paź 072011
 

Człowiek bywa naznaczony w rozmaity sposób. Jedni, ujrzawszy w dzieciństwie sunący po niebie samolot, nie potrafią uwolnić się od tego widoku i w dorosłym życiu siadają za sterami latającej maszyny. Inni, w czwartej klasie szkoły podstawowej z kawałka drutu i pudełka po zapałkach budują radio, które odbiera program pierwszy, a mama i babcia nie mogą się temu cudowi techniki nadziwić. U mnie było inaczej.

Samoloty widywałem od najmłodszych lat, w dodatku w takich ilościach, że spowszedniały mi zupełnie i nie zwracałem na nie w ogóle uwagi. Radio mnie denerwowało, bo dziadek bez przerwy usiłował złapać ,,Wolną Europę” na małym japońskim tranzystorze, sztuka ta nie udawała mu się prawie nigdy, przez co godzinami musiałem wsłuchiwać się w buczenie zagłuszacza — tu-tu-tu-tuuuuuuuu, tu-tu-tu-tuuuuuuuuuuuu. Dziadek był uparty jak osioł i nie rezygnował łatwo. Dopiero gdy zgłodniał, wyłączał radio i mogłem się wtedy do niego odezwać.

— Dziadku — pytałem — a Austriacy, jakie mieli czapki?

— Wysokie, brązowe — mówił dziadek.

Tak naprawdę to mówił inaczej, ponieważ posługiwał się gwarą, ale nie mogę jej tutaj odtworzyć wiernie, nie ma się więc co wygłupiać i stylizować dziadkowych opowieści. Napiszę wszystko zwyczajnie, po naszemu.

— A Ruscy?

— Co Ruscy?

— Jakie czapki mieli?

— Płaskie, na bakier przesunięte.

— Dziadku?

— Co?

— A powiedz, jak Kozak chciał cię zabić?

— No chciał — dziadek uśmiechał się jak zwykle, choć opowiadał mi tę historię już pięćset razy — szedłem środkiem wsi, jak Kozacy wpadli na drogę. I jeden za mną! Ja biegiem. Potem w podwórko, przy słupie drewnianym, grubym takim. O takim — tu dziadek rozcapierzał palce i pokazywał mi, jak gruby był słup. — I znowu biegiem. Nie oglądałem się za siebie, tylko do chałupy wpadłem. Kozak na podwórko nie wjechał, za wąskie było. Potem patrzę, a on ten słup szablą ściął. Tyle nad moją głową — tu dziadek na swoim kościstym palcu zaznaczał jaka też odległość dzieliła go od śmierci.

— A ile miałeś lat?

— Jedenaście.

— To duży już byłeś?

— No, duży, większy, jak ty teraz.

— Dziadku?

— Co?

— A gdzie bitwa była?

— Przy młynie. Niedaleko stawów. Poszedłem zobaczyć, jak Ruscy rannych opatrują na górce pod wiatrakiem. Co tam ludzi naginęło, mówię Ci! Wojaki leżeli porąbani szablami, pokłuci, okrwawieni, ale śpiewali. Chodziłem do nich, bo jeść mi dawali. Nigdy się tak nie najadłem jak wtedy przy ruskim wojsku. Malczik — wołali — idi. I szedłem. Dostawałem pajdę chleba, masło, śledzia albo, jak wziąłem dwojaki, to krupnik. Jak była wędzarka, to kucharz obrzynał mi kawał kiełbasy, o taki — tu dziadek pokazywał palcem na ramieniu, jak wielki kawał kiełbasy odcinał dla niego rosyjski kucharz, latem roku 1914.

— A potem?

— Potem przyszli Austriacy.

— I co?

— Od nich to już nic nie dostałem, ani chleba, ani zupy. Marnie ich karmili. Raz tylko oficer, ale nie nasz, Niemiec może albo Czech, dał mi czekoladę. Pierwszy raz wtedy czekoladę jadłem.

W dziadkowych opowieściach najlepsze było to, że powtarzały się one, jak pory roku albo wschody i zachody słońca. Uwielbiałem to, bo każda porządna epika musi zawierać ten element, słuchacz powinien z drżeniem serca czekać na to, co ma nastąpić, a co on doskonale już zna. Frajda polega na słuchaniu tego wciąż od nowa. Dziadek wiedział o tym, choć był absolutnym analfabetą. Potrafił się jedynie podpisać i robił to jakoś tak finezyjnie, że ludzie widząc ten jego podpis ani mogli przypuścić, że poza tym, to on w ogóle nic i nawet nie wie, w którą stronę powinno być S obrócone. Kiedy jednak dziadek opowiadał mi o Kazimierzu Wielkim albo o Księciu Józefie to było tak, jakby razem z królem chodził do Esterki, a księciu Józefowi pomagał wsiąść na konia tuż przed tragicznym skokiem w nurt Elstery.

Jednak najlepsze historie dziadek opowiadał mi przed snem. Bajki, które pokazywano wtedy w telewizji nie miały żadnych szans z opowieściami dziadka. Z tej choćby przyczyny, że dziadek mówił o wypadkach z własnego życia. Najbardziej lubiłem opowieść o tym, jak to idącemu przez groblę dziadkowi zastąpił drogę sam diabeł. Szatan we własnej osobie. W okolicach, w których wychował się i urodził mój dziadek, zły wcielał się w postać czarnego ogiera z jedną tylko chrapą w nosie. Dziadek nie potrafił wyjaśnić, czego diabeł chciał akurat od niego, ale sam opis spotkania z Szatanem i jego wybiegi, zmierzające do tego, by wepchnąć dziadka do stawu, robiły na mnie wielkie wrażenie.

Lubiłem także historię o wyrodnych matkach, które topiły swoje niechciane dzieci w bagnach. Dziadek chodził potem przez te bagna, bo skracał sobie drogę z zabawy do domu i zawsze widział, jak te potopione dzieci wychodzą z bagien i próbują chwytać go za nogawki. Raz były to dzieci, a innym razem znów same dziecięce główki na pajęczych nogach.

Historia o dziecięcych główkach nie powtarzała się zbyt często, bo babcia, kiedy tylko słyszała, że dziadek znów zaczyna o bagnach i wyrodnych matkach, dostawała prawdziwej furii. Wpadała na dziadka jak wicher i zamierzała się nań mokrą ścierką, którą wycierała wcześniej kuchnię i stół. I dziadek zawsze przerywał opowieść. Potem jednak, w nocy, kiedy babcia już spała, a ja przytulałem się do niego, dziadek wracał do tej historii i mogłem jej wysłuchać w całości.

Lubiłem też opowieści o błędnych ognikach zwodzących ludzi na bagna, skąd już nigdy nie wracali i o wisielcach, którzy sami, bez niczyjej pomocy odczepiali się ze stryczka i straszyli ludzi na skrajach lasów. Tych wisielców to dziadek spotkał bardzo wielu, wydawało mi się to nawet trochę dziwne, ale przecież dziadkowi mogłem wierzyć. Na pewno by mnie nie okłamał.

Miejsca, które opisywał mi dziadek przez długi czas mogłem sobie tylko wyobrażać, bo nikt nie chciał mnie tam zawieźć, choć rodzinna wieś dziadka położona była blisko. Później dopiero, kiedy byłem już dorosły, bardzo dorosły, bo było to latem dwa lata temu, pojechałem zobaczyć, jak wygląda to wszystko. I powiem wam, że dziadek nie kłamał. Podwórka były wąskie, tak wąskie, że kozacki koń na pewno by tam nie wjechał. Lasy, przez które wiodła trasa wąskotorowej kolejki, były tak piękne i odrealnione, tak smutne przy tym i żałosne, że nie trudno było wyobrazić sobie spacerujących ich skrajem wisielców. Na grobli, gdzie szatan wcielony zatrzymał mojego dziadka, zrobiono dziś, co prawda, drogę, ale powiem wam w tajemnicy, że przy innej, wąskiej, leśnej drodze, takiej cienkiej nitce asfaltu, która wiedzie do całkiem zapomnianej wioseczki w lesie, takiej wioseczki, za którą nie ma już nic, że przy tej drodze leży kamień. Nie jest to zwykły kamień. Są na nim wyraźnie odciśnięte ślady stóp, i wierzcie mi, że nie są to ludzkie ślady. Nie wierzycie? Mogę wam pokazać zdjęcia.

Tekst jest fragmentem książki „Dzieci peerelu

  2 komentarze do “O diable wcielonym”

  1. Jakby z Leśmiana… („Klechdy Polskie”) 🙂

  2. Już się chciałem czepić, że Austriacy przecież nie nosili brązowych czapek. Wszyscy przecież znamy przygody CK Dezerterów i wyobrażenie o austro-węgierskich mundurach mamy. Zajrzałem jednak do literatury bo mnie te brązowe czapki zaintrygowały. Szukałem, szukałem i znalazłem. Rzeczywiście brązowe czapki nosili żołnierze kawalerii. Ot, ciekawostka.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.