cze 192011
 

Dom, w którym mieszkał Raymondo stał sobie w cieniu drzew przy ulicy Grand Road, która wbrew nazwie była cichą, cienistą arterią położoną równolegle do nabrzeża i oddzieloną odeń dwoma rzędami bungalowów. Budynków tych dziś już nie ma w tamtych miejscu, czego należy żałować, pamiętały one bowiem jeszcze Anglików i były jednymi z nielicznych w Bombaju, które dobrze się kojarzyły Europejczykom. Raymondo miał żonę, pochodzącą ze stanu Karnataka, którą kupił kiedyś od pewnego grubasa, kiedy była jeszcze dzieckiem, wychował ją jak córkę i nauczył tych wszystkich rzeczy, które kobieta powinna umieć, by jej mąż był szczęśliwy, a jego dni płynęły spokojnym rytmem niczym paciorki różańca przewijane delikatnymi palcami mnichów.

Żona wstawała zawsze przed piątą, kiedy Ray jeszcze spał sprawdzała czy wszędzie, w całym obszernym domostwie jest czysto, czy w nocy do salonu nie wlazło jakieś zwierzę, na przykład gekon lub wąż, czy kurz nie zebrał się na parapetach. Ray budząc się powoli słuchał kroków żony rozbrzmiewających w całym domu i myślał o tym jaki jest szczęśliwy i jak spokojnie płynąć będzie jego życie. Kiedy otwierał wreszcie oczy, a było to zwykle kilkanaście minut po siódmej na stoliku obok łóżka stała już gorąca kawa w dzbanku, a obok na małym talerzyku leżały grzanki i kilka kawałków ananasa. Żona zostawiając dla niego śniadanie znikała niczym duch w wśród owiewanych muślinem wielkich firanek przestrzeni ich domostwa pozostawiając swojego męża sam na sam ze śniadaniem i jego poważnymi myślami.

Ray najpierw jadł, a dopiero potem szedł do łazienki. Robił tak od czasu kiedy się ożenił, bo wcześniej bywało różnie. Toaleta zajmowała mu dużo czasu, a kiedy ją kończył wyglądał zawsze o dwadzieścia lat młodziej i jego żona pochodząca ze stanu Karnataka uśmiechała się każdego dnia widząc Raymonda wychodzącego z łazienki. Czekała już na niego na środku salonu z wyczyszczonymi spodniami i białą marynarką przewieszoną przez ramię. Na jej pięści tkwił niewielki, jasny kapelusz, który Ray dostał kiedyś w prezencie od szefa.

 Każdego poranka w domu Raymonda odbywał się taki właśnie rytuał, żona szczotkowała mu marynarkę, buty i kapelusz. Raymondo w tym czasie brał kąpiel, nakładał grubą warstwę pomady na wąsy, przyczesywał starannie włosy. Nigdy nie ubierał się sam, zawsze towarzyszyła mu żona. Była jak ministrant służący do mszy.

Kiedy Ray – tak mówił do niego szef- wychodził na zalaną słońcem ulicę, naprawdę czuł, że żyje. Ray idzie do pracy – popatrzcie wszyscy – szumiały drzewa, To Ray, jak wspaniale wygląda – śpiewały ptaki. Raymondo uchylał kapelusza przed znajomymi i uśmiechał się do młodych dziewczyn. Miał sześćdziesiąt trzy lata, ale czuł, że nie jedna młódka mogłaby się przy nim poczuć, jak prawdziwa kobieta. Raymondo był szczęśliwy, Raymondo szedł do pracy. Praca – to był malutki wynajmowany przez firmę kantorek dwie ulice dalej. W szafce na ścianie, którą Ray otwierał każdego ranka znajdowały się duże zeszyty wypełnione listami nazwisk, dat i kolumnami cyfr. Ray przeglądał je i czasem coś dopisywał, a czasem skreślał. Skreślał głównie wtedy, gdy dzwonił brudny, biały telefon na biurku. Szef nigdy nie zdobył się na to by kupić Raymondowi telefon komórkowy, uważał że to niepotrzebny zbytek i głupstwo, zresztą praca, którą wykonywał Ray polegała na siedzeniu w miejscu, a nie szwendaniu się po nabrzeżach i hotelach. Biały telefon też był właściwie przedmiotem zbytkownym, tylko jedna osoba, bowiem,  dzwoniła do Raya – szef. Równie dobrze – miast trzymać to przedpotopowe urządzenie w szafce – można było wynajmować codziennie innego żebraka, by przenosił wiadomości. Byłoby i szybciej i taniej i bezpieczniej.

Po każdym telefonie szefa Ray skreślał coś w zeszycie, najczęściej nazwisko. Była to praca z pozoru prosta, ale wymagała pewnego rozeznania, nazwisko które zostało skreślone mogło bowiem pojawić się tam kiedyś znowu wpisane ręką szefa i wtedy należało pamiętać i ile kartek wstecz było zapisane, a także sprawdzić cyfry które skreślone były obok tego nazwiska. To wszystko, cała praca. No prawie cała.

Ray traktował swoje zatrudnienie bardzo poważnie. Była to bowiem praca w biurze, a każdy wie ile warta jest praca w biurze w takim mieście jak Bombaj, gdzie tuż obok lotniska znajdują się jedne z największych slumsów w całej Azji.

Raz w tygodniu w piątek Ray przeżywał coś naprawdę wzniosłego. Rano podjeżdżał samochód. Wysiadał z niego Hindus, którego imienia Ray nie znał i wręczał Rayowi kasetkę. A potem przez cały dzień schodzili się różni faceci i Ray wypłacał im pieniądze, nie te gówniane rupie, ale prawdziwe dolary, zielone jak woda w zatoce. Raymondo był bowiem kasjerem. Organizacje takie, jak ta dająca mu zatrudnienie, muszą dbać o porządek tak samo jak wielkie korporacje czy banki. Musi być kasjer i lista płac, musi być wiadomo co, komu i w jakiej wysokości się wypłaca i wszystko musi się zgadzać. Od pilnowania tych spraw był właśnie Raymondo i właściwie tylko on, bo szef miał do niego nieograniczone zaufanie. Ray poza tym świetnie sobie radził z krzykaczami i tymi, którym wydawało się, że mogą kwestionować wysokość wypłaty. Pod blatem biurka trzymał Raymond niewielką gumową pałkę dla miejscowych krętaczy i awanturników, a obok niej trzydziestkę ósemkę dla tych, którzy do miasta Bombaj przybyli zza mórz i oceanów.  W całej swoje karierze kasjera Ray nie mógł sobie przypomnieć nikogo, kto skutecznie zakwestionował by wysokość wypłacanej mu sumy, owszem trafiało się kilku pyszałków, którzy nie potrafili w czas uszanować hierarchii reprezentowanej przez Raya, ale ci szybko zostali uciszeni. W pracy miał więc Raymondo błogi spokój tak samo jak  w domu i stan ten trwał aż do owego pamiętnego dnia kiedy Ray oczekiwał tuż przed zamknięciem kantorka na braci Karamćandani znanych mu sutenerów oraz na niejakiego Boba, który był zapisany jako Bob i tyle. Szef nie postawił przy jego mieniu żadnego znaczka, nie mówiąc już o całym nazwisku.

Ray czekał cierpliwie, aż się zjawią, bo właściwe wykonywanie obowiązków było dlań najważniejsze, nie mógł zamknąć biura póki ostatni klient nie został obsłużony i był gotów tak siedzieć do wieczora, póki Karamćandani się nie zjawią razem z tym jakimś Bobem. Czekał więc spokojnie i patrzył w sufit, kiedy drzwi do kantorku otworzyły się nagle i pojawił się w nich niski, szczupły mężczyzna w kwiecistej koszuli, Raymondo myślał przez chwilę, że to pomyłka, ale to nie była pomyłka. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu, a potem spojrzał na Raya wzrokiem takim, jakim zwykle rzeźnicy lustrują czekające w kolejce do ubojni owce. Potem położył ręce na blacie i bardzo cicho wymówił jedno tylko słowo – Bob.

Ray zawahał się chwilę, ale podszedł do szafki i wyjął z niej listę, odnalazł imię i wyłożył na biurko półtora tysiąca dolarów.

Dużo – pomyślał przy tym

Za mało – powiedział mężczyzna

Ray zrobił taką minę, jakby nie zrozumiał co tamten mówi.

Jak to – za mało? – Ray bardzo starał się żeby jego głos zabrzmiał stanowczo.

Za mało pieniędzy staruchu – powiedział łagodnie Bob

–         Nie rozumiem – powiedział Ray znacznie ciszej

–         Czego nie rozumiesz – głos Boba był łagodny przez cały czas – umawiałem się z twoim szefem na trzy tysiące, gdzie reszta?

Czegoś takiego Ray nie przeżył od czasu gdy zakonnica prowadząca lekcję religii w szkółce do której uczęszczał wyrzuciła go za drzwi. Różni się tutaj awanturowali, ale nawet największe chamy tytułowały zawsze Raya panem Raymondo i nikomu nie przyszło do głowy, by mówić do niego inaczej. A to co zrobił ten facet było po prostu zbrukaniem godności człowieka.  Ray zaś panicznie bał się utraty godności. Co innego gdyby był młodszy, ale teraz? Teraz jest starcem i pomiata nim ten przybłęda. Szef go szanuje i darzy zaufaniem a ten…To co stało się przed chwilą zabolało Raymonda bardzo, bardzo. Nie wiedział co odpowiedzieć, po prostu wyszło z niego powietrze

–         Nie wiem, jest tylko tyle – szeptał niepewnie – musi Pan pogadać z szefem.

–         Pogadam, na pewno pogadam, a teraz pokaż mi co tam trzymasz w tej kasetce.

Tego było Rayowi za wiele. Nie przepadał za braćmi Karamćandani, ale tam była ich dola za zlecenia z tego tygodnia. Dola powierzona jemu – Raymondowi Felipe.

–         Dawaj!  – głos Boba nie wróżył nic dobrego

–         Nie – Ray postanowił być twardy.

W następnej chwili bębenek rewolweru rozorał Rayowi kość policzkową i złamał nos, a zaraz potem dola braci Feidiani zniknęła w wewnętrznej kieszeni marynarki Boba.

Możesz się poskarżyć szefowi – powiedział Bob i wyszedł.

Ray pozbierał się z podłogi. W kantorku nie było lusterka więc nie mógł zobaczyć swojej okaleczonej twarzy, z której krew wypłynęła obficie barwiąc na czerwono wyprasowaną przez żonę koszulę i pracowicie wyczyszczoną marynarkę. Poszukał chusteczki, która do tej pory służyła mu jedynie do tego by zadawać szyku, a teraz została spostponowana niczym relikwia świętego Jana Chryzostoma wrzucona do ścieku przez muzułmanów. Ray wycierał białą batystową chusteczką twarz i wąsy pozostawiając na niej czarno-czerwone smugi pomady zmieszanej z krwią. Próbował się  pocieszyć i zanucić jakąś melodię, ale mu nie wyszło, miał złamany ząb, który bolał go okropnie, znacznie bardziej niż przecięty policzek. Opierając się o blat biurka przysunął ręką krzesełko stojące pod oknem i ciężko na nie opadł. Potem wyciągnął rękę do szafki, w której stał telefon. Wyjął urządzenie, ustawił na biurku i przetarł okrwawioną chustką, a potem drżącym ze zdenerwowania palcem zaczął wykręcać numer na przedpotopowej tarczy.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.