mar 102020
 

Wielu ludzi twierdzi, że tak, ale ja mam poważne wątpliwości. Po pierwsze jeśli nawet inni wydawcy istnieją, realizują wyłącznie program, który można określić wyrażeniem „nie swój”. Jeśli tak, to czyj? Zapyta ktoś z miejsca, ale moim zdaniem jest to źle postawiona kwestia. Właściwiej byłoby zapytać – jaki? I tu z kolei ja z miejsca odpowiadam – kupiony. Jeśli zaś tak się zdarza, że program nie jest kupiony, to ma on inny charakter – jest narzucony. Przez kogo? – pada pytanie. I ono znów jest złe. Nie przez kogo, bo to mniej istotne, ale jaka jest intencja owego „narzutu”?  Odpowiadam od razu na dwa pytania – program narzucony jest po to, by realizować publicznie aspiracje elit, lub ludzi za takowe się uważających. W Polsce na rynku książki ma to jeden wymiar, który natychmiast owe aspiracje i intencje programowe demaskuje. Wygląda on następująco – zdeklarowani komuniści, potomkowie zbrodniarzy, funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa i propagandystów, o ile nie mogą przyznać się do pochodzenia żydowskiego, gwarantującego im specjalne traktowanie, udają ziemian. Czynią to za pomocą stroju, postawy i wymowy. Nie będziemy dziś jednak omawiać tych kwestii, skupimy się na tym co powiedziałem na początku – na ustaleniu czy jestem jedynym wydawcą w Polsce?  No, a co za tym idzie, na kwestii, co zrobiono na rynku książki z wolnością słowa i misją edukacji mas, bo taką przecież rynek posiada, a potwierdzą to wszyscy potomkowie czerwonych pająków odziani w tweedy i palący fajki z tym charakterystycznym zamyśleniem malującym się na twarzach.

Wymienione okoliczności są przyczyną tego, że w Polsce na rynku książki i mediów, czyli rynku treści, nie ma grama tego, co zwykle określa się zwrotem „wolność słowa”. Jeśli jest przymus promowania formatów, za które się zapłaciło ciężkie pieniądze, albo lansowania nazwisk i postaw wolności wrogich, ale za wolność przebranych, to o swobodzie wypowiedzi nie może być mowy. I to mam nadzieję rozumie każdy. Oczywiście, każdy kto czyta ten blog, bo o tym by zrozumiał to konsument treści medialnych, który wpada okazyjnie na targi sprawdzić co nowego w tej czy innej niszy, nie ma co liczyć. On jest w ogóle poza takimi sprawami. Jego to nie interesuje, albowiem on musi dostać swoją porcję dreszczy, do których przywykł i nic poza tym. Jest jak garus pod celą, którego interesują sprawy najprostsze – dostęp do tytoniu i pokoju widzeń, gdzie odwiedza go żona.

Jeśli ustawimy teraz wydawnictwo Klinika Języka w tych kontekstach, okaże się, że ku nieopisanemu zaskoczeniu niektórych, jestem jedynym wydawcą na rynku. Zamierzam jednak porzucić ten fach i dziarsko dołączyć do grona tych osób, których na potrzeby niniejszego wywodu nazwiemy „nie-wydawcami”. Na takiej samej zasadzie, na jakiej ludzi o nachalnie semickim wyglądzie określano mianem – typowy nieżyd.

Do takiej postawy zmusza mnie powszechna na rynku deprawacja, która szczególnie mocno dotyka autorów. Dawno, dawno temu, pomyślałem, że jeśli w swoim wydawnictwie będę prócz siebie promował inne nazwiska, to będzie to nie tylko zasługa, ale także zysk. No i uniknę zarzutów, że jestem nadętym bucem, który myśli tylko o sobie. Stało się na odwrót. Promowanie innych niż ja autorów sprowadziło się do tego, że muszę niektórym z tych ludzi tłumaczyć, czym jest rynek i sprzedaż. Oni zaś, uporczywie mnie nie słuchając, usiłują przekonać siebie samych i swoich czytelników, że wiedzą to lepiej niż ja. Ta kwestia i tak nie ma znaczenia, albowiem w kłótniach tych chodzi tylko o to, gdzie skończy się moja cierpliwość i czy uda się ode mnie wyciągnąć jakieś grosze czy nie. W zasadzie gdybym przestał płacić komukolwiek, nie można by było nic mi zrobić, raz ze względu na to, że kwoty sporne są śmieszne, dwa, że umowy, które zawieram, przewidują iż po trzech latach mogę wysłać to, co zostało z nakładu na przemiał. Jeszcze ani razu tego nie zrobiłem. Nikt jednak mi za to nie podziękował. To dziwne w mojej ocenie. Niektórzy autorzy uważają za to, że fakt iż ich książki nie schodzą tak, jak powinny, mimo stałego deklarowania przez czytelników zainteresowania tymi tytułami, to moja wina. To oczywiście nie jest prawda. Nie ma jednak żadnej szansy na to, by ludziom tę kwestię wyjaśnić. Rynek i relacje pomiędzy czytelnikami, autorami i wydawcą, pełne są rozmaitej ułudy. Kiedyś na przykład, na targach, jeden z aktywnych w sieci prawicowych publicystów zapytał mnie jak jest z odsłonami PGR. Powiedziałem, że marnie. On na to, że powinienem się przenieść do niego, bo on ma bardzo dużo odsłon. Nie dałem się namówić, albowiem wiem, że ilość odsłon nie ma żadnego znaczenia. Ludzie zaś klikający w te czy inne nagrania, chcą po prostu jeszcze raz usłyszeć to samo, o czym od dawna wiedzą, i poza tym nie interesuje ich nic, najmniej zaś wydawanie pieniędzy na książki. To trzeba koniecznie zrozumieć. Różnica pomiędzy czytelnikami książek, a ludźmi konsumującymi treści podawane za darmo na blogach czy YT, jest jak różnica pomiędzy klientem sklepu, a tym, co po zamknięciu buszuje po śmietnikach z przeterminowaną żywnością. Każdy z nich przeżywa inny rodzaj ekscytacji. Ktoś powie, że znowu sobie nagrabię i stracę publiczność. Jestem dziwnie spokojny, że tak się nie stanie.

Na czym polega deprawacja autorów? W mojej ocenie na tym, że nie zadają sobie oni trudu, by poznać realia rynku. Im się wydaje, że jeśli ktoś zgodził się wydać ich książkę, to jest zobowiązany do stałej i czułej w dodatku opieki nad nimi i ich dziełem. Wszyscy wiedzą, jakie warunki proponuję autorom – bardzo dobre. Czynię to dlatego, że skala w jakiej działamy uniemożliwia w zasadzie zarobek dla kogokolwiek poza mną. Dlatego autorzy dostają solidny procent od sprzedaży. Przy rozliczeniach okazuje się jednak, że tych pieniędzy jest niewiele. Są to jednak kwoty porównywalne z tym, co dostają autorzy od nie-wydawców. Oczywiście autorzy normalni, a nie tacy, jak Bonda. Postępowanie to wynika wprost z małych możliwości promocyjnych, jakie ma moje wydawnictwo. W zasadzie działa tylko blog. Nagrania są fajne, ale one są dużo słabsze jeśli idzie o promocję. Nie mam też żadnej możliwości, by przymusić autorów do intensywniejszego promowania swoich produkcji, ale też często nie chcę tego robić, bo oni rozumieją promocję po swojemu, co oznacza nieraz antypromocje. Wyjaśnienie kwestii realnych, których istnienia autorzy nie podejrzewają nawet, jest poza moimi możliwościami. Wielokrotnie się o tym przekonałem. Wielu z nich bowiem uważa, że to co widać w amerykańskich serialach, gdzie występują początkujący pisarze, przeżywający różne kłopoty na rynku, to prawda. Autorzy mają także złudzenie, wynikające wprost z przedziwnego mechanizmu, który z całą pewnością nie działa, wiem, bo przećwiczyłem to na sobie. Otóż wydanie książki, czy nawet dziewięciu książek, nie zmienia życia pisarza w najmniejszym stopniu. Tego niestety nie da się nikomu wyjaśnić, albowiem  chęć bycia pisarzem, takim jak to widać w filmach, czyli przerzucającym odpowiedzialność za wszystko na wydawcę i wysuwającym w jego kierunku, co jakiś czas różne roszczenia, jest przemożna. No i dodaje autowi wiele nieskłamanego wdzięku. Wydawca nie ma najmniejszych szans, by zabłysnąć podobnym, ciepłym blaskiem, bo albo określany jest mianem złodzieja, albo jest jak ja – swoim własnym wydawcą, co powoduje, że w opinii ludzi oceniających rynek, poprzez rzewne opowieści, staje się niewiarygodny. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że taki Stasiuk jest swoim własnym wydawcą. Nie ma to znaczenia, albowiem on należy do rynkowej fikcji, w której królują nie-wydawcy.

Tak, jak to już powiedziałem, zamierzam się do nich przyłączyć, a to oznacza, że po prostu będę promował siebie. Mogłem to robić od samego początku, ale miałem, nie wiedzieć czemu głupie skrupuły i byłem przekonany, że grupa osób rozumiejących sytuację i wspierających się nawzajem to jednak jest jakaś siła. Tak, jak już pisałem, wszystkie wcześniejsze zobowiązania zostaną zrealizowane, ale to jest ostatni etap moich wydawniczych błędów. Podobna działalność nie ma sensu. Na dziś to tyle, jadę do Warszawy i nie będę komentował.

  8 komentarzy do “Czy prócz mnie są w Polsce inni wydawcy?”

  1. Franczyza króluje panie, franczyza ☺

  2. K…, o co chodzi? jak śpiewał Tymański

    https://www.youtube.com/watch?v=02jZfvhn6g4

  3. Rzeczywiście, powstała nowa grupa – YOUTUBERSCY OGLĄDACZE co nie czytają tylko oglądają filmiki. Filmik, wywiad zastępuję im książkę, a powinien tylko uzupełniać.

  4. artystów, pisarzy ….. trzyma sie na krótkiej lince. Organizuję się imprezy, na ktore jest bezpłatny wstęp, „grajek” wystepuje, inkasuje od samorządu (polityków) kasę i jedzie dalej …, potem musi śpiewać jak mu zagrają bo kasy nie będzie. Pisarze to już Gospodarz opisywał wiele razy. Po co mam wydać kasę na ksiażke jak i tak po roku kupię ją z gazetą lub z kosza w markecie za marne kilka procent pierwotnej ceny. Lata temu organizowałem pokazy filmów chrześcijańskich, rozdawałem zaproszenia na marszu dla życia. Zaproszenie jak zaproszenie , termin , cena za bilet, krótki opis. Podczas rozdawania jedna osoba mnie zapytała ile musi zebrać takich karteczek, które rozdaje co by wejść za darmo. Zatkało mnie nie wiedziałem co powiedzieć. Politycy dzielą naszą kasą , robią „darmowe” (za które my płacimy w podatkach) koncerty, imprezy i potem chcesz coś zrobić i bez nich nic nie zrobisz. Na dni mojego miasta nie chodzę po to impreza za która ja płace a oni sie promują.

  5. nie, no jednak w różnorodności jest jakiś potencjał,

    kłopot jest tylko z nabywaniem książek,  jakoś w minionym 30 leciu transformacyjnym to się zmieniło na niekorzyść, ludzie nie aspirują do „inteligencji”, nie obnoszą się z posiadaniem (czytaniem?) książek,  ale do …. no właśnie do czego?

    Czy to znowu  byt kształtuje świadomość?

  6. Po co kupować gazetę polską jak takie same treści(nie te same) są w necie czy tvp.

  7. Popieram w tym Pana!Prosze sie skupic a sobie!

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.