cze 022020
 

Wówczas każdy żył u siebie i dla siebie, nie mieszając się do spraw sąsiadów i jedynie Bóg był dla wszystkich, co nie wykluczało dobrosąsiedzkich stosunków i – gdy zaistniała taka potrzeba – wzajemnych racjonalnych usług

Emanuel Małyński „Nowa Polska”

Poszukiwanie tajemnic to pewna technika sprzedażowa, którą z większym lub mniejszym powodzeniem próbują stosować wszyscy. Kłopot z tajemnicami jest taki, że aby nadawały one pęd sprzedaży nie mogą być za bardzo tajemnicze. Chodzi bowiem o to, by każdy mógł je rozwiązać zanim doczyta książkę do końca i zasnąć w glorii i chwale wielkiego odkrywcy. Mamy więc wyraźne przełamanie w tej sprzedażowej metodzie, a to oznacza, że aby ona zadziałała potrzebne są jakieś inne czynniki. Inne to znaczy po prostu nachalna promocja medialna, dzięki której właśnie sprzedaje się numerasy w stylu Dana Browna, czyli tajemnice nie będące tajemnicami. Prawdziwe tajemnice są rzecz jasna gdzie indziej, ale nikt ich nie eksploatuje z obawy, że wystraszy czytelnika, który będzie po prostu znudzony i nie zechce czytać książki, zawierającej zbyt dużo zagadek. Stąd mamy pewien kanon tajemnic, które są odkrywane wciąż na nowo, w każdym pokoleniu i tworzą kod kulturowy tych pokoleń. To jest oczywiście manipulacja ułatwiająca zarządzanie dużymi grupami i sprzedaż gadżetów, ale ludzie wolą tego nie wiedzieć. W Polsce za komuny funkcję kodów pokoleniowych pełniły serie wydawnicze, do których wraca się także dziś. Serie, które ciągle budzą w czytelnikach nostalgię za czymś dziwnym, niecodziennym, ciekawym, a jednocześnie łatwo przyswajalnym. I mowy nie ma, by ludzie zrozumieli, że to jest pułapka i trzeba wypłynąć naprawdę na szerokie wody, błądzić po fiordach i zielonych, tropikalnych zatokach, żeby znaleźć coś ciekawego i jednocześnie prawdziwego. Może porównanie to, jest zbyt malownicze, może właściwiej byłoby zajęcia, którym wielu z nas poświęca godziny całe nazwać przedzieraniem się przez kolczasty busz ku nieznanemu jakiemuś celowi. Jakby nie było, mam wrażenie, że przygoda taka jest naszym udziałem. Wierzcie mi, że czytanie książek o krawiectwie i produkcji tkanin w dawnych czasach, to nie jest moje ulubione zajęcie. Ilość szczegółów, trudnych wyrazów i opisów, które zwaliłby z nóg słonia, które są w tekście, przekracza wszelkie dopuszczalne normy. Ja zaś łatwo się nudzę i mam wyraźny deficyt cierpliwości. Mógłbym wymienić z dziesięć innych zajęć, którym poświęciłbym czas chętniej. Pozostanę jednak przy tym, a także innych mało wdzięcznych zatrudnieniach, bo tam jest tajemnica. I ona jest prawdziwa. Czego dowiódł tekst wczorajszy. Nie zawsze uda się tak ładnie napisać, jak wczoraj i nie każdy temat poruszy tyle umysłów, ale zawsze trzeba się starać. Innej drogi nie ma i sądzę, że ta metoda ocali pamięć o nas wszystkich tutaj.

Dziś taka historia, wzięta wprost z archiwów radzieckich miasta Warszawy. Pewna wdowa po malarzu, nieodżałowanym mistrzu Adamie, znalazła się w nielichym kłopocie. Po mężu zostało jej bowiem, prócz kilku niedokończonych zleceń, także dwóch czeladników. Każdy z nich miał jakieś walory, ale jeden wyraźnie przypadł wdowie do gustu bardziej niż drugi. Sytuacja zrobiła się poważna i mocno napięta, albowiem czeladnicy stanęli wobec wyboru – życie albo śmierć. I nie ma w tym krzty przesady, bowiem ten, któremu wypadłoby opuścić warsztat i wdowę musiałby iść na poniewierkę. Z odłożonymi pieniędzmi, zaczynać gdzieś w obcym mieście, gdzie ludzie być może chcieliby mieć malarza, a być może nie, musiałby walczyć z konkurencją, tworzyć sobie rynek i pozyskiwać zlecenia od klientów może wcale nie wyrobionych. Może od jakichś chamów, którzy próbowaliby mu narzucić swoje kryteria i metody. Tak by z pewnością było. Zrobił się więc dramat nielichy, znany z wielu filmów i sztuk teatralnych. Jest dwóch facetów i jedna pani, która w dodatku dysponuje majątkiem i masą spadkową po mężu. Kłopot w tym, że są też zobowiązania. Tych nie można lekceważyć, a więc nie można niechcianego czeladnika przegnać i o nim zapomnieć, bo pójdzie na skargę do rady. Kłopot będzie jeszcze większy, a jak rada opowie się za nim trzeba będzie jeszcze płacić jakieś odszkodowania. Coś trzeba zrobić, ale co? Czeladnik niechciany wcale nie zamierza rezygnować z wdowy i majątku po jej mężu, choć dają mu wyraźnie do zrozumienia, że nie jest mile widziany i wdowa otwarcie okazuje względy jego koledze. On rzecz całą stawia na gruncie prawa stanowionego i zwyczajowego, a być może, o czym nie wiemy, czuje się też lepszym fachowcem niż jego konkurent. Z tego tytułu wysuwa roszczenia do warsztatu, kamienicy i wdowy. Pani ta jest już w pewnym wieku i w zasadzie, biorąc rzecz na rozum, dałaby sobie radę i z jednym i z drugim, a serce jakoś by się uspokoiło. Okoliczności zaczęły ją przerastać jednak, bo niecierpliwy zalotnik, na swoją zresztą zgubę, zabrał się za czynności zwane niekiedy terrorem. W końcu przyszło do rękoczynów i dewastacji, co nie mogło już ujść uwadze sąsiadów. No i tak sprawa trafiła do rady. Pojawili się komisarze-rozjemcy, którzy stanowczo stanęli po stronie wdowy i niecierpliwy czeladnik musi rozejrzeć się za nowym jakimś warsztatem. Odszedł w siną dal, a wdowa rozpoczęła nowe, szczęśliwe życie z młodszym i bardziej dynamicznym mężem, który ku radości wszystkich mieszkańców miasta, zabrał się za malowanie portretów, snycerkę i wykańczanie nagrobków. Bo na tym wszystkim się znał. Był bowiem wychowankiem zmarłego niedawno mistrza Adama, zamieszkałego i prowadzącego warsztat przy przedmieściu Freta.

Pewnie myślicie, że najbardziej w tym wszystkim zainteresował mnie konflikt pomiędzy dwoma zalotnikami, a może też lista dzieł wykonanych w tym warsztacie? Wcale nie. Najciekawsze jest to, skąd pochodził mistrz Adam, który pozostawił po sobie niecierpliwą wdowę i dwóch zwalczających się czeladników. Otóż był on rodem z północnego Mazowsza. Ja na to wskazuję całkiem bezinteresownie, albowiem sam nic wspólnego z północnym Mazowszem nie mam. Pochodzenie mistrza Adama jest domniemane, wskazuje na nie bowiem jedynie dom w Zakroczymiu, który posiadał w chwili śmierci – było się więc o co kłócić – miejsce jego urodzenia bowiem nie jest potwierdzone w żadnym dokumencie. Tak się składa, że w dokumentach rady – dziś już nie istniejących, bo spalonych w czasie powstania – znajdowała się informacja o innym malarzu, działającym w Warszawie w pierwszej ćwierci XVI wieku. Majster nosił nazwisko Hoffmal i pochodził z Pniewa. Mam na myśli wieś Pniewo na północnym Mazowszu, w powiecie Pułtuskim. To mamy już dwóch majstrów z tych samych okolic. Jeśli teraz przypomnimy sobie jeszcze jednego malarza – Sebastiana Majewskiego, rodem z Wyszogrodu, który został wyzwolony na mistrza wiele lat po śmierci Adama z przedmieścia Freta w Warszawie, bo w roku 1605. To znaczy, że mamy już trzech mistrzów, pochodzących z północnego Mazowsza. Być może nie jest to żaden wyróżnik, a ja szukam tu jakichś nieistniejących związków. Tym bardziej, że malarz warszawski kupował materiały i farby we Wrocławiu i to co po nim pozostało w tekstach, każe go kojarzyć raczej z warsztatami śląskimi. Sebastian Majewski zaś kształcił się w Lublinie u mistrza Stanisława Szczerbica. Następnie zaś praktykował w Krakowie, skąd wyjechał na stałe do Włoch i osiadł w miasteczku Teramo, na terenie Abruzji. Jego życie jest tematem książki Krystiana Brodackiego, „Sebastian Polonus. Mistrz z Abruzzo”. https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sebastian-polonus-mistrz-z-abruzzo/ Przypadek Sebastiana jest odosobniony, jak na razie, bo póki co nikt nie wymienia innych polskich malarzy czynnych we Włoszech, a mogli tacy przecież być. Przywykliśmy myśleć, że to Włosi przyjeżdżali do Polski, by za wielkie pieniądze zmieniać tu gusta, krajobraz i architekturę. Dlaczego więc Sebastianowi udało się zrobić jakąś karierę w Italii? Choć może kariera to za duże słowo. Jak on się tam utrzymał? Wizja bowiem jaką wszyscy mamy przed oczami, to niezliczona ilość warsztatów malarskich, którymi pokryta jest Italia. Mowy nie ma by się tam jeszcze ktoś wcisnął. No, ale…Mamy kłótnię spadkobierców i uczniów mistrza Adama i jeden z nich ma kłopot właśnie z tego powodu, że może sobie nie znaleźć miejsca. I to w Polsce. No i mamy Sebastiana, który – jak pisze Krystian Brodacki – jest jednym z najlepszych malarzy w całym regionie, przyjmuje uczniów, ma zlecenia dla wielu kościołów, maluje wielkie obrazy ołtarzowe i jest zawalony wszelką inną robotą. Czym on się wyróżnia? Jedna z odpowiedzi brzmi – Sebastian miał, pardon, obcykane, schematy ikonograficzne propagowane przez jezuitów. Przywiózł ich znajomość z Polski i okazało się, że regionie Abruzzo jest jedynym, który rozumie o co chodzi w nowej polityce propagandowej Kościoła. To mu dało wielką przewagę i zapewniło dostanie i szczęśliwe życie w Italii. W Polsce – mniemam, bo pewien nie jestem – konkurencja w zakresie malarstwa tablicowego, kupowanego przez parafie i klasztory, musiałaby być siłą rzeczy ostrzejsza zważywszy na politykę Stefana Batorego i Zygmunta III. Tak bym to tłumaczył, być może błędnie. Jeśli ktoś chce poznać dodatkowe szczegóły, zachęcam do sięgnięcia po książkę

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sebastian-polonus-mistrz-z-abruzzo/

Na koniec mam jeszcze jedną informację handlową. W miarę jak nakłady będą niknąć będę podnosił ceny książek. Nie może być bowiem tak, że na końcówkach nakładów zarabiają tylko pośrednicy z allegro i rynek wtórny, który śrubuje ceny nawigatorów, Czerwca, Górnictwa i Wołów. Ja też chcę mieć w tym swój udział. Tak więc inaczej niż pozostałe wydawnictwa, ja nie będę obniżał cen pod koniec sprzedaży nakładu, ale je podnosił. Na dziś to tyle, dziękuję za uwagę. Po południu wrzucę znów jakąś serię odnalezionych w magazynie resztek.

  9 komentarzy do “O ludziach poszukujących wielkich tajemnic”

  1. Wielkie tajemnice są tam gdzie Google jeszcze nie był ☺

  2. Przypadek Sebastiana jest odosobniony, jak na razie, bo póki co nikt nie wymienia innych polskich malarzy czynnych we Włoszech (…)

    Nie jest odosobniony. Najczęściej wymiennianym polskim malarzem we Włoszech był Tadeusz (Konicz) Kuntze. Czy był nasłynniejszym? Przynajmniej aż do końca XVIII wieku. Bo w nastepnym stuleciu istniała w Italii już spora kolonia polskich artystów.

  3. Za Zalewskiego „Tysiąc…” sobie słono liczą. A ile Le Goff stoi na allegro to już koniec świata.

    Swoją drogą, ceny antykwaryczne nie są małe za wartościowe książki. Chyba, że są to autorzy tacy jak Putrament, Dobraczyński czy tanie, klejone i rozpadające się PRL-owskie wydania klasyki.

  4. Sorry za off top.

    Mam pytanie – czy możliwe jest wcześniejsze zorganizowanie listopadowego zjazdu? Obawiam się zapowiadanej tzw. drugiej fali coronawirusa i powrotu restrykcji.

  5. Bez obaw, lek na coronawirusa już jest ☺

  6. gdybym miała zajęcia na ASP,  to zakupiłabym dla Instytutu/katedry kilka książek o Polaku co zrobił karierę malarza we Włoszech, choć by po to, żeby młodzieży pokazać że  kiedyś to było możliwe i że oni też mają szanse.(Milicja Obywatelska w Urzędzie Paszportowym już nie wydziela dokumentów wyjazdowych za granicę).

    Zawsze się przyda na ćwiczeniach książka  o utalentowanym osobniku i jeszcze chyba w tamtych czasach – jednak – prekursorze  twórczości polskiej w Italii.  Co to za masakra psychiczna , być dydaktykiem i nie kształtować w młodzieży tej pasji, nadziei: „tobie się uda na rynku, musisz próbować, przed tobą już było kilku z sukcesami”. Bez zrozumienia takiej  roli nauczyciela , to nauczanie jest nic nie warte.

  7.  

    Moja próba rozwiązania tajemnicy mistrza Adama

    Jego uczniowie to sprawa prosta: Maciej (Matys) Dedyński (Dedeński, Dideński, Dydeński, Dydyński) ożeniony w 1606 z wdową Agnieszką i Stanisław Żmudzki. Malarz Adam „z imienia tylko zawsze wymieniony bywa”, a czasem mówi się o nim po prostu Pictor. A jednak wiemy, że był malarz Adam Stańczyk, syn malarza Stanisława Stańczyka, który w 1580 roku kupił ogród na Nowem Mieście, a w roku 1589, po śmierci ojca nabył od siostry Anny część domu przy ulicy Freta. Czy to ten sam mistrz, czy też na Freta domy miało dwóch malarzy Adamów, tego dowiemy się, gdy odnajdziemy ich dzieła z podpisem.

    Dla urozmaicenie mojego wpisu załączam wizerunki malarza spoza Italii, który zrobił we Włoszech wielką karierę, był przyjacielem największych, a pochowany jest w rzymskim grobowcu obok Mojżesza.

  8. Tajemnica Sebastiana Polonusa

    Andrea Brustolini (Brustollon) (1662-1732) ozdobił dwudziestoma pięcioma rzeźbami z drzewa orzechowego bibliotekę kościoła św. Jana i św. Pawła w Wenecji. Na piersiach heretyków wypisane były ich imiona, kraje pochodzenia, przestępstwa przeciw Kościołowi, nazwiska tych, którzy obnażyli ich fałsz. Na piedestałach były tezy tych schizmatyków w płomieniach. Rzeźby były oceniane jako artystyczne cudo. Bonaparte, podczas okupacji Wenecji, był tak uderzony mistrzostwem rzeźb, że przewiózł je do Paryża. Zostały zwrócone, ale Dominikanie sprzedali je do Anglii, gdzie w roku 1835 zrobiono ich wystawę.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.