cze 122011
 

 

Było to w czasach kiedy miasto nad zatoką nazywało się jeszcze Bombaj, a nie Mumbaj jak dziś, nie tak dawnych jednak by przybywający doń od strony morza podróżni mogli natknąć się na tłum żebraków czyhających na obcokrajowców we Wrotach Indii.

Wielki szarobrunatny łuk triumfalny wzniesiony w latach dwudziestych ku czci króla Jerzego był wyczyszczony z robactwa, szczurów i żebrzących nędzarzy, tak by nic nie mąciło przybyszom ich własnej wizji subkontynentu i tego dziwnego miasta. Każdy kto postawił swoją stopę na nabrzeżu mógł zobaczyć jak porządnie jest ono utrzymane i ile pieniędzy władze wkładają w to, by nie widać było tutaj wszechobecnej w Indiach biedy. Jeśli ktoś miał ochotę mógł wprost z portu ruszyć w kierunku klimatyzowanego hotelu Tadź Mahal i tam wynająć apartament z widokiem na zatokę. Mógł tam siedzieć i cały miesiąc nie wychodząc na ulice oczekujące na monsun, obrzmiałe od żaru i wilgoci. Jeśli jednak komuś przyszłaby ochota ruszyć wprost od Wrót Indii w kierunku lotniska, pieszo, taksówką lub jedną z tysięcy zaopatrzonych w motor riksz zauważyłby, że miasto to nie tylko nabrzeże, łuk triumfalny i wyasfaltowane arterie. Tuż przy drodze na lotnisko rozciągają się bowiem Basti – bombajskie slumsy. Miejsce, gdzie nic nie zmieniło się od dwustu pięćdziesięciu lat, a zegarek elektroniczny wywołuje tam takie samo niepokojące zdziwienie jak złota moneta w czasach świetności imperium królowej Wiktorii.

Basti to sieć wąskich uliczek po których w tamtych nieodległych czasach poruszały się motorowe riksze, rowerzyści, krowy, osły i brudne dzieci. Chodniki nie służyły tam do chodzenia, ale były jedną wielką ekspozycją, na której mieszkańcy tej dziwnej okolicy prezentowali swoje towary, umiejętności, okaleczone ciała lub po prostu leżeli nie mając sprecyzowanych planów na najbliższe godziny. Można tam było spotkać ludzi smażących kolby kukurydzy na oleju przypominającym płyn, który u nas sprzedaje się w plastikowych beczkach na stacjach benzynowych, można było zobaczyć ludzi bez nóg jak beztrosko grają w jakieś miejscowe odmiany szachów od czasu do czasu tłukąc się po głowach drewnianymi chodakami, których obecność w ich rękach była jedną z wielu zagadek wypełniających bombajskie slumsy. Można było tam także ujrzeć głodne dzieci, patrzące na przechodnia z Europy wielkimi żałośliwymi oczami. O dzieciach tych nikt nigdy głośno nie powiedział, że są na sprzedaż, ale wystarczyło wymienić kilka uwag ze stojącym obok osłaniającego je tekturowego daszku typem w brudnym jak nieszczęście lungi by dowiedzieć się o wszystkie szczegóły takiej transakcji.

Na uliczkach basti sprzedawano nie tylko małe dzieci i kukurydzę, sprzedawano tam także kawałki chlebowego drzewa, papierosy, małpy i nasiona areki. Wszystko było tanie i łatwo dostępne, nie brakowało także klientów, którzy przeciskali się pomiędzy oferentami niczym wielkie tłuste małpy wśród gałęzi bananowca. Towar był na wyciągnięcie ręki i można go było dotykać, macać, można było wydziwiać i cmokać z zadowolenia ustami, a także próbować i mlaskać przy tym, jeśli ktoś miał akurat takie przyzwyczajenia. Stosunkowo mało było tam żebraków, a ci którzy zajmowali się tą profesją wyróżniali się na tle innych pracowników chodnika schludnym odzieniem, pogodą ducha wypisaną na twarzy i wesołym usposobieniem, jakie każdemu człowiekowi pod każdą szerokością geograficzną gwarantuje stała i dobrze płatna praca. Żebracy, jak wszędzie na kuli ziemskiej, nie żebrali dla siebie, byli przedstawicielami syndykatu, który wystawiał ich na ulice i pozwalał tam pracować. Zyskami dzielili się z organizacją, ale zawsze zostawało im tyle, że nie musieli kłopotać się o jutro. Jak zawsze tak i tutaj o syndykacie żebraków krążyły legendy. Zaglądający tu dziennikarze opowiadali wprost o „królu żebraków”, który rządził całą organizacją nędzarzy, a sam mieszkał w jednym z apartamentów nad zatoką. Był milionerem otoczonym ochroniarzami i pięknymi kobietami. Tak się jednak składało, że nikt z opisujących króla żebraków dziennikarzy nie widział go nigdy na oczy i nie wiedział jak człowiek ów wygląda. Z upodobaniem za to pokazywali sobie odważni reporterzy przemierzający basti co ciekawsze okazy okaleczonych nędzarzy proszące zawodzącymi głosami o datek, o kilka rupii o cokolwiek.

Tamtego dnia właśnie, nieopodal jednego z bombajskich żebraków, pokrytego strupami i brudem inwalidy, który owinął sobie krocze szmatą stanowiące jedynie jego odzienie zatrzymał się mężczyzna w odprasowanej koszuli, jasnych spodniach, z rzucającą się w oczy wszystkim dookoła złotą skuwką wiecznego pióra wystającą z kieszeni na piersi. Wokół mężczyzny tłumek nieco się przerzedził. Wyglądało to tak, jakby niespodziewanie zupełnie niedźwiedź polarny próbował zaprzyjaźnić się ze stadem orangutanów i szczerząc zęby chciał wkupić się w ich łaski oraz brać udział we wspólnym pożeraniu owoców mangowca. Nic z tego nie wychodziło, ludzie omijali tego faceta tak, jakby nie był z tego świata. Nikt nie wiedział kim jest, ale wszyscy widzieli, że nie pasuje tutaj i nie przyszedł zapewne po to, by coś kupić lub sprzedać. Podejrzewali, że ma jakiś interes być może godzący w toczącą się na ulicach symbiozę istnień i współzależności, która wielu przybyszom wydawała się potworna, ale dla uczestniczących w niej ludzi była po prostu normalnym życiem.

Mężczyzna stał dłuższy czas uśmiechając się głupkowato i patrząc na gołego żebraka leżącego u jego stóp, aż w końcu spoważniał widząc kogoś przeciskającego się przez tłum z przeciwka. Ten drugi nie wyróżniał się wcale wśród mieszkańców basti, był to chuderlawy osobnik w czymś co niegdyś było szalikiem austriackiego narciarza zawiniętym na zaskakująco wielkiej głowie. Jak prawie wszyscy tutaj palił okropnego, cienkiego papierosa bidi przez zaciśniętą pięść i kiedy tylko zbliżył się do eleganta w koszuli wybuchnął tak głośnym i charkotliwym kaszlem, że aż zwrócił tym uwagę kobiet sprzedających obok jogurt z koziego mleka w pozbawionych uszu kubkach z napisem „Hotel Katmandu”.

Kiedy skończył wyszczerzył sterczące mu z ust prawie poziomo zęby, które w uśmiechu podnosiły wąsy na górnej wardze tak wysoko, że te prawie wchodziły na czubek nosa, a potem przywitał się z tajemniczym gościem. Mężczyźni przesunęli się o kilka kroków i usiedli pod zbudowanym z pudełek po amunicji daszkiem, gdzie czarny jak smoła starzec, który wyglądał jak Bóg Ojciec z biblii dla Zulusów ostrzył noże i inne narzędzia. Obok niego mała, poważna dziewczynka parzyła w brudnym imbryku wprost nad otwartym ogniem gęstą jak smoła, czarną herbatę. Mężczyźni zamówili po filiżance.

– Już wszystko wiem oficerze – powiedział ten, któremu zęby sterczały z ust prawie poziomo – już wszystko wiem – powtórzył i złapał się za twarz wielką jak łopata dłonią.

Elegant patrzył na niego zdziwiony i zaniepokojony rozejrzał się dookoła. – Nie nazywaj mnie oficerem durniu – rzekł i przysunął skrzynkę po owocach służącą mu za siedzenie bliżej jakby w obawie, że jego rozmówca zechce wykrzyczeć na cały głos jego nazwisko, imię i stopień służbowy oraz opowiedzieć Bogu Ojcu Zulusów i jego sprzedającej herbatę wnuczce, a także żebrakowi wijącemu się w pyle ulicy o jego ostatnich zawodowych sukcesach.

– Mów – powiedział cicho – ale nie nazywaj mnie więcej oficerem.

– Rozumiem – brudas w szaliku na głowie uśmiechnął się tak, że nikt w okolicy nie mógł mieć wątpliwości co do tego, że on akurat nie rozumie niczego – ale właściwie dlaczego? Jest pan przecież oficerem, nie?

– Nie, nie jestem oficerem, jestem sierżantem człowieku, a to jest stopień podoficerski. Oficerem będę dopiero wtedy kiedy opowiesz mi wszystko, a jak przyskrzynię tych ludzi.

Mężczyzna w szaliku pokiwał głową ze zrozumieniem, tak jakby dokładnie znał procedury awansowania bombajskich policjantów i miał na nie osobiście wielki wpływ.

– To było tak – zaczął mówić szybko jakby dopadł go atak cyklofrenii, przerywając potok słów kolejnymi atakami kaszlu – oni pojawiają się zawsze w kilku, we trzech albo we czterech. Samochód nigdy nie ma odsłoniętych numerów rejestracyjnych, nigdy nie widać żadnych oznakowań, ubrani są różnie, ten najważniejszy, niski i krępy ma na sobie koszulę w duże czerwone kwiaty, innych nie pamiętam – w tym miejscu mężczyzna przerwał i zamyślił się – nie, nie w czerwone kwiaty powiedział z przekonaniem- to są wieloryby albo takie ptaki, jak papugi tylko z prostymi dziobami. To znaczy on ma to na tej koszuli.

– Skup się – policjant przysunął jeszcze bliżej swoją skrzynkę po owocach – ptaki, kwiaty, czy wieloryby? Widziałeś kiedyś czerwone wieloryby?

Informator wybuchnął śmiechem – nie, oficerze, pewnie, że nie, nie ma czerwonych wielorybów, więc to pewnie są kwiaty tak jak mówiłem.

– Nie nazywaj mnie do cholery oficerem

– A tak, zapomniałem. To on ma te kwiaty na koszuli, a pozostali to nie pamiętam. I zawsze przyjeżdżają nad ranem.

W tym miejscu mężczyzna przerwał i spoważniał. – Nigdy nie zabrali żadnego kaleki – rzekł zdziwiony, tak jakby porywanie inwalidów z uliczek Basti mogło znaleźć jakieś usprawiedliwienie w oczach sierżanta – zawsze zabierali zdrowych. Przeważnie mężczyzn.

– To już mówiłeś poprzednim razem, co dalej?

– Udało mi się ich wyśledzić – właściciel ręcznika uśmiechnął się tak, że jego wąsy znalazły się na moment gdzieś w okolicach łuków brwiowych.

– Jak to – sierżant zdziwił się – pobiegłeś za samochodem?

– Nie oficerze, mój brat ma rikszę z motorem, pojechał za nimi

– Miałeś nie nazywać mnie oficerem, zapomniałeś

– Przepraszam oficerze, już nie będę, ale mój brat pojechał za nimi i wiemy już gdzie zatrzymują swój samochód.

– No? – sierżant starał się nie okazywać przesadnego zainteresowania tą informację

– Nad zatoką w dobrej dzielnicy oficerze, tutaj mam adres – to mówiąc wyciągnął gdzieś spomiędzy żeber okrytych dziurawą koszulą pomiętą kartkę na której zapisany był dokładny adres.

Sierżant wziął od niego ten świstek, przeczytał i wrzucił w rozżarzone węgle, na których nie uśmiechająca się nigdy dziewczynka stawiała imbryk z czarną herbatą.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.