filmowcy radzieccy potrafili widza, szczególnie małoletniego, potężnie zaskoczyć. Bim na przykład po dwóch godzinach seansu umiera w końcu na rękach swojego ukochanego pana, w schronisku dla zwierząt. Pan zaś uroniwszy łzę, mówi do tego wszawego hycla, co tych psów pilnował, żeby mu dał nowego psa, skoro temu się zmarło. Nienawidziłem tego filmu, tak jak tylko dziecko może nienawidzić gwałtu dokonywanego na swojej wrażliwości.

Tytułu innego radzieckiego obrazu, który wstrząsnął mną do głębi nie pamięta chyba już nikt, był to film podobny nieco do „Wodnego świata” Costnera, ale zrobiony z mniejszym rozmachem. Chodziło o to, że lekarz – geniusz – ma syna. Syn ten choruje na straszną i nieuleczalną chorobę płuc. Lekarz geniusz postanawia usunąć synowi chore płuca i na to miejsce wszczepić skrzela rekina. Operacja udaje się i dziecko od tej chwili żyje w oceanie, czasem tylko wychodząc na ląd. Sielanka trwa kilka lat, dopóki w okolicy nie pojawia się luksusowy jacht. Na pokładzie tegoż przebywa piękna dziewczyna. Niestety nie ona jest właścicielką jednostki. Ta należy bowiem do złego oprycha, z czerwoną apaszką na szyi, w kamizelce niedbale zarzuconej na umięśnione ciało. Oprych okazuje dziewczynie wiele względów, ale ona jemu nie. Ona tylko ciągle patrzy w dal, jakby czegoś, a może kogoś, tam szukała. Akcja rozgrywa się, a jakże, w USA. Ciąg dalszy można sobie wyobrazić. Wielka miłość i wielkie niebezpieczeństwa. A koniec jest taki, że facet ze skrzelami rekina musi zostać w morzu, a dziewczyna po wielu perypetiach odpływa w siną dal i ze ślubu nici. Wszystko trwa około trzech godzin.

Każde dziecko w PRL, chciało czy nie chciało, musiało przynajmniej dwa razy do roku obejrzeć, jak kilku dziwnie ubranych panów wbija na pal Daniela Olbrychskiego. Dwa razy do roku także trzeba było obejrzeć, jak dziwnie ubrany Arkadiusz Bazak przypala wspomnianego Olbrychskiego żywym ogniem, a uwiązany u stropowej belki Olbrychski ubliża mu okropnie. Dwa razy do roku dzieci patrzyły, jak Mieczysław Czechowicz każe powiesić na haku śp. Marka Perepeczkę. Dwa razy do roku trzeba było wytrzymać epopeję zatytułowaną „Kierunek Berlin”, gdzie po raz pierwszy od zakończenia wojny pojawiła się postać dobrego Niemca. Miał on na imię Kurt i został w końcu rozstrzelany przez SS. Zabili go za to, że zakolegował się z Wojciechem Siemionem (to taki aktor, dla tych co nie pamiętają, niestety już nie żyje). Nie miejsce tu, ani czas, by wyliczać wszystkie pojedyncze bestialstwa i mordy dokonywane w serialach typu „Czterej pancerni i pies” i „Stawka większa niż życie”, nie ma tu nawet miejsca na zbiorowe egzekucje, jak choćby ta niezwykle wysmakowana z filmu „Agent nr1” opowiadająca dzieje brytyjskiego wywiadowcy, Polaka – Jerzego Szajnowicza. Było tego sporo i wszystko to oglądały dzieci.

Dziś nie ustaje dyskusja na temat wpływu mediów na psychikę, nie tylko dzieci, ale i dorosłych ciekawe co by było, gdyby dyskusję taką przesunąć wstecz w czasie i zastanowić się, pod wpływem jakich bodźców ukształtowała się psychika ludzi dziś dorosłych, choćby polityków. Dawniej nikt nie myślał o tym, że pokazywanie egzekucji polegającej na wbiciu na pal w telewizji o godzinie 9 rano może mieć jakiś negatywny wpływ na małoletniego widza.. Dziś mówi się o złym wpływie pokemonów.

Nie wszystkie filmy emitowane przez telewizję w PRL, były filmami w których królowała przemoc. Wszystkie za to niosły ze sobą jakieś przesłanie nie rzadko przewrotne. W kultowym filmie „Wakacje z duchami” młodzi naukowcy próbują ochronić średniowieczny zamek przed niecnymi zakusami urzędników i, o zgrozo, milicjanta! Pomagają im w tym dzieci. Prawdziwą perełką młodzieżowych filmów, był serial „Stawiam na Tolka Banana” gdzie pokazano reedukacyjny eksperyment polegający na tym, że młodzieniec bardzo przypominający uciekiniera z domu dziecka stwarza dom kilku rówieśnikom z patologicznych rodzin. Uciekinier – mityczny Tolek Banan jest poszukiwany przez milicję, piszą o nim gazety i mówi o nim radio. Tylko on ma autorytet wśród trudnej młodzieży, tylko on potrafi ich przekonać, że życie ma sens. Pani z opieki społecznej wpada więc na nowatorski i ryzykowny pomysł, by „podstawić” grupie bohaterów swojego Tolka Banana. Mistyfikacja się nie udaje, ale wszystko dobrze się kończy. Kto dziś napisałby taki scenariusz!? I kto by to wyprodukował?

Była jeszcze „Podróż za jeden uśmiech”, którą można oglądać bez końca oraz „Pan Samochodzik i templariusze”, w którym ilość seksualnych aluzji i dosłowności grubo przekraczała dozwolone normy. Ewa Szykulska przez pół serialu paradowała w bikini i wszystkie szczęki na jej widok powoli osuwały się w dół.
Rekordy popularności bił film „Jak rozpętałem II wojnę światową”.
Jako dziecko przepadałem za tym filmem, potem omijałem to ze wstrętem i zażenowaniem. A ostatnio obejrzałem sobie najpierw tego Kociniaka, a potem jakąś amerykańską komedię – w roli głównej Nicolas Cage. I wiecie co? Myślę, że Cage powinien zmienić zawód, niech lepiej pasie bydło. Nie dorasta Kociniakowi do pięt. Ani razu się nie uśmiechnąłem na tym żenującym gniocie. Co z tego, że film z Kociniakiem eksploatuje ograne schematy, ale jak o je eksploatuje…To była prawdziwa komedia.

Kiedyś zasiadłem sobie do niedzielnego obiadu z mamą i tatą, po uroczystej konsumpcji tata włączył telewizor i rozpoczął się węgierski film na motywach „Barona Munhausenna”. Oglądaliśmy to we trójkę. Była to taka bajka wyprodukowana przy użyciu ówczesnych cudów techniki, czyli głównie bluebox’u. Nic z tego nie rozumiałem, miałem może z 8 lat. Nagle ni z gruszki ni z pietruszki, jakaś pani w egzotycznym stroju zaczęła tańczyć i się rozbierać! Zamarliśmy. Mama wytrzymała to do końca z kamienną twarzą. Bo ta pani poszła na całość. Rozebrała się do rosołu zupełnie. Była pierwsza po południu, niedziela. Nie wiem, kto to puścił, nie wiem czy wyleciał za to z pracy.
O ile Węgrzy potrafili zaskoczyć czymś takim właśnie – jakimś nieoczekiwanym striptizem w środku niedzieli, o tyle Czesi i Słowacy kładli wszystkich na łopatki długością seriali. Nie wiem czy ktoś pamięta ile odcinków miał serial o księżniczce Arabeli, ja nie pamiętam. Albo ten o dziewczynce – kosmitce, która żyła i poruszała się dzięki energii pochodzącej z tajemniczej blaszki wtykanej za pasek.
Rzadko, bardzo rzadko zdarzały się filmy pochodzące z NRD. I to była prawdziwa tragedia, nie sposób tego nawet opisać, bo nie ma co opisywać. Pamiętam jeden film o stadninie koni, w którym główna bohaterka Monika zakochała się w dżokeju, nie wiadomo dlaczego wielkim, jak byk. Dżokej był od Moniki starszy ze dwa razy i większy ze cztery, a ta mała rozebrała się przed nim jak gdyby nigdy nic i to wszystko w teleferiach. Był jeszcze enerdowski Janosik, nazywał się „Stulpner, zbójnik z gór”, nie mam nawet siły się wykrzywić na wspomnienie tego gniota.
Kiedyś, zupełnie nieoczekiwanie w sobotnich teleferiach pojawiło się coś od czego wszystkim zakręciło się w głowie. Był to hiszpański serial „Niebieskie lato”. Po tych wszystkich wbijaniach na pal i wieszaniach na haku nie przypuszczaliśmy z chłopakami, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Nie mogliśmy uwierzyć, że można zrobić film o dzieciach, które się kąpią w morzu, mają rodziców, nie zdycha im pies i nie brakuje im na lody. Znam takich, którzy nie uwierzyli w to do dziś.

  11 komentarzy do “Dzieci peerelu. Groza i seks (19)”

  1. Coryllus, to jest manipulacja i „odpowiednie” wychowywanie dzieci. Czyli demoralizacja. Dwa lub trzy tygodnie temu równolegle z Misją Specjalną polsat nadał amerykański … nie wiem jak to określić, amerykański chyba pornos. Z trójkątem od 16 lat. A w nim: wlewanie do odbytu piwa, pozyskanie końskiego nasienia i jego picie, przyklejanie genitaliów do lodowej rzeźby. Te sceny widziałem podczas tylko 10 minut emisji. Co było poza tym…?
    Jakie wartości niesie taki film?
    Co na to rada etyki mediów, światli dziennikarze, rzecznik praw dziecka, my wszyscy?

  2. Trudno mi coś powiedzieć bo nie mam telewizora. Wydawało mi się, że dziś właśnie jest trochę lepiej, że ten socjalistyczny bardak nieco się wyfiokował i już takie numery nie przechodzą. No, ale się myliłem. Pewnie masz rację. Teraz sobie przypomniałem, że kiedyś rano, jak byliśmy z dziećmi u babci, trafiłem na film, o jakichś 16 letnich elfach czy podobnych istotach, ktore o 8 z rana opowiadały o łączeniu się w pary i konsumowaniu związków. Moje dziecko miało wtedy 5 lat i całe szczęście nic nie rozumiało.

  3. Raz, dwa, trzy – próba mikrofonu
    rozrabiać zacznę od jutra.

  4. Szanowny Autorze.
    Bardzo przepraszam,ze nie odniose sie do zamieszczonego wyzej tekstu,ale sprawa jest pilna.
    Ja jestem stalym czytelnikiem/salonowym/ Twojego bloga/mnie tam nie ma,gdyz tow.Ephoros zbanowal mnie do 2100 roku/ a piszesz tak lekko,sensownie,barwnie i ciekawie-to nie zadne „kadzenie”,tylko stwierdzenie faktu/ost.np…”giewoncika dej…”to dla mnie mistrzostwo swiata/,ze chcialbym choc w ten sposob wyrazic moj podziw.
    Ja jestem zwyklym kibolem od dwudziestu lat na emigracji i wszystko z czym sie utozsamiam,a takie jest wlasnie Twoje pisanie,jest dla mnie wazne.Bo z tego co czytam i poglady polityczne mamy wspolne.
    Prawdopodobnie zajrzy do Ciebie „leania”.Jej tez chce podziekowac za chwile radosci,przy czytaniu jej limerykow,czy moskalikow.
    Przepraszam bardzo za zawracanie glowy,ale nie mialem innej mozliwosci.
    Pozdrawiam z jankeskiego stanu New Jersy.

  5. Pozdrawiam serdecznie odległego w czasie i przestrzeni Legionistę.

    Biorąc wzór z Legionisty zawracam głowę Szanownemu Autorowi:

    Szanowny Autorze,
    prawdopodobnie, jako profesjonalista, odróżniasz parabolę literacką od hiperboli literackiej.
    Ja tylko parabolę i hiperbolę, jako krzywe opisane w układzie kartezjanskim równaniami drugiego stopnia o dwóch zmiennych x i y.
    Dlatego często nie pojmuję, czy masz na myśli parabolę czy hiperbolę , np. w mistrzostwie świata „giewoncika dej”.
    Przepraszam, ale dręczy mnie zdanie załączone jako przykład hiperboli literackiej:

    „jaka to wspaniała hiperbola literacka jawi się na naszych oczach pomiędzy fatalnym wynikiem Wisły a bezpieczeństwem”.

    Czy to, co w ” ” ma sens?.

    Wypracowanie na zadany temat: „Groza i seks” piszę, zachowując konieczność nie przekraczania określonej ilości słów.
    Pozdrawiam.
    Autentyczne dziecko peerelu.

  6. Legionisto drogi dziekuję Ci najserdeczniej. Postaram się nie obniżać poziomu i dalej to ciągnąć w taki sposób, jak do tej pory.

  7. Anno, ja nie potrafiłbym odróżnić paraboli od hiperboli na osi współrzędnych, a co dopiero w lietraturze. Kto by się nad takimi rzeczami zastanawiał? Intelektualista chyba. Się pisze i już.

  8. I pomyśleć ileż to atrakcji przeszło mi koło nosa za karę, że się zbyt wcześnie urodziłem. Z moich szczenięcych lat pamiętam nawet już nie filmy ale tylko tytuły radzieckich filmów „Strażnica w górach” i chyba „Kotowski” oglądane w kinie, bo telewizji wtedy jeszcze u nas nie było. Ale seks? Nigdy w życiu! A byłbym zapomniał. Zdarzało mi się iść do kina na filmy dozwolone od lat 18 (trzeba było wtedy kupić u biletera program za dodatkowe dwa złote), ale teraz takie filmy są dozwolone od lat 12, czy jakoś tak. Moje dzieci też – na szczęście – nie spędzały zbyt dużo czasu przed telewizorem, więc czytam to jak bajkę o żelaznym wilku. Pamiętam „Bolka i Lolka”, „Reksia”, „Pszczółkę Maję” i „Misia Colargola” – to oglądały moje dzieci. Nawet na czterech pancernych się nie załapałem. A, i jeszcze „Nu, pogodi” o zajączku i wilku. A teraz, Coryllusie, telewizji prawie w ogóle nie oglądam, niekiedy „Rozmowy niedokończone”, „Warto rozmawiać”, „Misję specjalną”, przemówienia Jarosława Kaczyńskiego i to byłoby na tyle.
    pozdrawiam

  9. Mieszkaniec kutra na plaży sprawił, że my wówczas, w naszym wieku okazaliśmy się ważni i godni rozmowy. To był film, który dzieciństwo uszanował. Dobry i mądry.

  10. Fajnie, że też pamiętasz „Niebieskie lato”, a ten facet nazywał się Chanquete. Nie wiem czy tak się to pisze, ale wymawia się Czankete.

  11. Niebieskie lato piękny serial, świetna piosenka na początek, moje dzieciństwo jest gdzieś na dysku i czeka na trochę wolnego czasu 🙂

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.