Wstęp do książki Toyaha „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”.
Najważniejszą cechą, która wyróżnia dobrego pisarza pośród autorów słabych, jest głęboka duchowa łączność ze współczesnością, z czasami, w których pisarzowi przyszło żyć. Pisze się bowiem zawsze prawdę, to zaś czy autor jest prawdziwy, czy nie, oceniają czytelnicy, którzy żyją tu i teraz. Sam autor w czasie pracy nie wie o tym, czy to co napisał, ma w sobie pierwiastek prawdy, czy tylko mu się tak wydaje.
Wszystkie zawarte w tym tomie teksty, zostały poddane ocenie najsurowszej z możliwych – ocenie czytelników, komentatorów, blogerów, którzy swoje opinie wyrażali na bieżąco, zaraz po przeczytaniu tekstu. Moim zadaniem jest dziś napisać słów kilka o tym, co przeżywa człowiek, autor, pisarz, który nie może schować się za recenzenta, wydawcę, agenta, promotora. Co czuje autor, który musi swojej pracy, swoich myśli, serca i duszy bronić na ubitej ziemi przed nieznanymi mu wcześniej potworami.
Otóż jest to, drodzy Państwo, sytuacja dalece niekomfortowa. Sytuacja, w której nie znalazł się nigdy żaden z promowanych w mediach autorów, którzy tyle przecież opowiadają o swoim przywiązaniu do opinii czytelnika. Toyah, autor tego tomu, znajduje się w tej niekomfortowej sytuacji nieustająco od ponad już trzech lat. Jego zmagania z najcięższego kalibru, bo emocjonalną, krytyką, byłyby dobrym materiałem na serial obyczajowy lub bardzo głęboką tragedię w pięciu aktach. Nie ma jednak póki co mistrza, który podjąłby się realizacji takiego dzieła. Musicie mi więc wierzyć na słowo, że ciągła obrona swojej pracy przed krytyką, to coś naprawdę wielkiego i zasługującego na szacunek.
Skąd brała się i bierze ta krytyka? Otóż macie Państwo przed sobą dzieło napisane w formie tak dalece odbiegającej od wszelkich znanych światu konwencji, że to jest wprost nie do uwierzenia. Tutaj musimy wziąć głębszy oddech i wrócić do początku. Pisarz bawiący się konwencją, pisarz poszukujący oparcia w dawno zmarłych autorach, pisarz podparty jakimś patykiem, żeby go wiatr nie porwał, to pisarz słaby. To człowiek szukający poklasku i tego charakterystycznego błysku w oku czytelnika, który rozpoznaje konwencje i przewraca kartki książki, nie czytając ich wcale, bo wie i tak, co tam jest napisane. Z książką Toyaha jest inaczej. Myślę nawet, że w Polsce doby obecnej niewiele jest osób – myślę o tych, którzy nie są jeszcze przyzwyczajeni do stylu i treści, jakie proponuje – które nie zaczęłyby dygotać z wściekłości i rozdrażnienia, czytając książkę Toyaha. Nie ma tu bowiem nic, co potwierdziłoby przeczucia, obawy i nachalną propagandę wdrukowaną przez media w głowy i serca Polaków w czasie ostatnich 20 lat. Musicie to przeczytać, żeby przekonać się, jak dalece Toyah jest wolny od tych wszystkich oszukańczych fantazmatów, jak jest odważny i jak śmiało potrafi o tym mówić. Musielibyście wejść kiedyś na jego blog w Salonie24, który dziś już nie istnieje, żeby zobaczyć to niedowierzanie i ten dygot ludzi, dla których to co pisze Toyah, jest czystą herezją i oznacza po prostu zburzenie całej ich dotychczasowej wiary.
Nie możecie tego jednak zrobić, a więc pozostaje wam tylko zapoznać się z tekstami Toyaha osobiście i osobiście wystawić wasze serca na ostrze tej szpady, na ten gwałtowny i mocny uścisk, który wypompuje wam z niego krew i wtłoczy ją w żyły pod ciśnieniem stu atmosfer. Zabierajcie się więc za lekturę, a ja tu jeszcze chwilę pogadam.
Przez ostatnie dwadzieścia lat pisanie o Polsce i Polakach po polsku w Polsce było zajęciem godnym najcięższego szyderstwa. Wmówiono nam, że najgorsze co może nas spotkać, to patos w opowiadaniu własnej, indywidualnej historii a także historii naszej zbiorowości lub, jak kto woli, narodu. Zwalczaniem tego patosu, tego – powiedzmy to wprost – religijnego patosu, polskiej pobożności, polskiej delikatności wobec spraw wymykających się ludzkim percepcjom, polskiemu przywiązaniu do rodziny, zajęła się chyba jakaś specjalna komórka z najgłębszych kręgów piekła, do której oddelegowano diabły osobiście przeszkolone przez Dzierżyńskiego i jego kumpli z Czeka. Tak to przynajmniej wyglądało w mojej ocenie i tak to wygląda nadal. Każdy, najnędzniejszy nawet pismak, najgłupszy publicysta i najbardziej wulgarny telewizyjny prezenter, mógł i może liczyć na przychylność z ich strony, jeśli tylko wykaże się odpowiednio wysokim stopniem niechęci do polskiej przeszłości i polskiej wiary.
Każdy awangardowy artysta epatujący publiczność chamstwem, może spodziewać się życzliwości i zrozumienia ze strony zatrudnionych tam czartów. Tak właśnie jest i my to codziennie możemy oglądać w telewizorze. Na przeciwko owego telewizora siedzą zaś ludzie, których co prawda nie poddano hipnozie, ale niewiele się od tych uśpionych przez nowoczesnych szamanów różnią. Powtarzają coś, czego nie rozumieją, strach oblatuje ich na samą myśl o tym, że mogliby zostać przez kogoś oceniani źle, że okazałoby się, iż nie przystają do grupy, do targetu, do sztancy wymyślonej przez ośrodki medialne dla plemion zamieszkujących obszar pomiędzy Odrą i Bugiem.
I w tym wszystkim pojawia się Toyah. I niech sobie nikt nie myśli, że to jest człowiek skromny, że on do czegoś aspiruje lub że przybył tu po to, abyśmy posłuchali kilku historyjek z morałem. O nie. On tu przybył, żeby walczyć. Ubrał się jak zwykle, w ten dziwny pulower, którego nie założyłbym, nawet gdyby mi dopłacali, zawiązał sobie pod szyją (O ludzie!) ten co zwykle krawat z wełny, a na to zarzucił beżową marynarkę. W ręku ma szpadę o wiele za długą jak dla niego, a na głowie kapelusz z białym pióropuszem. I nie próbujcie się śmiać, bo są to sprawy wielce poważne. On tu przybył, by ratować Was wszystkich i Wasze dusze. Wygląda zaś tak właśnie, bo Wy także tak wyglądacie. Jest jednym z Was i tylko on może uratować Was przed tym zalewem kłamstwa i tandety. I to właśnie rozumiem pod pojęciem duchowej łączności ze współczesnością. Toyah nie udaje, nie kokietuje, nie wstydzi się i nie martwi na zapas. On walczy. I was także do tego zmusi. Zobaczycie sami, jak tylko przeczytacie tę książkę.
Gabriel Maciejewski (Coryllus)
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.