Kiedy oglądałem program „Warto rozmawiać”, w którym wystąpił nasz kolega Toyah dotarło do mnie dlaczego przepaść pomiędzy dziennikarzami a blogerami, albo w ogóle przepaść pomiędzy meinstream’em a blogerami nie zostanie zasypana nigdy. Od wielu już lat nie mam telewizora i nie wiedziałem, jak wyglądają teraz te programy w telewizji, ta cała publicystyka traktowana z powagą i namaszczeniem. Nie miałem pojęcia do jakiego stopnia teatralizacji to doszło. Mamy więc oto początek, zajawkę, wstęp – jak zwał tak zwał – w którym poznajemy postać prowadzącego. Mężczyzna pięćdziesięcioletni, dojrzały patrzący wzrokiem mędrca, a jednocześnie swobodny i jakiś taki lekki. Jego otoczenie to kryształowe ściany dziwnych biurowców, jakże różne od tego co realnie znajduje się w korytarzach na Woronicza. Prowadzący wzbudza zaufanie i przyciąga widza tym swoim charme, którym emanować musieli kiedyś dobrotliwi dziedzice w kresowych majątkach. W porządku, ja to kupuję, mamy XXI wiek i nie można już pokazywać „Telewizji nocą”. To się skończyło. Czuję się jednak nieco przytłoczony tym wstępem i ładunkiem treści, który on zawiera.
Treść samego programu to wpływ mediów na nasze życie i manipulacja informacją. Czyli standard obracany na wszystkie strony od lat, temat samograj, bo i tak wiadomo, że żadnych satysfakcjonujących wniosków z rozważań o tych manipulacjach wyciągnąć się nie da.
A jak ktoś będzie próbował to się zmieni temat na bardziej dynamiczny.
W programie goście, wymienię ich po nazwisku, bo nie pamiętam wszystkich imion, a nie chciałbym komuś uchybić. Są więc tam panowie; Dorn, Misiewicz, Hartmann i Karnowski. Siedzą półkolem, jak ci szamani szczepu Tewa przed wypowiedzeniem wojny Apaczom.
Mamy także widownię, oczywiście ukrytą w cieniu. Milczący ludzie siedzący na dziwnych, niskich trybunach w równych odstępach. Ciekawe jest to, że siedzą w milczeniu. To pomiędzy nimi właśnie znajduje się Toyah. Taka jest formuła programu. Ale właściwie dlaczego taka? Dlaczego Toyah, bloger roku w kategorii „Polityka’ siedzi na widowni, jak jakiś petent, a Dorn w tym swoim chińskim krawacie koloru „Sun of jamaica’ rozwala się w fotelu? Toyah (przepraszam cię serdecznie) wyglądał tam dokładnie tak, jak wizytujący izbę lordów przedstawiciel stanu trzeciego, co zostało malowniczo i dramatycznie opisane w powieści Wiktora Hugo pod tytułem „Człowiek śmiechu”.
Pospieszalski przedstawił Toyaha nickiem, co jest najnormalniejszą w świecie formą zważywszy na to, jak duży i ważny jest dziś świat blogerski. Po tej prezentacji pan Hartmann uśmiechnął się tak, że gdybym był na miejscu Toyaha to rzuciłbym w niego mikrofonem. Występ naszego kolegi był znakomity, a przede wszystkim autentyczny. Czego nijak nie da się powiedzieć o pozostałych gościach. Mistewicz, który nagle ni z gruchy ni z pietruchy zaczyna opowiadać coś o wosku na ulicach Warszawy, zamiast odnieść się do tego co mówi Toyah i Karnowski, rozpoczynający wcześniej swoją wypowiedź od zaprezentowania poglądów swoich i Mistewicza na przekaz medialny oraz pokazania książki, którą wspólnie napisali (chyba?). Te prezentacje własnych produktów w programach publicystycznych to zdaje się już jakaś nowa świecka tradycja, nie pierwszy raz się to zdarza. No, ale przy ubóstwie oferty promocyjnej na rynku książki jakoś muszą sobie panowie radzić.
Kwestia poruszona przez Toyaha została przez gości całkowicie zignorowana, zajęli się oni bowiem prezentacją samych siebie, czemu nie dziwię się w chwili obecnej, choć kiedy oglądałem program było inaczej. No, ale czemu tu się dziwić? Co ma niby robić polityk w żółtym krawacie odstawiony na boczny tor, szaman od mediów zajmujący się opowiadaniem bajek, usiłujący za wszelką cenę utrzymać się na rynku redaktor oraz profesor z Krakowa obdarzony nadludzkimi zdolnościami – spojrzy na człowieka i wie czy to katolik i narodowiec czy może ktoś inny. Takich sztuk nikt poza panem Hartmannem już dziś nie wykonuje, nie potrafił tego nawet Anatolij Kaszpirowski.
Dlaczego więc całe to towarzystwo zaklinaczy węży w ogóle egzystuje? Nie powiedzieli w tym programie niczego co mogłoby zainteresować nas tutaj i dać odpowiedź na pytanie – czy odkrycie i ujawnienie manipulacji jest ważną częścią medialnego przekazu czy może powinno się owe manipulacje skrywać. Ta kwestia nie została poruszona.
Wczoraj spotkaliśmy się z Toyahem przed tym programem, przyszli także dwaj komentatorzy, stale pisujący na jego blogu. Świetni faceci, z którymi pogadaliśmy sobie, że hej. Obaj mieszkają w Polsce stosunkowo niedługo, wcześniej mieszkali w Anglii. Jeden z nich powiedział rzecz szalenie istotną dla mnie, mieszkańca małej mazowieckiej wioski – kiedy w zachodniej prasie ktoś manipuluje fotografiami polityków, to zaraz pojawiają się artykuły w konkurencyjnej prasie, które te manipulacje ujawniają. Niby jest to rzecz oczywista, ale nie u nas. W Polsce gazety przez dwa lata nie potrafiły ujawnić chamskiej manipulacji fotografią z szalikiem, a kiedy w końcu zrobił to Toyah został posądzony o kradzież. To jest tak zwany szczyt wszystkiego. Gdzie są te gazety, które mogłyby skontrować te manipulacje? Nie ma ich. A skoro ich nie ma to znaczy, że wolność słowa jest w Polsce fikcją, a na jej straży, póki co, stoją jedynie blogerzy, bo przecież nie tych czterech szamanów, co ich tam Pospieszalski zaprosił.
Napisałem kiedyś do Toyaha, że blogerzy są jak Pigmeje polujący w dżungli na słonie. Dysproporcja sił pomiędzy słoniem a Pigmejem jest straszliwa, ale to właśnie Pigmeje żywią się słoniami, a nie na odwrót. Chcąc upolować słonia idą za nim cichutko i kiedy zwierzę jest zajęte pożeraniem czegoś podcinają mi pęciny. Potem zaś wędrują tropem tej cieknącej krwi czekając, aż słoń padnie.
My także czynimy podobnie i nasze słonie są już coraz słabsze. Było to dokładnie widać w tym wczorajszym programie.
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.