gru 232020
 

Proszę Państwa, przed świętami, jak zwykle jest dużo roboty, jeszcze więcej biegania za sprawunkami, a ja mam do skończenia rozdział kolejnej książki. No i muszę jeszcze kupić choinkę. Tak więc zostawiam fragment najnowszej mojej publikacji, o charakterze bardzo rozrywkowym, wydanej w serii z białą sową.

 

 

Nie wiadomo jak to się dzieje, ale literatura popularyzująca historię unika penetrowania obszarów, które swoim wdziękiem i zaskakującymi kontekstami mogłyby zainteresować czytelnika na dłużej, a nie tylko na chwilę, stymulując jego najbardziej prymitywne emocje. Jeśli więc ktoś lubi książki o średniowieczu skazany jest na połykanie stale tych samych dań, składających się z męczeństwa templariuszy, assasynów, świętego Graala, króla Ryszarda Lwie Serce i alchemików poszukujących kamienia filozoficznego. Opisy wyczynów lub pognębienia wszystkich tych istot stanowiących żelazny i niezmienny repertuar wyobraźni autorów prozy historycznej, są boleśnie przewidywalne, nudne, a czasem wręcz nędzne. Czy nie można inaczej? Zapewne tak, ale trzeba by swoją imaginację autorską wypróbować na innych jakichś, odmiennych od standardowego repertuaru motywach. Pod oczywiście tym warunkiem, że byłbym one fragmentem autentycznego opisu spraw rozgrywających się dawno temu w jednym z wielkich i brudnych miast Europy. Tak bowiem sobie wyobrażamy średniowiecze, jako gęstwinę splątanych uliczek, domów pozbawionych wygód i ludzi, którzy mają wiele do zyskania i wiele do stracenia, walcząc tam o każdy dzień życia. Ludzi, którzy wiodąc życie nędzarzy, pracujących ponad siły marzą o bogactwie. To zaś, w mieście, może przynieść im tylko jedna rzecz – cud alchemiczny, który przeobrazi rtęć w srebro, a miedź w złoto. Opowieści o alchemikach są zawsze takie same i zawsze zmierzają w tym samym kierunku – na manowce. Ich celem bowiem jest podtrzymanie wiary w rzeczy niemożliwe i jednoczesne zabicie wiary w realizację projektów realnych. Ktoś to wymyślił dawno temu, a wykazał się przy tym wielkim sprytem, wyłączając jednym prostym ruchem, całą celową, ludzką aktywność i wysiłek intelektualny. Włączając zaś szaleństwo i niemożliwe do realizacji marzenia. Czy to znaczy, że nie można napisać innej niż szalona historii alchemii, albo innej historii tej dyscypliny niż demaskatorska? Można i właśnie to spróbujemy zrobić.

Na początek odsłońmy skromny monument postaci, którą zna każdy młody człowiek pasjonujący się przygodami Harry’ego Pottera – Nicolasa Flamela. Kim był ten człowiek? Najsłynniejszym, najbardziej znanym i zagadkowym jednocześnie, paryskim alchemikiem. Nicolas Flamel fascynował autorów XVII i XVIII wieku i w zasadzie cała jego historia została wymyślona przez nich. Są jednak w niej takie miejsca, w których, niczym na kawałku twardego gruntu, cudem odnalezionym w porośniętych kolorową roślinnością bagnie, możemy postawić stopę. I te miejsca interesować nas będą najbardziej. Odsuniemy się od zdradliwych kęp porośniętych kwiatami wydającymi odurzającą woń i nie zainteresuje nas perłowołuski wąż płynący wśród kęp ciemnozielonego sitowia. Wszystko co zostało napisane o Flamelu w XVII i XVIII wieku potraktujemy jako dekorację, nie zaś jako element obrazu rzeczywistego. Zobaczymy co nam zostanie i jakie z owych twardych, kamiennych znalezisk ułożonych, jedno przy drugim można wyciągnąć wnioski.

Zacznijmy od rzeczy najważniejszej, której nie ma wśród całego tego panoptikum wyobraźni, jakie stworzyli wokół Flamela ludzie fascynujący się alchemią, literaturą, czy po prostu bogactwem samym w sobie. Zacznijmy od szczegółu biografii, który rzuci na biednego Nicolasa inne całkiem światło. Otóż człowiek ten współpracował z Sorboną. Ta zaś, jak każdy uniwersytet w tamtych czasach, była instytucją kościelną. Tak więc Nicolas Flamel musiał być człowiekiem, który zdobył zaufanie władz uniwersytetu, a także – co prawdopodobne, choć niepewne – hierarchii kościelnej we Francji. Kogo konkretnie? Tego nie dowiemy się nigdy. Wiemy natomiast co takiego Nicolas robił na uniwersytecie i dla uniwersytetu. Był skrybą-księgarzem. Do tego przysięgłym. To ciekawy zawód i nie oznacza on w ogóle tego z czym się kojarzy. Nicolas bowiem miał dużą samodzielność, wynikającą nie tylko z charakteru pełnionej funkcji, ale także z jego przyrodzonych przymiotów i charakteru. Był człowiekiem wolnym, o czym wiemy z całą pewnością, śledząc jego późniejsze inwestycje i poczynania. Cóż to znaczy – przysięgły księgarz skryba – écrivain libraire? Otóż jest to człowiek, który zajmuje się wyszukiwaniem na rynku ksiąg, pisanych rzecz jasna ręcznie i kopiowanych, skupuje je, a następnie pod nadzorem uniwersytetu przepisuje i udostępnia. Był więc Nicolas Flamel człowiekiem, który łączył w sobie dzisiejsze funkcje wydawcy, pisarza, a także badacza. Musiał bowiem orientować się w treści ksiąg i rozumieć, które są dla akademii ważne, a które nie. Jego czynności były nadzorowane i kontrolowane przez instytucję kościelną, co trzeba podkreślić jeszcze raz, albowiem wielu autorów, nie rozumiejąc tej podstawowej zależności, w jakiej tkwił sugeruje, że Flamel mógł mieć jakieś konszachty z diabłem. Owa funkcja świadczy jeszcze o tym, że urodzony w Pontoise Flamel był biegłym iluminatorem, a zawodu musiał nauczyć się w młodym bardzo wieku, w miejscu swojego urodzenia. Albert Poisson, jeden z najbardziej znanych autorów piszących o Flamelu, twierdzi, że nie było łatwo otrzymać takie stanowisko na uniwersytecie, a Flamel dostał je ponieważ mógł za tę funkcję zapłacić. Posiadał bowiem znaczny spadek po rodzicach.

Jeśli Flamel wykupił prawo do kopiowania manuskryptów za spadek, to znaczy, że kosztowało ono bardzo drogo. Jeśli zaś tak było, to możemy być w stu procentach pewni iż nie oferowano takiego prawa byle komu, ale osobie poleconej, sprawdzonej i przewidywalnej, a także lojalnej, która w dodatku musiała za nie słono zapłacić. Nic niestety nie znajdziemy w żadnym z tekstów dotyczących Flamela, na temat jego relacji z władzami uniwersytetu i z hierarchią kościoła w Paryżu. To są sprawy, które biografowie i entuzjaści wiedzy tajemnej omijają szerokim łukiem skupiając się rzecz jasna na relacji Flamela ze społecznością żydowską. Tylko ona bowiem według entuzjastycznej wykładni wiedzy hermetycznej, dysponowała informacjami naprawdę istotnymi. Nie tylko pomocnymi przy produkcji złota, ale także w zwyczajnym, codziennym życiu.

Trudno, nie posiadając żadnych informacji na ten temat, wyobrazić sobie jak w praktyce wyglądały zajęcia Nicolasa Flamela w zakresach, które zlecał mu uniwersytet i za które zapłacił. Sugestia, że owa opłata bywa warta nie tylko pensji wypłacanej przez uczelnię, ale także innych, pobocznych korzyści, płynących z dostępu do iluminowanych ksiąg, z których nie wszystkie były potrzebne uniwersytetowi, niektóre można było sprzedawać komuś innemu, musi się pojawić. A skoro tak, to musi się pojawić także pytanie o rynek. Albert Poisson pisze, że Flamel skupował iluminowane rękopisy na rynku. Jak mógł wyglądać rynek tych ksiąg w XV wieku? To jest pytanie kluczowe, niezwykłe w swojej istocie i rozbudzające wyobraźnię. No, dobrze, ujmijmy rzecz inaczej – jest to pytanie, które powinno rozbudzić wyobraźnię, ale niestety nie rozbudziło. Wyobraźnię bowiem autorów piszących o Flamelu rozbudziło jedynie przekonanie, że znał on sekret transmutacji metali, a jeśli nie ten, to jakiś inny sekret, bardziej przyziemny, który pozwolił mu, w krótkim czasie zdobyć wielkie bogactwo. Musimy ominąć tę rafę, jaką są próby odgadnięcia na czym naprawdę wzbogacił się Flamel i spróbować opisać rynek iluminowanych ksiąg, wśród których, na polecenie władz Sorbony, kręcił się Flamel.

Czy w ogóle można go sobie wyobrazić? Przy tym stopniu nasycania informacjami dotyczącymi średniowiecznych realiów jakim dysponujemy, przy tak rozłożonych akcentach, raczej nie bardzo. Nie potrafimy i nie możemy wyobrazić sobie rynku ksiąg iluminowanych, na którym działał pochodzący z Pontoise Nicolas Flamel. No, ale chociaż spróbujmy. Znajdźmy jakiekolwiek ponad standardowe informacje dotyczące inkunabułów. Wiadomo, że były one drogie, kosztowne w produkcji i trudno dostępne. Mogli je kupować jedynie ludzie piśmienni, ale ze sprzedażą już mogło być różnie. Księgę zawierającą teksty łacińskie mógł sprzedawać ktoś, kto łaciny nie znał, lub znał ją słabo. Mógł taką księgę sprzedawać także kompletny analfabeta, który był jedynie pośrednikiem w obrocie manuskryptami. Wykonywano je na zlecenie bardzo bogatych ludzi, a potem w wyniku zawirowań dziejowych, rodzinnych lub zwyczajnie dla ratowania budżetu, drogie księgi lądowały na rynku wtórnym. Dobrze by było zapytać czy w ogóle był jakiś inny poza wtórnym rynek tych ksiąg. To znaczy, czy kopiowano księgi pod konkretne zamówienie, czy też wykonywano je od razu w większej ilości licząc, że jakiś klient zawsze się znajdzie? Nie wiemy. Optowałbym raczej za tą pierwszą wersją. A jeśli tak, to od razu pojawia się kwestia kluczowa – skąd brały się w ogóle księgi na rynku wtórnym i kto je tam wprowadzał?

  7 komentarzy do “Alchemicy. Ulica skrybów. Fragment”

  1. Dziś też mamy alchemików – to twórcy szczepionki na Covida. Szef Pfaizera wspaniałomyślnie powiedział że on zaszzepi się na końcu bo nie chce swojej szczepionki blokować bardziej potrzebującym.

  2. Dzień dobry. Jeszcze nie przeczytałem, zostawiam sobie na Święta :). Swoją drogą zawsze najbardziej ciekawiło mnie powiązanie całego tego syndykatu alchemików, sprytnych wyłudzaczy budżetów, jakbyśmy dziś powiedzieli, z inną tradycją, nie ekonomiczną zgoła. Zasadniczo zgadzam się z Gospodarzem, który zawsze twierdzi, że człowiek niewiele się zmienił na przestrzeni stuleci i w gruncie rzeczy zawsze był z niego taki homo-economicus. w dużej części na pewno tak. Ale ja mam wrażenie, że ludzie jednak są różni. To znaczy konkurencyjne motywacje, które walczą w człowieku o prymat są rozmaite i u różnych osób różne zwyciężają. Mam na myśli całe to antychrześcijańskie podziemie istniejące od czasów Konstantyna Wielkiego a może nawet hermetyzmu i w konspiracji karmiące się nienawiścią do Kościoła. Ci ludzie znali różne sztuczki, które umożliwiały im zarobkowanie i egzystencje w niesprzyjających warunkach, jakaś część z nich stała się pewnie alchemikami a w następnych wcieleniach profesorami uniwersytetów… Dzisiejsza chorobliwa wręcz nienawiść Akademii do Kościoła może pochodzić z tego kierunku. I sama motywacja ekonomiczna wydaje się tu za słaba.  To znaczy – zarobić zawsze jest miło, ale przede wszystkim silne pragnienie ostatecznej likwidacji wroga największego – chrześcijaństwa.

  3. Alchemicy to poprzednicy dzisiejszych naukowców, a więc ludzi świadczących pracę badawczą (lub pseudobadawczą) dzięki grantom. Zarówno ich warsztat pracy jak i uzyskane rezultaty są nie do ogarnięcia dla większości ludzi, nie wyłączając sponsorów. Jedni i drudzy to specjaliści od obiecywania tym ostatnim cudów na kiju w celu wyłudzania funduszy. Podzielił bym ich z grubsza na cyników i naiwniaków. Cynicy doskonale wiedzą, że obietnice to lipa, ale pieniądze potrzebne są im do prowadzenia poważnych badań. Czasem udaje się im, jeśli są konsekwentni w swoich działaniach, odkryć coś ciekawego. W sumie są więc pożyteczni. Naiwniacy poświęcają uzyskane pieniądze, czas i energię na spełnienie złożonych obietnic, bo sami w nie wierzą. Z tych zwykle nie ma żadnego pożytku.

  4. „Albert Poisson (…) twierdzi, że nie było łatwo otrzymać takie stanowisko na uniwersytecie, a Flamel dostał je ponieważ mógł za tę funkcję zapłacić.” albo ktoś wyłożył za niego…

  5. No właśnie, proste pytania, których nikt nie postawił, a wszyscy się podniecają debilizmami typu transmutacja metali.

    Kto zamawiał te księgi, ile za nie płacił i ile kosztowały na rynku wtórnym, że przysięgły skryba z Sorbony mógł je kupić, no dobra ten skryba miał można by rzec nieograniczony budżet, bo stał za nim kościół, ale nikt nie wydaje pieniędzy za bezdurno

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.