gru 262020
 

Austriacki kompozytor Anton Bruckner miał dziwne nawyki. Zapisywał w swoim notatniku nazwiska nieletnich dziewcząt, które mu się podobały. Trzymał na biurku zdjęcie zmarłej matki, która tuż po śmierci upozował i kazał sfotografować. Następnie zaś, przez całe życie, uprawiał coś w rodzaju dewocji, oddając cześć tej fotografii. Kiedy ekshumowano wielkich austriackich kompozytorów, o ile pamiętam także Mozarta, Bruckner był przy tym i wyrywał kopaczom czaszki z rąk, żeby je ucałować. Komponował także wspaniałą ponoć muzykę, czego, jako człowiek pozbawiony słuchu i gustu muzycznego, docenić niestety nie potrafię. Był bardzo wyczulony na krytyczne opinie na temat swojej muzyki. A trzeba przyznać, że miał wielu krytyków. Johannes Brahms nazywał jego symfonie, muzycznymi boa dusicielami.

Jak każdy poddany Franciszka Józefa, Bruckner miał prawo raz w życiu stanąć przed cesarzem i wyrazić jakieś życzenie, które monarcha, o ile nie było ono zbyt ekstrawaganckie, spełniał. Kiedy więc wielki Bruckner, w późnym już wieku, stanął przez obliczem młodszego odeń, ale już także posuniętego w latach cesarza, poprosił tylko o jedno. Chciał, żeby miłościwie panujący powiedział raz wreszcie tym wszystkim chamskim, nie rozumiejącym wrażliwej duszy kompozytora, napastliwym krytykom, żeby się zamknęli i przestali pisać o nim źle. I żeby decyzja ta została rozkolportowana przez prasę. Oczywiście nie wyraził tego w takich słowach, ale o wiele oględniej. Chodziło jednak o to samo. Był to jeden z nielicznych momentów, kiedy Franciszek Józef, człowiek poważny i ciężko doświadczony, szczerze i ironicznie się roześmiał. Odwrócił głowę, lekceważącym machnięciem ręki kazał odprawić Brucknera i wyszedł z komnaty audiencyjnej. Dlaczego ja o tym piszę w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia? Nie ma to rzecz jasna związku ze świętami, ale z pewnym linkiem, który przesłano mi w wigilię. Oto on.

https://www.youtube.com/watch?v=8e6TvOQxtfo

Kiedy tylko kliknąłem w to nagranie, prawie od razu przypomniał mi się ten wybitny, austriacki muzyk, te nazwiska nastolatek, całowane czaszki i audiencja u cesarza. Sam nie wiem doprawdy dlaczego, przecież na muzyce się nie znam, o kompozytorze słyszałem raz jeden tylko, od mojego kolegi muzyka i nagle – bach – odpaliłem link i Anton Bruckner stanął przed moimi oczami jak żywy. A obejrzałem ledwie pięć minut nagrania.

Jak wszyscy wiedzą, mam tendencję do nadużywania pewnych wyrazów. Można je tu nawet wymienić: hierarchia, degradacja, obszar itp…No więc to, co tu widać, to próba masowej degradacji nas wszystkich, a także wskazania, jakie w istocie hierarchie liczą się w obszarze zwanym umownie przecież, prawicą. Ktoś powie, że się mylę, a Targalski to stary wariat. Niestety nie, żyjemy bowiem w rzeczywistości, która raz jeszcze udowadnia, że monarchia, nawet niemiecka, ze wszystkim jej wadami, jest stokroć lepsza niż najlepsza i najbardziej przyjazna ludziom demokracja, w dodatku oparta o lokalne elity. Oto bowiem mamy sytuację następującą. Jerzy Targalski staje przed Jarosławem Kaczyńskim i mówi – Jarek, weź zrób, żebym był sławny, bogaty i piękny, a także, żeby wszyscy w to wierzyli. Aha, i jeszcze żeby media o tym mówiły w prime time. Może nie codziennie, ale raz na tydzień przynajmniej. Co robi Jarosław Kaczyński? Nie uśmiecha się bynajmniej, nie macha ręką, nie wychodzi z komnaty audiencyjnej. On patrzy smutno na Targalskiego i mówi – idź Jurek do tej Doroty, jakże jej tam…

– Kani – przypomina Targalski

– Właśnie, Kani. Idź do niej i pogadaj, żeby cię wzięła do programu. Potem załatw z Republiką, żeby to puścili, a jak nie będą chcieli, to zadzwoń do mnie i ja dam polecenie Kurskiemu.

Targalski po tych słowach nie wychodzi wcale. Stoi i patrzy w Kaczyńskiego jak sroka w gnat.

– Co? – nieco mniej uprzejmie odzywa się Jarosław Kaczyński.

– Chciałbym – zaczyna pewnym głosem Targalski – chciałbym – powtarza – żebyś raz czy dwa, powiedział na wizji, że to ja obaliłem komunę, a nie Wałęsa.

Brwi Jarosława Kaczyńskiego podjeżdżają wysoko, wysoko prawie do linii włosów. Usta układają się w podkówkę, ale nie wydobywa się z nich żaden głos. Zapada kłopotliwe milczenie. Jarosław Kaczyński siedzi w fotelu, a Targalski stoi i patrzy w jego skrzywioną twarz wcale nie zrażony. Napięcie rośnie.

W końcu Kaczyński, polityk przecież wytrawny i znający się na rzeczy, postanawia ominąć tę rafę.

– Dobrze – mówi cicho – ale idź już.

Targalski wychodzi poprawiając machinalnie krawat.

Można mi oczywiście zarzucić, że zmyślam, a Jerzy Targalski mówi szczerą prawdę. Oczywiście, tak właśnie jest. Nie widziałem przecież tej audiencji, tylko ją sobie wyobraziłem. Targalski zaś naprawdę spotkał Cimoszewicza w siedzibie młodzieżowej organizacji partyjnej. Naprawdę jeździł na obozy komunistycznej młodzieży, albowiem miał ojca w komitecie centralnym, a wszystko to robił po to, by rozwalić PZPR od środka. Czyniło tak wielu, na przykład Leszek Moczulski. Wszyscy ci ludzie znaleźli się później w szeregach partii demokratycznych, a miejsce dla nich zostało tam zawczasu przygotowane. Mieli w zasadzie tylko jedną rzecz do wykonania – musieli wypaść wiarygodnie.

Wszyscy wiemy jak to jest z tą wiarygodnością. Czasem lepiej zatrudnić aktora, bo naturszczyk sobie nie poradzi. No, ale nie zawsze można. Z aktorami na prawicy zawsze był kłopot, a poza tym, formacja ta, stworzona jako coś upośledzonego wobec liberalnej lewicy i centrum, miała zawsze ograniczoną pulę ról do obsadzenia. Większość popierających prawicę entuzjastów z definicji musiała znaleźć się za burtą i stamtąd, spośród spienionych fal wołać do znajdujących się na pokładzie działaczy – ale jak to! Towarzysze! Miało być inaczej!

No właśnie, miało być inaczej, ale jest tak, jak jest. Czyli po staremu. Jest hierarchia i ona nie może być naruszona, bo nie tak się umawiano. Dlatego właśnie Jerzy Targalski i Dorota Kania muszą przemawiać do nas takim językiem jaki słyszymy w nagraniu. Program ma się nazywać „Dziennikarski poker”, a jego goście muszą być w tym pokerze królami i asami. To nic, że wszyscy zdają sobie sprawę z fikcyjności tych założeń. Nikt nawet nie próbuje się uśmiechnąć, bo chodzi o to właśnie, by ćwiczyć się w zachowywaniu powagi. Śmiać mogą się tylko tamci – Tusk, Budka i cała reszta – a nie śmieją się przecież z Targalskiego, ale z Jarosława Kaczyńskiego. No i jemu to wcale nie przeszkadza. Nie zastanawialiście się czemu? Myślę, że śmiech i drwina, to dziś rodzaj nobilitacji. Przymus zaś zachowania powagi w obliczu sytuacji jawnie kuriozalnych to degradacja i unieważnienie. I ten przymus jest narzucany poprzez dyscyplinę partyjną niestety. Tak to widzę. A przecież nie byłem w młodzieżówce PZPR, nie jeździłem na obozy letnie z Cimoszewiczem i nie wstąpiłem do żadnej organizacji po to, by ją rozwalić od środka.

  11 komentarzy do “Ludzie sukcesu”

  1. no, ale cierpliwy z redaktora człowiek, czekał 11 lat i krzyż dostał

    to jakby ilustracja do powiedzenia że cierpliwość zostaje nagrodzona

    a dalej nie słuchałam…bo ja jestem porywcza, więc te jedenaście lat czekania, to nie mój klimat , to zachowanie obce dla mojej osobowości , więc to ćwiczenie charakteru pana doktora, leży poza  sferą moich zainteresowań

  2. W Boże Narodzeni takie rzeczy?! Bardzo serdecznie Pana proszą aby następnym razem wklejając link z Targalskim dał Pan jednak jakieś ostrzeżenie – jego brak to świadome narażanie czytelników na ciężki stres urazowy.

  3. a te ciemne okulary, to dlaczego są noszone, czy jest to jakieś schorzenie oczu nabyte po zimowym  obozie pionierskim na Syberii ? Czy jakieś incognito ?

    w naszym klimacie nie ma takiego natężenia promieni szkodliwych dla wzroku, a pan ten jest znany więc się o przyczynę zwyczajnie zapytuję

  4. Może jest więcej porywczych pań i stąd te okulary.

  5. >Dlaczego ja o tym piszę w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia?

    Bo w noc wigilijną Charles Dickens nasłał na Ciebie starego przyjaciela Egona Erwina Kischa, który z kolei opowiedział o szorstkiej przyjaźni Brucknera z Hanslickiem.

  6. Dickens nasłał Ebenezera, starego cynicznego chciwca, co to już szedł na zatracenie, jednakże ten zdążył swoją duszę uratować, zauważył że są uczucia wyższe, co prawda pod koniec życia to zauważył , ale  zauważył.

    a szorstka przyjaźń panów to jest mi znana tylko ta między Millerem i Olkiem

  7. Trudno jest się uchronić przed magią orderów i odznaczeń. Jedenaście lat czekać na kawałek tasiemki z blaszką…

  8. Wydaje się ,że  był pan za młody . Ludzie z pana rocznika  i późniejsi nie mieli szans  rozbijać komuny od  środka  . No może  Krzysztof Kwiatkowski filar młodzieżowej sprawiedliwości ,honor i duma  NIKu . Ten powołany został do bycia jednym ze sprawiedliwych  w polityce  i na  urzędach .Nie tacy sprawiedliwi chodzą mi jednak  po głowie . Klinika  Języka wygląda mi w tym całym galimatiasie  na dostatecznie wartościową ,by w świąteczny czas bez wyrzutów  sumienia  ,że  politykujemy móc czytać choćby Wincentego Lutosławskiego „Jak rośnie  dobrobyt ” . Można  się poczuć uwiarygodnionym czytając choćby rozdział „Mienie  jako cecha  osobowości „. Nic przeszłego ani fałszywego tam nie znajdziemy tylko nas samych ,na tyle  wartościowe osoby by móc podzielić z satysfakcją poglądy autora tej książki . To tak naprawdę własność obala  rządy i rozbraja ich sztuczne etatystycne systemy ,co strasznie drażni bolszewików.  Nie  ma  różnicy, czy  tych od Niemców Chadeków czy socjalistów  z PiSu i szabes gojów miedzy innymi ,bo ta prawica taka obszerna  przecież .

  9. Dwustronna impotencja czyli szorstka przyjaźń między prezydentem i premierem jest wbudowana w konstytucję. Jednostronna impotencja jest immanentną cechą szorstkiej przyjaźni między krytykiem i artystą. A stary impotent Ebenzer Scrooge wg HBO szuka podniety w uwiedzeniu kobiety za pieniądze na świąteczną gęsinę. Niestety zawodzi biedną napaloną.

  10. uwiedzenie kobiety (zamiast gęsiny?) sytuacja niewyobrażalna dzisiaj,

    dziś Ebenezer mógłby być opluty i obrzucony wyzwiskami za swoje karesy,

    wybrałby gęsinę

  11. Pan Targalski cierpi na uporczywie nieleczoną blefaroptozę, czyli opadanie powiek. W tym stadium mógłby się już chyba załapać na leczenie z NFZ, ale wówczas zaprzeczyłby swojemu emploi zapuszczonego docenta (którym zresztą nie jest). Ale lubię go słuchać, jak z niezachwianą pewnością siebie objaśnia meandry polityki światowej i ruga redaktorkę Kanię ku jej pełnemu skrępowania strapieniu.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.