Są rzeczy, które nurtują mnie bardzo głęboko, niektóre z nich wyjaśniamy tu sobie wspólnie, a niektóre udaje mi się wyjaśnić samemu. Są jednak takie kwestie, gdzie nie ma nic prócz intuicji i silnego podejrzenia, że coś jest nie tak. Temat, który dziś poruszę, wspominany był na tym blogu w czasach bardzo zamierzchłych, ale nie doczekał się żadnego dalszego ciągu. Rzecz zaś jest poważna, bo moim zdaniem dotyczy organizacji pracy na rynku literackim, który jak wiemy nie jest ani wolny, ani wypełniony ludźmi rzeczywiście utalentowanymi. Sposoby zaś organizowania tego rynku nie składają się z subtelnych sugestii i jeszcze subtelniejszych dyskusji. To są w zasadzie same naciski, wymuszenia i szantaże. Przynajmniej w naszej części świata, bo być może gdzie indziej jest lepiej.
Jak wielu czytelników pamięta, Bruno Schulz, który stał się symbolem pewnego typu artystycznych postaw, o mało nie został pisarzem niemieckim. Wysłał bowiem próby swoich tekstów pisane w języku Goethego, wprost do Tomasza Manna, z prośbą o ocenę. Z tego co pamiętam, był pewien sukcesu. Mann nie odezwał się do niego wcale, a fakt ten jest nader rzadko przypominany przez biografów. Dzięki temu Bruno Schulz został pisarzem polskim, ale i to nie od razu, bo najpierw, o czym z kolei możemy przeczytać we wszystkich biografiach, wyszydzano go na salonach warszawskich. Sprawy zmieniły swój bieg, od chwili kiedy Schulz wdał się w romans z Nałkowską, co zapewne nie było dlań przeżyciem szczególnie interesującym. Można wręcz założyć, że wykalkulował sobie taką strategię, rozumiejąc doskonale, nie był przecież głupi, jak działa warszawski światek literacki. To opowiedzenie się po stronie sanacji, które nie grało w jego życiu artystycznym żadnej roli, ale miało znaczenie jako czynnik definiujący, sprawiło, że Schulz miał spore kłopoty po wejściu sowietów do Drohobycza. Niby lewicujący Żyd, chodzący z głową w chmurach, coś jak Lucjan Szenwald, ale jednak nie…szansy swojej nie dostał. Napisał list do Wasilewskiej i Ważyka, a ci mu odpowiedzieli zdaniem – nam Proustów nie potrzeba. To w zasadzie był wyrok na Schulza, bo trudno sobie wyobrazić, by Niemcy, którzy do Drohobycza wkroczyli, nie zdawali sobie dokładnie sprawy z tego, jakie były ambicje i aspiracje nauczyciela rysunku z miejscowego gimnazjum. Z całą pewnością też wiedzieli o tym liście do Manna, który był już wówczas na emigracji w USA.
Co jakiś czas wpadam na ten trop, ale on mi gdzieś ginie. Pewnie dlatego, że sposoby oceny rynku literackiego przed wojną, łączą się z osobistymi aspiracjami i wyborami oceniających, a przez to mają w sobie wielki ładunek emocji, wykluczający właściwie każdą sensowną ocenę i wnioski. Stoi u mnie na półce niewielka książeczka zatytułowana Totehorn. Jej autorem jest Kazimierz Truchanowski, o którym możemy przeczytać w sieci różne pochlebne teksty, że zapomniany geniusz i takie tam…Truchanowski został przed wojną oskarżony o splagiatowanie Schulza, między innymi w powieści Apteka pod słońcem. I rzeczywiście, jak się czyta fragmenty prozy tego autora, nie sposób odnieść wrażenia, że coś jest nie tak. Widać po prostu, że nie miał on wobec czytelnika szczerych intencji. Schulz pisał powodowany ambicją, która go zapewne niszczyła, a świadczy o tym list do Manna. Chciał być wielkim pisarzem, wielkiego języka, a został zmarginalizowanym pisarzem języka, którego nikt nie rozumie. To jednak i jego pozycja towarzyska mogły wywołać jakąś reakcję w innych kołach zainteresowanych opanowaniem rynku literackiego. O Truchanowskim możemy przeczytać w wiki bardzo ciekawe rzeczy. Ma notkę w dwóch językach: po polsku i po estońsku. Jego kariera przed wojną znaczona była skandalem i podejrzeniem o plagiat, ale on sam ponoć podszedł kiedyś do Schulza i próbował wszystko załagodzić. Schulz mu wybaczył, a to by oznaczało, że doskonale rozumiał co jest grane. Jeśli ktoś uprawia konwencję, która spotyka się z jednoznaczną oceną towarzyszki Wasilewskiej i towarzysza Ważyka, to znaczy, że wszyscy ci ludzie: autor, Wasilewska, Ważyk, a także potencjalni naśladowcy autora, przez nich wykreowani, zastanawiają się jak można by tę konwencję wykorzystać. Oczywiście komuniści nic nie mogli przedsięwziąć, bez rozkazu z samej góry, sanacja zaś uosabiana przez Nałkowską, sądziła, że istnieje coś takiego, jak konkurencyjność w prozie. I jeśli tamci mają Manna, to my możemy mieć swojego człowieka, który realizuje konwencje równie rozbudowane i głębokie. Okazało się, że jest inaczej. Tak sądzę, bo nie potrafię tego wytłumaczyć w inny sposób. Wykreowanie Schulza spowodowało, że na scenie natychmiast pojawił się Truchanowski, który był przecież leśniczym, gdzieś na Wołyniu. Do Polski zaś przyjechał dopiero w roku 1925. W jaki sposób znalazł się w tym samym środowisku co Schulz?
Po wojnie Kazimierz Truchanowski został redaktorem naczelnym periodyku pod tytułem Nowiny Literackie, był rok 1947. Jak na autora, który debiutował przed wojną w branżowym piśmie Echa leśne, to spory awans. Trudno przypuścić, by to wyniesienie nastąpiło bez interwencji i wskazania towarzyszy radzieckich, którzy wyjaśnili Ważykowi i Wasilewskiej, że choć tamten polski Proust nie żyje, to jednak przydałby się jakiś inny. Oni bowiem tak samo oceniali rynek prozy w sposób, który znamy z czasów nam współczesnych – jako rynek formatów, będących nośnikami propagandy. Jeśli tamci mają Prousta, to my musimy mieć swojego.
Nikt nie wie kim był Kazimierz Truchanowski naprawdę, ale jako autor próbował swoich sił w każdej właściwie konwencji, także w SF. Nikt mu nie powiedział, że to są naśladownictwa, które nie podnoszą znaczenia jego prozy, ani znaczenia języka, którym pisze, ani w ogóle nie są opatrzone żadnymi plusami. To jest degradacja. I o tym wiedział chyba Tomasz Mann, nie odpisując na list Schulza, bo też wyczuł w nim naśladowcę z wielkimi ambicjami.
Jeśli jakaś organizacja chce zdegradować własny język, dopuszcza do kreowania i promowania literackich naśladownictw. To jest zasada z gatunku żelaznych, ale nie dostrzegalnych w czasie jednego życia. My na szczęście możemy to już, w przeciwieństwie do takiej Nałkowskiej oceniać. No, ale my nie jesteśmy żadną wpływową organizacją. Całe szczęście, nikt jeszcze ręcznie nie reguluje sprzedaży. Jej wyniki zaś wskazują jednoznacznie, że wybory czytelników, są dalekie od planów propagandowych. Koszta zaś promocji formatów stale rosną. Pozostaje pytanie – czym to się skończy?
Truchanowskiego nie da się czytać, podobnie zresztą jak Schulza. Trudno w ogóle polemizować z formułami, które go otaczają, a szczególnie z jedną, która wśród nich dominuje – że jest to literatura ponadczasowa. Otóż nie jest, bo jej wyniesienie zaczęło się do łóżka Nałkowskiej, a organizacja, którą ją promowała nie potrafiła ochronić autora, nie miała też sprecyzowanych planów na czasy, które miały nadejść. W ogóle ich nie przewidziała, a od tego są zdaje się literaci, krytycy i opinia – od przewidywania. Tak więc Bruno Schulz, był i jest nadal autorem firmującym pewną bardzo krótką epokę, będąc przy tym całkowitym jej zaprzeczeniem. I dźwiga jeszcze ten pośmiertnie ten garb w postaci prozy Truchanowskiego.
Nie wiem dlaczego myślałem o tym wczoraj, pewnie, żeby odpocząć od tych wszystkich królów Rogerów, Boemundów z Antiochii i karawan sunących przez pustynię.
Dzień dobry. Pewnie to i ciekawe, Panie Gabrielu, ale dla mnie dzieje niejakiego Truchanowskiego przy dziejach Króla Rogera to jak rubryka kryminalna Trybuny Ludu przy Baśniach tysiąca i jednej nocy… Może dlatego, że pamiętam co to znaczy pisarz zadekretowany przez komunę jako wielki. Tego się nie da odzobaczyć, jak mówi młodzież, ale można choć unikać powtórek. Jest to cenne jako studium przypadku, pewnie trzeba takie historie opowiadać młodym ludziom marzącym o zostaniu wielkimi pisarzami, mniejsza o język. Nobla można w końcu wyhaczyć i to jest jakiś motyw…
Musi być płodozmian, trochę tego i trochę tamtego…
Nałkowska była inteligentniejsza od Manna. Przypadek Truchanowskiego potwierdza, że Schulza nie da się podrobić.
Jak kogoś pożera ambicja, głęboko ukryta, to na pewno nie da się go podrobić
Nie widzę nic złego w tym, że ktoś jest ambitny jawnie czy skrycie. Może dlatego, że o mnie zawyrokowano w klasie drugiej podstawówki, że brak mi ambicji. Do dzisiaj nie wiem, o co im szło. Ja się dobrze bawiłam. W prozie Schulza jest poezja i to mi się podoba.
Bo Schulz traktował to serio, mimo, że próbował różnych mało poetyckich strategii. Orzeczenia o dzieciach z II klasy podstawówki są przeważnie nietrafione. 🙂
Mistrzynią mało poetyckich strategii była Nałkowska. Kiedyś napadło mnie i przeczytałam kilka jej ksiązek pisanych jeszcze w duchu młodopolskim, to dopiero koszmar… nie zmienia to faktu, że była inteligentna. W przypadku Schulza to był chyba akt rozpaczy…
Ja też lubię tę prozę, bo jest trochę dziwaczna. Ale to jest ten rodzaj dziwaczności, przy którym ma się wrażenie, że się czegoś za chwilę dotknie.
No tak, czyli poezja po prostu.
Orzeczeniem o Schulzu nie zmienia faktu, że do prozy czy poezji trzeba mieć talent, nie tylko rację i chęci. To optymistyczna konkluzja, przecząca temu, że jakakolwiek ideologia odwołująca się do lekarza logiki dziejów i determinizmu, typu Klaus Schwab, czy też miejscowy szaman nas podbije i zniewoli. Johan Kochanowski wskazał nam kierunek – aby nie ufać sponsorom.
Sanatorium miłości pod klepsydrą w Drohobyczu
Po lewej marzenia Liliena – po prawej Schulza.
>powodowany ambicją, która go zapewne niszczyła…
Ambicja zabija. Wczoraj obejrzałem prawie godzinny program o piosenkarce Gabriella Ferri, która zmarła po wypadnięciu z okna swego domu. To była słodko-kwaśna dziewczyna, której uroda po pracy wizażystów dała się zaakceptować, a jej piosenki neapolitańskie i rzymskie mogły dać oddech ludziom, którzy mieli dość bigbitu. Niestety sukces żądał krzyku. I właśnie krzyk z piosenki Rosamunda najbardziej zapamiętałem z tego programu. Do jej depresji mogły się także przyczynić hormony (zakłócenia metabolizmu), przez które stała się kimś określanym jako Mamma Roma.
Andrzej Chciuk w Atlantydzie twierdzi, że Schulz
1) nawrócił się i był praktykującym katolikiem
2) na co dzień „żydłaczył” ale gdy chciał, to potrafił mówić po polsku pięknie i bez akcentu
romans Schultza z Nałkowską był aktem rozpaczy, chyba nie, minstrele bez kobiecego wsparcia pozostawali nikim , inteligentne wsparcie znanej pisarki … to jest to
Minstrele w sensie trubadurzy? Myli się Pani całkowicie. Oni się świetnie obywali bez kobiet. Traktowali je zawsze instrumentalnie i przedmiotowo, jako zasłonę dla swoich, prowadzonych z wielkim rozmachem interesów ekonomicznych i politycznych.
Jasne i leżał krzyżem w kościele. Chciuk jest jeszcze mniej wiarygodny niż Grynberg
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.