sty 202025
 

Rano, kiedy pisałem tekst na bloga wyłączyli mi prąd. Włączą go o 14.00 ponoć. Przyjechałęm więc do biura i wrzucam Wam gotowiec, fragment ostatniego nawigatora. Nie ma już czasu na pisanie tekstu, lecę załatwiać sprawy

 

RELACJA Z OKRESU OKUPACJI NIEMIECKIEJ I POWSTANIA

Do NSZ wstąpiłam w roku 1941. Początkowo zostałam skierowana do pracy w Biurze Informacyjnym PCK w charakterze tzw. „pani szpitalnej”. Do moich obowiązków należało zbieranie materiałów, dotyczących oficerów polskich. Ze względu na okupację niemiecką cały ten materiał musiał być ściśle tajny. Najczęściej odwiedzałam szpital Maltański (przy ul. Senatorskiej, budynek Resursy Kupieckiej) oraz szpital Ujazdowski.

W maju 1942 roku zostałam zaangażowana do biura Komitetu Wydawniczego NSZ. W pierwszym okresie biuro nasze mieściło się przy ul. Nowy Świat Nr. 41. Oficjalnie reklamowaliśmy się jako biuro sprzedaży materiałów elektrotechnicznych. Nasi gońcy co pewien czas przywozili, lub wywozili, dla zamaskowania prawdziwych czynności, paczki z różnymi materiałami elektrotechnicznymi.

Do moich obowiązków należało przyjmowanie interesantów, przyjmowanie dostarczanych materiałów, informowanie zgłaszających się i zawiadamianie o wszystkich sprawach Przewodniczącego Komitetu Wydawniczego Kol. Mirka. Ponadto współpracowałam z redaktorem Antonim. Redaktor przygotowywał cały materiał z nasłuchu radiowego, który ja przepisywałam na matrycach do biuletynu „Polskiej Informacji Prasowej”.

Biuletyn był wydawany co tydzień w ilości około 300 egzemplarzy. Odbiorcami byli przede wszystkim redaktorzy naszych pism drukowanych takich, jak: „Szaniec”, „Placówka”, „Załoga”, „Na Zachodnim Szańcu” i poszczególni kierownicy organizacji oraz ludzie z nimi zaprzyjaźnieni. Korektorką biuletynu była p . Maria.

Po kilku miesiącach urzędowania na ul. Nowy świat właściciele zorientowali się, że biuro nasze ma zgoła inne cele aniżeli sprzedaż materiałów elektrotechnicznych i wymówili nam lokal. Trzeba było jak najszybciej znaleźć coś odpowiedniego.

Kol. Mirek w takich wypadkach najspokojniej brał gazetę do ręki i szukał w rubryce „wolne lokale”. Niestety wolnych lokali w Warszawie nie było zbyt dużo, natomiast różnego rodzaju organizacji konspiracyjnych, poszukujących lokali była nadprodukcja.

Wobec sytuacji przymusowej, to znaczy terminowego opuszczenia dotychczasowego lokum, nasz goniec Staszek zaofiarował swoje mieszkanie na Powiślu, nie zważając na to, że naraża bliskich. Niestety sytuacja była trudna, a w żadnym wypadku pracy nie wolno było przerwać. Po kilku tygodniach korzy stania z gościnności naszego gońca, Kol. Mirkowi udało się wynająć jakieś 2 pokoje na ul. Marszałkowskiej. Znowu rozpoczęliśmy regularne urzędowanie, które trwało zaledwie kilka tygodni. Pewnego dnia kiedy przyszłam rano, żeby rozpocząć pracę – weszła właścicielka mieszkania i oświadczyła, że wczoraj wieczorem byli tu żandarmi niemieccy, którzy wieczorem patrolowali ulicę i bardzo się dopytywali co to za biuro i co się tu robi. Poczekałam na przyjście redaktora Antoniego, powiedziałam mu jak się sprawa przedstawia, na co zadecydował, że zaraz wychodzi do jednego z naszych pracowników, a mnie polecił zabrać wszystkie kompromitujące materiały i również tam się zgłosić.

Znowu rozpoczęliśmy urzędowanie w prywatnym mieszkaniu naszego pracownika, który mieszkał z matką. Niestety nie mogliśmy zbyt długo nadużywać gościnności naszych gospodarzy. Na szczęście redaktor Antoni przyniósł radosną nowinę, że jakiś jego znajomy użyczy nam na kilka tygodni pokoju przy ul. Freta. Odetchnęliśmy – znów sprawa została rozwiązana pomyślnie i wydawanie biuletynu nie uległo przerwie.

Kilka tygodni minęło, a my żadnego odpowiedniego lokalu nie znaleźliśmy. Tym razem z kłopotów wyratowała nas p. Maria, korektorka, która z kolei ofiarowała swoje mieszkanie. Mieszkanie to mieściło się w okolicach dolnego Mokotowa. Sytuacja nie była najlepsza, w mieszkaniu oprócz p. Marii, mieszkał jej dorastający syn, oraz szwagier – obaj bardzo zaangażowani w pracy konspiracyjnej.

Niestety nie było innego wyjścia. Po kilku tygodniach wszyscy zrozumieliśmy, że nie możemy tej sytuacji przedłużać, bo niebezpieczeństwo wpadki się zwiększa. Ja nie mogłam zaofiarować mieszkania, bo oboje z mężem mieliśmy lewe dokumenty (po wpadce naszego adresu) i mieszkaliśmy w lokalu konspiracyjnym, który już miał inne wyraźne przeznaczenie. Na szczęście jeden ze znajomych zaofiarował swoje mieszkanie przy ul. Marszałkowskiej vis a vis ul. Litewskiej. Do mieszkania tego wracał tylko wieczorem, a cały dzień było wolne Najważniejsze zagadnie – nie było rozwiązane – wydawanie biuletynu ani razu nie zostało wstrzymane i nadal mogliśmy pracować normalnie.

Wreszcie po wielu tygodniach nieprzerwanej tułaczki Kol. Mirek zawiadomił nas, że wynajął wspaniały lokal przy ul. Wspólnej. Było to mieszkanie prywatne, na parterze, należące do obywatela amerykańskiego. Nasze biuro mieściło się w 2 pokojach. Rozpoczęło się gorączkowe przywożenie rożnych eksponatów tzn. materiałów elektrotechnicznych oraz mebli. Cała dekoracja została wykonana bardzo szczegółowo. Do szaf i szafek zostały dorobione pomysłowe skrytki, co ogromnie ułatwiło zabezpieczenie kompromitujących materiałów.

Wobec zwiększającej się pracy została przyjęta do naszego biura druga pracowniczka-Irenka. Obecnie praca szła całą parą. Jesienią 1943 roku Kol. Mirkowi udało się wynająć jeszcze jeden dobry lokal przy ul. Królewskiej. Były to 2 pokoje na piętrze z wejściem od podwórza, zupełnie niezależne, które wynajęliśmy wprost od gospodarza. Irenka została na ul. Wspólnej, a ja otrzymałam polecenie przeniesienia się na ul. Królewską, gdzie również miało się mieścić rzekomo biuro sprzedaży materiałów elektrotechnicznych.

Sytuacja na froncie wschodnim dla Niemców przedstawiała się coraz groźniej. Wiadomo już było, że szala zwycięstwa przechyliła się na stronę ZSSR. NSZ uznał, że Niemcy przesuwają się na drugą pozycję jako wróg Polski, natomiast ZSSR staje się wrogiem Nr. 1. W związku z tym przystąpiono do wydawania specjalnego biuletynu „Agencja Antykomunistyczna”, który również był powielany, a miał za za danie informowanie społeczeństwa polskiego możliwie o wszystkich wrogich poczynaniach ZSSR w stosunku do Polski. Przygotowywano również liczne artykuły na ten temat do naszej prasy drukowanej.

Z tego okresu przypominam sobie jeden zabawnie tragiczny epizod Było to wiosną 1944 roku. Rano, jak zwykle przed godz. 9-tą weszłam w bramę – spotkał mnie dozorca i oświadczył, że Niemcy wydali specjalne zarządzenie – wszystkie mieszkania na ul. Marszałkowskiej i Królewskiej mają być otwarte, klucze oddane dozorcom, a mieszkańcy mają wyjść dokąd chcą. Sytuacja była co najmniej trudna. Po pierwsze nie wszystkie materiały kompromitujące były należycie zabezpieczone, a było ich tak dużo, że nie mogłam ze sobą zabrać, po drugie zarówno szef, jak i nasi współpracownicy mogli nadejść najwcześniej za godzinę, a ja musiałam tę sprawę załatwić natychmiast, po trzecie nie wiadomo było do czego to zarządzenie zmierza. Mieszkańcy na tej trasie zupełnie potracili głowy, zastanawiali się czy zabierać ze sobą jakieś rzeczy, czy zostawiać, czy to będzie ogólna rewizja, czy rabunek? W tych czasach można się było wszystkiego spodziewać. Nie wiedząc co dalej robić, starałam się przedłużyć rozmowę i czekałam w bramie, rozglądając się na wszystkie strony czynie nadchodzi któryś z naszych pracowników Nagle zobaczyłam kolegę męża, który pracował w innym pionie. Przedstawiłam mu całą sytuację, na co poradził zaczekać i ofiarował się dotrzymać mi towarzystwa. Koło godz. 10-tej zobaczyliśmy nadchodzącego pracownika (pseudonim) Dominika. Ostatecznie uradziliśmy, że on podejdzie do dozorcy chwilę z nim porozmawia, a następnie odejdzie, udając, że o kluczu zapomniał, liczyliśmy na to, że dozorca zorientuje się, iż nie warto pytać o klucze i tak się stało.

Ostatecznie okazało się, że był to pogrzeb Kutschery, a wobec tego, że kondukt żałobny miał przejeżdżać tą trasą Niemcy chcieli zabezpieczyć się przed ewentualnym zamachem. Była wtedy rzeczywiście nie lada okazja, bo przyjechał sam Himmler ze świtą.

W Warszawie coraz wyraźniej wyczuwało się nastrój ogólnego podniecenia wobec zbliżającej się ostatecznej rozgrywki z Niemcami. Rozumieliśmy, że trzeba się na ten moment przygotować. Mężczyźni, gdzie mogli zdobywali broń, a kobiety szkoliły się na kursach sanitarnych, łączności itp. W tym okresie skończyłam kurs sanitarny w NSZ.

W okresie mojej pracy w Komitecie Wydawniczym NSZ tj. od maja 1942 roku do 1 sierpnia 1944 roku ponieśliśmy następujące straty: (1) – 13 października 1943 r., w czasie jednej z największych łapanek w Warszawie, został zatrzymany z materiałami, nasz współpracownik Zygmunt (Zygmunt Kątski?) Opracowywał on specjalnie artykuły na tematy wydarzeń wojennych na morzach. Redaktor Antoni oceniał jego wielką wiedzę, pomimo młodego wieku. Uważał, że prace Zygmunta rokują mu wielką przyszłość jako dziennikarzowi. O ile mi wiadomo wobec wielkiej liczby zatrzymanych ludzi z NSZ w dn. 13 X 43 r. nie udało się uratować Z. Kątskiego, który został rozstrzelany w jednej z egzekucji ulicznych. Drugim pracownikiem, który zginął, był nasz goniec Staszek (Stanisław Kłopotowski). Za pierwszym razem (daty nie pamiętam) Staszek został złapany z materiałem, ale udało się go wykupić z Gestapo. Niestety nie wyjechał z Warszawy i został po raz drugi złapany, rozpoznany i wywieziony do Gross Rosen, gdzie jakoby zmarł.

Na kilka dni przed Powstaniem otrzymałam rozkaz, na wypadek wybuchu Powstania, zgłoszenia się na ul. Długą. Po kilku dniach rozkaz został zmieniony i powiedziano nam, że każda ma być na posterunku tam, gdzie ją zastanie Powstanie.

W chwili wybuchu Powstania byłam w mieszkaniu Rodziców przy ul. Mianowskiego 15. Kilkanaście minut przed godz. 5-tą rozległy się strzały na ulicy i po chwili oddział ppor. Stacha (patrz „Powstanie Warszawskie” A. Borkiewicz) w sile około 140 powstańców wszedł na podwórze. Zawiadomiono nas, że brama ma być natychmiast zamknięta i zabarykadowana, bo dom będzie się bronił wspólnie z domem, który wychodzi na ul. Uniwersytecką i Wawelską. Podwórza nasze łączyły się, a były podzielone jedynie siatką drucianą, którą usunęliśmy dla lepszego komunikowania się.

Przystąpiliśmy do zabezpieczania bramy i wszystkich okien na parterze od strony ul. Mianowskiego 15. Na ten cel używaliśmy worków z ziemią, mebli i wszelkich dostępnych nam materiałów.

Na czele prac zabezpieczających dom, stanął jeden z mieszkańców, poza tym komendant OPL inż. Zaborski, człowiek wielkiej odwagi i energii.

Naszym kapelanem został ks. dr. prof. Jan Salamucha, który przybył z kościoła św. Jakuba.

Doktorów mieliśmy 3 (pamiętam 2 kobiety), niestety wszyscy byli specjalistami chorób wewnętrznych, nie było ani jednego chirurga.

Z NSZ był por. rez. , mieszkaniec tego domu Eugeniusz G. oraz ja. Kiedy po godz. 5-tej rozległy się strzały na ulicy, żona Eugeniusza wyszła na balkon, niespokojna, gdyż Eugeniusz lada moment miał wrócić do domu. Jednocześnie na balkon wyszedł ich znajomy i w tym momencie jakiś Niemiec strzelił i trafił żonę Eugeniusza w brzuch. Ranna została zaraz przeniesiona do piwnicy, gdzie urządzono możliwie wygodne pomieszczenie. Niestety, nie było mowy o żadnej operacji, gdyż nie było chirurga, a poza tym strzał uszkodził kiszki i stan był bardzo poważny. Niedługo po tym Eugeniusz nadszedł zdrów i cały.

Sytuacja naszego domu była bardzo ciężka. W Domu Akademickim przy Placu Narutowicza Niemcy ulokowali żołnierzy z brygady Kamińskiego i oddziały policji. Byli to przeważnie żołnierze sowieccy, którzy przeszli na stronę niemiecką, wśród nich było również wielu Kałmuków. Stanowili oni element dziki, spragniony grabieży i całkowicie pozbawiony uczuć ludzkich. Według podawanych informacji („Powstanie Warszawskie” A. Borkiewicz) liczba ich łącznie z innymi oddziałami dochodziła do 2.000.

Najbliższymi naszymi punktami oporu był oddział ppor. Gustawa, liczący około 160 żołnierzy. Zajmowali oni przestrzeń pomiędzy ulicami Kaliską, Jotejki, Białobrzeską i Kopińską, następnie pluton ppor. Poboga w fabryce Monopolu Tytoniowego i barykadę na Barskiej, na zachód od kościoła św. Jakuba.

Niemcy i żołnierze brygady Kamińskiego przystąpili do zdobywania punktów oporu, a poza tym systematycznie wypędzali mieszkańców ze wszystkich domów na kolonii Staszica i Ochocie, a domy podpalali. W czasie takiej akcji zabierali mieszkańcom najcenniejsze rzeczy, biżuterię i pieniądze. Tych, którzy stawiali opór, lub uciekali zabijali, innych pędzili na wielki plac targowy tzw. Zieleniak, z którego po zgromadzeniu odpowiedniej ilości jeńców, wysyłali z dworca Zachodniego do Pruszkowa. Straszny był los kobiet, a szczególnie młodych, które gwałcili, a w nie których wypadkach zaciągali do Domu Akademickiego, gdzie trzymali je dopóki nie zakończyły życia.

W nocy z 1 na 2 sierpnia przedostał się do nas wraz z ojcem prof. B. Sobociński ze swego mieszkania na ul. Pługa.

Z każdym dniem pierścień płonących domów coraz bardziej się zaciskał wokół nas. Pamiętam, że 3-go sierpnia zabrakło nam amunicji, i łącznicy przedarli się do najbliższego oddziału, ale łączniczka Grażyna (młodziutka dziewczyna) ciężko ranna po kilkunastu minutach zakończyła życie wołając do ostatniej chwili „ja chcę żyć”.

Ataki Własowców (RONA) i Niemców na naszą „fortecę” tj. oba nasze domy z każdym dniem wzmagały się. Wreszcie użyli czołgów do akcji. Eugeniusz zorganizował produkcję pocisków zapalających (butelki z benzyną i innymi materiałami łatwopalnymi) i kiedy czołg wjechał w ul. Mianowskiego trafiono go i spalono, zabijając załogę.

Po spaleniu czołgu ataki oblegających, nabrały takiej furii, że dosłownie zasypywano nas gradem wszelkiego rodzaju pocisków. Przez cały czas wszelkimi sposobami starali się spalić nasze domy, więc stale musieliśmy sypać piasek i lać wodę na wybuchające co chwilę płomienie.

Ani Eugeniusz, ani ja nie ujawniliśmy się jako członkowie NSZ, gdyż odradzili nam to kapelan i osoby, zbliżone do kół NSZ. Eugeniusz organizował obronę i robił co mógł jako żołnierz, a ja, ponieważ sanitariuszek była dostateczna ilość, przez cały czas pracowałam przy gaszeniu pożarów, roznoszeniu jedzenia żołnierzom itp.

Pamiętam, że mniej więcej około 6 sierpnia w południe raptem przerwano strzały i przed nasz dom od ul. Mianowskiego 15 zajechała karetka pogotowia. Ze strony Niemców zawiadomiono nas, że karetka ta zabierze jakąś staruszkę z dziewczynką (nazwiska tych kobiet nie słyszałam). Prosiliśmy wówczas na wszystko, żeby zabrali żonę Eugeniusza, która została przypadkowo raniona i że zrobienie jej operacji w szpitalu będzie jedynym dla niej ratunkiem. Niestety nasza prośba nic nie pomogła i po zabraniu wymienionych 2 kobiet karetka odjechała, a strzały rozpoczęły się na nowo.

Z każdym dniem rannych przybywało. Trzeba przyznać, że mieszkańcy obu domów zachowywali się nadzwyczajnie, nie było żadnych skarg, żadnych narzekali, pomimo, że sytuacja była raczej beznadziejna.

Z amunicję było coraz gorzej. Któregoś dnia nasz dozorca Franciszek (nazwiska nie pamiętam) wykopał, schowane przez siebie naboje z 1939 roku. Na skutek długiego pozostawania w ziemi naboje były pokryte śniedzią, więc kobiety przystąpiły do czyszczenia ich.

Około 9 sierpnia Niemcy skoncentrowanym ogniem artyleryjskim rozpoczęli burzenie ściany domu od ul. Wawelskiej. Sytuacja z godziny na godzinę stawała się bardziej groźna. Dowódca obrony zaczynał tracić głowę i należy powiedzieć, że właściwym dowódcą był kapelan ś.p ks. dr. Jan Salamucha.

Ks. dr. J. Salamucha zebrał nas wszystkich w piwnicach i powiedział, że sytuacja jest bez wyjścia – skoro rozpoczęliśmy walkę to musimy ją doprowadzić do końca. Jeżeli przyjdzie nam zginąć pod gruzami – to taka jest wola Boska. Następnie zorganizował spowiedź, wspólną komunię i udzielił absolucji takiej, jak w obliczu śmierci.

Inne punkty oporu zostały już zlikwidowane (dat nie pamiętam). 8-go sierpnia zwołano naradę, na której postanowiono robić podkop w jednej z piwnic do najbliższego kanału, celem zabezpieczenia drogi ucieczki jeżeli nie dla wszystkich to chociaż dla części walczących i mieszkańców.

Robotami przy podkopie kierował inż. Jackiewicz, najwięcej pracował przy nim nasz dozorca Franciszek, który nie zważając na zmęczenie kopał z wielką wytrwałością rozumiejąc, że droga jest każda minuta. Wreszcie 9 sierpnia podkop został skończony. Natychmiast wyszedł patrol celem zbadania możliwości przedostania się do Śródmieścia. Po pewnym czasie patrol wrócił i zawiadomił, że można się przedostać, albo w okolicę Al. Jerozolimskich, albo ul. Polnej, ale bardzo trzeba uważać na kierunek, gdyż liczne rozwidlenia kanałów łatwo wprowadzają w błąd. Poza tym powiedzieli, że należy iść tylko małymi partiami ze względu na bezpieczeństwo (brak powietrza i hałas, który może zwabić Niemców).

Ostatecznie 10 sierpnia część ściany od strony ul. Wawelskiej została poważnie uszkodzona przez pociski armatnie.

Dowództwo zadecydowało, że w nocy z 10 na 11 większa część wojska i sanitariuszki, a także część młodszych mieszkańców, wyjdzie do kanału. Wydano rozkaz, żebyśmy wzięli ze sobą, o ile możliwe, zapałki, świece, trochę żywności (żywność o dużej ilości kalorii) i najpotrzebniejsze drobiazgi osobiste.

Wszyscy, którzy mieli wyjść otrzymali rozkaz czekania w pogotowiu przez całą noc na podwórzu. Kolejność przewidywała najpierw wyjście żołnierzy. Niestety mała średnica podkopu i konieczność zachowania jak największych ostrożności, gdyż Niemcy nasłuchiwali przy włazach, nie pozwoliła na szybkie przeprowadzenie akcji.

Wstał ranek 11 sierpnia, a my po całej nocy czekania na swoją kolejność dowiedzieliśmy się, że niemożliwością jest aby wszyscy mogli wyjść. Wydano nam rozkaz rozejścia się i przygotowania do obrony. Część żołnierzy, około 20 (niektórzy byli mieszkańcami tych domów) pozostała na stanowiskach i rozpoczęła obronę, maskując, że nic się nie zmieniło w naszej załodze. Ogień atakujących z każdą chwilą się zwiększał, a my mieliśmy już resztki amunicji. Wreszcie przyszedł kres, ściana od strony Wawelskiej na skutek wzmożonego bombardowania runęła, amunicja prawie całkowicie się wyczerpała.

O godz. 3 pp. wywieszono białe flagi od ul. Mianowskiego, Uniwersyteckiej, Wawelskiej i Pługa. Własowcy i Niemcy byli przekonani, że to jest podstęp z naszej strony i w dalszym ciągu nas bombardowali i zasypywali pociskami zapalającymi. Cała nasza obrona skoncentrowała się na gaszeniu pożarów. Około 2 godzin trwała ta lawina żelaza i ognia. Nagle zobaczyliśmy, że przez płonącą bramę i barykady wdzierają się Własowcy. Większość z nich była pijana, wielu miało rewolwery w obu rękach oraz granaty za pasem.

Najpierw kazali mężczyznom czerpać wodę i ugasić płonącą bramę i barykady. Następnie wszystkich mieszkańców wypędzili z piwnic, pozostawiając tylko rannych. Około 2 godzin pędzali nas dookoła podwórza rabując biżuterię, zegarki i bardziej wartościowe drobiazgi. Niektórzy z Własowców mieli na szyi, na sznurkach, ponawlekane obrączki i pierścionki. U jednego z nich widziałam, zrabowane zegarki, które miał zapięte na ręku od napięstka aż do łokcia.

Przez cały czas rabowania i maltretowania ludzi w straszny sposób, wykrzykiwali po rosyjsku, że o ile znajdą gdziekolwiek broń to wszystkich rozstrzelają.

W pewnym momencie 2 Własowców przyskoczyło do księdza Jana Salamuchy i zaczęło go bić po twarzy. Obaj byli niskiego wzrostu, a ksiądz był wysoki i miał postawę oficera, więc żeby dostać się do jego twarzy musieli podskakiwać. Ksiądz przez cały czas zupełnie spokojnie stał, tylko od czasu do czasu ocierał chustką twarz z krwi. Nagle podjechał motocykl, z którego zeskoczyło 2 Niemców. Podeszli do żołnierzy RONA i zabronili bić księdza, na to oni zaczęli wykrzykiwać „Budiesz nasz batiuszka”.

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/szkola-nawigatorow-nr-42-materialy-do-historii-narodowych-sil-zbrojnych/

  3 komentarze do “Relacja z okresu okupacji niemieckiej i powstania. SN 42 fragment”

  1. Bylem wsciekly, jak zobaczylem, ze w szkole tanca wynajmuje sie jedna sale dla jakiejs firmy ukrainskiej, ktora uczy mlodziez i dzieci z Ukrainy judo. Jakos polskie matki i ojcowie nie potrafia sie zorganizowac i chyba nie maja zadnego planu ani pomyslu na wychowanie dzieci, a zwlaszcza chlopcow. Ja juz nie nadaje sie na judo, ale trzeba bylo organizowac dwa terminy, zeby wreszcie zebrala sie grupa chetnych na taniec towarzyski, dlatego wolna (bezuzyteczna) sale trzeba bylo wynajac Ukraincom. Robmy tak dalej, tylko jestem ciekaw, kto bedzie potem bronil mlodych Polek. Inna sprawa, ze te mlode Polki w czasach okupacji wydawaly biuletyny, w ktorych pisano, ze naszym wrogiem nr 1 jest ZSRR, a zaatakowano Niemcow. W jakims stopniu sami sciagamy na siebie klopoty.

  2. 1 sierpnia 2024 „nasz” minister infrastruktury wprowadzil obowiazek stosowania izolacji akustycznej w budynkach. Bezkonkurencyjna w tym zakresie jest niemiecka firma Schöck, ewentualnie niemiecko – szwajcarski Halfen i bedzie mial monopol, zanim „Polacken” sie ogarna i stworza wlasne produkty, tansze. Wtedy Niemcy beda plakac, jezeli Herr Tusk nie pomoze. Moim zdaniem powinno sie miec jakas wrazliwosc historyczna i nie robic takich rzeczy zwiazanych z data 1 sierpnia.

  3. Ps. Co robi(ł) Kosciol, zeby Polska byla silnym panstwem?

    W 1939 roku bylismy slabi, jak Roman Wilhelmi na parkiecie.

    https://youtu.be/bCZugsJjrls?si=IE9jkSlH6wy7cg7m

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.