paź 222022
 

Gdybym miał wskazać co, tak naprawdę było przyczyną klęsk armii azjatyckich i europejskich w walce z Mongołami, powiedziałbym, że fatalna komunikacja. Opisy bowiem wszystkich bitew i kampanii, jakie są dostępne, wskazują, że taktyka mongolska była schematyczna, przewidywalna i nie pozostawiała żadnych możliwości na rozwiązania indywidualne. Nie było, co podkreśla Wacław Zatorski, autor książki Wojny Czyngis Chana, żadnych mongolskich bohaterów pola bitwy, którzy mieliby zasługi indywidualne. Bohaterów mianował chan, nadając im przydomki, a rekrutowali się oni wyłącznie z dowódców dużych oddziałów. Każdy więc kto przegrywał walkę z Mongołami, przegrywał ją niejako na własne życzenie. Był przede wszystkim do tej walki zmuszony. Był słabo poinformowany jeśli chodzi o taktykę samej armii wroga, a cóż dopiero mówić o zapleczu politycznym, logistycznym i gospodarczym. A do tego był prowadzony jak ciele na rzeź. Im więcej było z nim barwnie odzianych rycerzy i więcej ducha bojowej oni przejawiali i im mężniej stawali w boju, tym rzeź była straszniejsza. I dziwne wydaje się tylko to, że w tej gromadzie ludzi, przebiegłych przecież, sprytnych na swój sposób, zdeterminowanych, zepsutych, odważnych, a nieraz zdolnych do największych poświęceń, nie pojawił się nikt, kto prawidłowo przeanalizowałby sytuację. Takie rzeczy możliwe są moim zdaniem tylko wówczas, kiedy otoczenie czynników decyzyjnych pracuje na rzecz najeźdźcy. To zaś może się odbywać w dwóch formułach – przekupstwa, albo pychy. Nie wiemy, która odgrywała większą rolę w czasie wojny, jaką Europa Środkowa toczyła z Mongołami. Wydaje się, że książęta ruscy zostali wciągnięciu w pułapkę przez Kumanów, nieświadomych tego jaki los czeka ich samych. Polska i Węgry, kraje prowadzące politykę w oparciu o rozwijające jakąś przyszłość doktryny także zostały do samobójstwa popchnięte. Czy doczekamy się kiedyś jakieś fantazji literackiej na ten temat? Byłoby dobrze, gdyby taka książka powstała, na razie jednak autorzy zajęci są polerowaniem własnych zbroi, żeby lepiej błyszczały w słońcu, kiedy wyjdą oni na zalaną zieloną równinę, by pokazać tam swoje męstwo w starciu z siłami zła.

Nie ma w polskiej literaturze adekwatnego do tragedii jaka się tam rozegrała opisu bitwy pod Legnicą, być może jest w literaturze węgierskiej, jakiś dobry opis bitwy na równinie Mohi, ale my go nie znamy. Czasy te, zapomniane i nie przywoływane nigdy w literaturze popularnej, nie mają dla autorów żadnego uroku. Być może jednak sprawy wyglądaj inaczej – oto pobieżne nawet zapoznanie się z literaturą przedmiotu, otwiera przed każdym, kto posiada więcej nieco wyobraźni niż Jacek Komuda, przestrzenie nieogarnione. I nie chodzi tu bynajmniej o przestrzenie wielkiego stepu, ale o obszary innego zupełnie rodzaju. Niestety nie ma nikogo, kto by się z tym tematem zmierzył. On bowiem nie dostarczy nikomu tyle satysfakcji ile daje obróbka tematów, które są podsuwane aspirującym autorom przez obecne na rynku książki autorytety i organizacje. W zasadzie nie ma innych książek niż pisane pod tezę, w zgodzie z dominującą w naszych czasach mitomanią. Autor dobija się o sławę, to jest oczywiste, nie rozumie jednak, że ten step, na który usiłuje wyjechać, by zakosztować wolności, wcześniej sokolim zmierzywszy go okiem, jest opanowany przez kogoś innego. Przez ludzi, którzy mają w nosie sławę, pieniądze interesują ich nie specjalnie, bo jakież pieniądze można zarobić na książkach? Oni pochłonięci są wyłącznie jedną myślą – utrzymania za wszelką cenę tych nurtów narracji, które są im potrzebne, czyli zawłaszczeniem całej komunikacji. Nie trzeba ich wymieniać, każdy wie o co chodzi. Udział w tym przedsięwzięciu biorą organizacje, których emanacje możemy oglądać na ulicach wielkich miast i w telewizji, a które – za każdym razem – przekonują wszystkich nas i każdego z osobna, że kieruje nimi jakaś nieznana, a spontanicznie wzbudzona siła. Wielu ludzi do dziś wierzy, że najazd mongolski był atakiem wściekłych, azjatyckich hord na cywilizowaną Europę i ludzie ci na pewno by nie uwierzyli, gdyby im powiedzieć, że w armii wielkiego chana były jednostki narciarskie, służące do zwiadu w terenie górzystym. To nie mieści w głowach, tak, jak nie mieści im się w głowach, że całe wielkie programy organizacji głoszących odnowę duchową, konserwatyzm obyczajowy i powrót do wartości pisane były na Kremlu. To jest poza percepcjami wielu, albowiem oni nie są przekonani przez te programy, oni są uwiedzeni, a z uwiedzeniem nic się nie da zrobić. Można je tylko ominąć, albo bardzo brutalnie zlikwidować.  Wielka polityka wpracowała wystarczająco dużo mechanizmów, by uniemożliwić wpływ, silnych nawet fascynacji na decyzje naprawdę ważne, ale wśród wyborców, a przede wszystkim konsumentów przekazu medialnego i czytelników grają one wielką rolę. I nie ma mowy, żeby kogokolwiek przekonać do jakiejś krytyki założeń takich programów. Nawet jawne kłamstwa opowiadane przez teoretyków myśli konserwatywnej, nawet ich pokazywanie się publiczne w towarzystwie osób skompromitowanych, nie skutkuje. Pewność, że racja jest po ich stronie zagłusza wszystko. Król Bela IV, kiedy wraz z całą swoją, olbrzymią armią, szedł wprost w pułapkę zastawioną na równinie Mohi, także był pewien, że racja jest po jego stronie, a wokół miał pełno znakomitych doradców, którzy utwierdzali go jeszcze w tym głupim uporze. I nie było nikogo, kto wskazałby na tak zwane stałe fragmenty gry w taktyce mongolskiej. Czy my mieliśmy kogoś takiego? Jasne, był nim i jest nadal poseł Braun, on napisał nawet książkę o stałych wariantach gry, ale nie odniósł jej, jak sądzę, bo nie czytałem, do naszych wrogów, którzy życzą nam naprawdę źle, ale do kogoś innego zgoła. Jak widzimy więc, że, czego dowodem jest broda posła Brauna i to co ona kryje, samą metodę, jakże wdzięczną i ekscytującą, można wprzęgnąć w strategię wymierzoną w państwo i jeszcze zyskać zwolenników.

Ludzi wskazujących na istnienie stałych wariantów gry, rozmieszczonych na wszystkich szczeblach komunikacji, w jakiej bierzmy codziennie udział było sporo, ale ich rydwany wywróciły się w lutym i marcu bieżącego roku. Oto okazało się, że to oni, a nie tiumenie wielkiego chana, są główną siłą napędową najazdu i zrobiło się trochę dziwnie. Była wielka okazja, żeby ich wszystkich skompromitować poprzez działania naprawdę poważne. Niestety do niczego takiego nie doszło. Być może dlatego, że media, które noszą przydomek mediów narodowych – ciekawe przez kogo nadany – uważają, że metoda stosowana przez tropicieli stałych wariantów gry, jest praktyczna i można ją samemu stosować, odwracając tylko ostrze krytyki. W czym się to wyraża? W jaki sposób „nasi” usiłują uwodzić w przestrzeni zwanej komunikacją publiczność łaknącą przeżyć niezwykłych i niezwykłych koncepcji? To proste, poprzez Magdę Ogórek, Jakimowicza i Mariana Kowalskiego. Ten ostatni został nawet ostatnio przez ekipę TVP zabrany do Wilna, gdzie kręcono jakiś patriotyczny program. A co z pastorem Chojeckim, że spytam i jego córką Bereniką? Ich pominięto? Oni się do programu wielkiego, narodowego uwodzenia publiczności nie nadają?

Miejmy nadzieję i módlmy się za to, że polityka prawdziwa, której metody zademonstrował ostatnio minister Ziobro, ma się dobrze i trzymana jest z daleka od komunikacyjnej hucpy. Módlmy się o to, by miała ona swoje tajemnice, niedostępne dziennikarzom i ich strategiom. Oby tak było, choć czy tak jest pewien do końca nie jestem. A zastanawiał się nie będę, bo mam co innego do roboty i na innym obszarze jestem czynny.

Na razie ludzie, których zadaniem jest ukrycie istotnych elementów mongolskiej strategii przegrupowują się, co odbywa się z niejakim ambarasem. Widać wyraźnie, że postawili na uwodzenie najsłabszych umysłów, albowiem doktor Sykulski już całkiem oszalał, a wywody Bartosiaka spotykają się z jawnym szyderstwem. Monika Jaruzelska zaprosiła więc do swojego programu Olszańskiego. Siedział tam ponoć dwie godziny i deklamował wiersze, a ona prawie się rozpłakała. Powtarzam za ludźmi, bo nie miałem i nie mam zamiaru tego oglądać. Przestudiowałem już bowiem dość dokładnie treści książek Niebieski sztandar i Anglik tatarskiego chana. Recepta na inwazję była w zasadzie jedna – wobec niemożności stworzenia koalicji, a takiej możliwości nie było, tak jak nie ma jej dzisiaj na obszarze komunikacji, należało zamknąć insygnia władzy i relikwie w największej twierdzy i zająć się rwaniem linii komunikacyjnych wroga. A także likwidacją weneckich faktorii. No i oczywiście trzeba było od razu postarać się o kredyt na to wszystko. U kogo? To już inna historia.

  26 komentarzy do “Anglik tatarskiego chana – schematy operacyjne”

  1. Opis bitwy legnickiej na pewno nieadekwatny, ale jednak czasy w literaturze popularnej przywołane: cykl „Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer”, o Witelonie – Witold Jabłoński. No ale to fantastyka.

  2. F i SF się nie liczy w oficjalnej opinii krytyków, „opinio-tfu-rczyczych” żurnalistów, literaturoznawców i innych cwelebrytów. To taka nie-literatura. Ale bym jej nie lekceważył bo na pewno oddziałuje podświadomie i to na znaczne ilości ludzi. Mam wrażenie, że chociażby Wiedźmin „coś” zrobił, głównie w Europie środkowej i wschodniej. Choć nie potrafię tego cosia nazwać ani opisać. Ale nie zdziwiłbym się, gdyby to był jeden z czynników odpowiedzialnych za nędzne morale armii rosyjskiej (podkreślam: jeden z wielu i na pewno nie bardzo istotny).

  3. Jeszcze mi się przypomniała opinia sformułowana (jeśli dobrze pamiętam) przez Korwin-Mikkego (fakt, że błazen, ale to brzmi sensownie). Szło jakoś tak, że Lem był ulubionym pisarzem radzieckich kosmonautów (czy może uczonych) a także działaczy partyjnych i jego twórczość (pomijając niechlubne początki) w subtelny sposób obśmiewała absurdy komunizmu, co się rzuciło aparatczykom na mózgi aż w końcu zrobili pieriestrojkę.

  4. Witold Jabłoński to satanista.

  5. Proszę? To jedyny czynny kanał plus nadrealizm. Polecam opowiadanie Przedludzie Philipa Dicka, największego pisarza XX w ( nie Bułhakowa, Marqueza itp.). Radoryski jest przecież także tym pisany.

  6. SF powoduje tyle tylko, że ludzie chcą więcej SF i więcej odjechanych opisów

  7. Widocznie nie ceni pan możliwości pisarstwa własnego/kolegi.

  8. Nie. SF to odkrycie mitologii. A mitologia jest źródłem historyczntm, jak kroniki, stare garnki, DNA, opowieści. O mrzonkach i faktach.

  9. Niektórzy mogą się uzależnić, na pewno. Ale chyba znacznie bardziej uzależnia tzw. „literatura kobieca” a zwłaszcza jej wizualne emanacje – teletasiemce typu Klan Złotopolskich (podobno to 2 różne filmy ale trudno mi w to uwierzyć). Nie wiem, co pan rozumie przez „odjechane opisy”; mi się to kojarzy z taką tfurczością przez duże TFU jak wypociny Viana, Łortona, czy Joyce’a. A une chyba biegają za „wielką literaturę” ?

    F i SF to tylko produkty rozrywkowe, do „zabicia czasu” w pociągu czy poczekalni u dentysty. Ale ! 1) od strony językowej są napisane znacznie lepiej niż gówno-nurtowe (czyta się z przyjemnością) i 2) musi być w nich POMYSŁ (przez duże P!) – nie zawsze oryginalny – ale cała akcja się kręci na pomyśle. Trudno mi to wyjaśnić. Jak Pan kiedyś będzie jechał pociągiem, to proszę sobie wypożyczyć np. „Paradyzję” Zajdla lub „Limes Inferior” lub „Wyjście z cienia” tegoż – to są krótkie książki. Albo „451 stopni Fahrenheita” Bradbury’ego. Te powieści zostały napisane kilkadziesiąt lat temu, ale zdziwi się Pan jak wiele elementów dzisiejszej rzeczywistości w nich opisano.

  10. Skoro Pan tak twierdzi, to nie będę się sprzeczał. Może za swą duszę kupił natchnienie i talent literacki?

  11. No właśnie! Gilgamesz i Odyseja, to przecież najstarsze znane utwory fantastyczne. Powiedziałbym, że F&SF są znacznie starsze od gównonurtyzmu. A publikowane tu kiedyś opowiadanie pana Radoryskiego to przecież była fantastyka i to w zajdlowskim klimacie.

  12. Pewnie. Dorzuciłbym Popol Vuh i Księgę królewską Ferdousiego, oraz niezliczone opowieści z Australii, Ameryk itd. Złożenie mapy wędrówek ludów, DNA, oraz mitów daje dużo informacji, co się zdarzyło, i jak to na nas wpłynęło. Mit o potopie? Po prostu fakt.

  13. Przecież młody Lysiak  napisał trylogie szalbierskie o roku 1241 na ziemiach polskich

  14. To akurat bzdura. Nie da się kupić nic za śmierć. Tu analogia z pustym pieniądzem , drukowanym dolarem z gruntu fałszywa.

  15. Fakt, że mit czy mit, że fakt?

  16. E tam. Zabawa słowami. Mit to fakt. Nawet w poziomie kłamstwa, moderowania. Być może pojęcie prawdy różnej od bujdy, jest bardzo późne.  To Konfucjusz o Platon

    Na niższych poziomach ludzkość była pragmatyczna i szamańska

  17. Kossak-Szczucka też popełniła jakieś opowiadanie o najeździe tatarskim. I Lisowska-Niepokólczycka. Z podstawówki pamiętam czytankę o dzielnej pasterce Nawojce, która wypatrzyła mongolskiego zwiadowcę jak brodu po nocy kijem macał. I w dyrdy do kasztelana pobiegła.

  18. „To akurat bzdura. Nie da się kupić nic za śmierć” – Jeśli chodzi o  moją odpowiedź ws. wyznania p. Jabłońskiego (satanizm podobno), to spieszę wyjaśnić, że był to żart oparty na starym motywie cyrografu z diabłem. Sam nie otrzymałem żadnej oferty na duszę, ani nie słyszałem o takim przypadku wśród znajomych.

  19. To się cieszę. Choćby antropologicznie, socjologicznie

  20. Jakie trzy najlepsze książki Dicka polecasz?

  21. Ale trzeba przyznać, że mity stają się w umysłach faktami, a fakty są postrzegane jak mity. Są mity, które trzeba budować i pielęgnować, i mity, które trzeba demaskować.

    I na koniec taka parafraza – tylko fakty są ciekawe.

  22. Ubić, Człowiek z wysokiego zamku a przede wszystkim opowiadania

  23. To prawda. Przykład mitu, który oparty jest na faktach toit potopowy. Ok 12 tys. lat temu nastąpił koniec ery lodowcowej.  Inne mity można łączyć konkretnymi populacjami. Np populacja o męskim DNA R 1 ma inny stosunek do wodnego węża. Stal się bohaterem złym. Wcześniej był bogiem wody i płodności. Zarówno Baskowie ( R1) jak Indianie Ojibwa(R,1) mają ten sam wariant odwróconego mitu. Dlatego mity są faktami, źródłem historyczntm

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.