gru 072022
 

Gdyby w Polsce istniał rzeczywisty, to znaczy eksploatowany także przez osoby spoza Polski, rynek treści i znaczeń, mogłaby powstać tu komedia o funkcji i roli krytyków. Byłaby to śmieszna ramota o ludziach, którym się wydaje, że są sprawcami wielkich wydarzeń literackich, a w rzeczywistości są kimś innym. Jak w sławnym dowcipie o złudzeniu aptecznym. Czym ono jest ? Otóż złudzenie apteczne jest wtedy, kiedy człowiek myśli, że jest lekarzem, a w rzeczywistości jest sprzedawcą. Zdolny autor na bazie tego stwierdzenia oraz zachowania pewnych osób ze świata medialnej krytyki, mógłby napisać rzecz bardzo śmieszną. Tak się jednak nie stanie, albowiem w całym świecie już produkcją treści na eksport, a także na rynek wewnętrzny zajmują się wyłącznie pozbawieni poczucia humoru tajniacy. To zaś co nosi znamiona jakiejś tam wesołości jest najpewniej na licencji, albo wręcz jest to format kradziony. O tym, by ktoś pomyślał kategoriami, które tu zasugerowałem wyżej nie ma nawet mowy. Rynek bowiem, o którym tu ciągle piszę, to przede wszystkim miejsce dystrybucji splendoru. O ten starają się autorzy, którzy są tak poważni i tak skupieni na swojej pracy, że nie mogą się z nimi równać pracownicy zakładów pogrzebowych. Wczoraj wręczali w telewizji jakieś nagrody. Mam wrażenie, że codziennie wręcza się teraz w telewizji jakieś nagrody. Jedna to była Nagroda Mediów Publicznych, a druga miała związek z kresami. Tę pierwszą zdobył Zybertowicz, konkurując z Ernestem Bryllem i Helakiem, a drugą jakaś organizacja kultywująca pamięć o zbrodni w Ponarach. A ja się tu domagam pisania komedii o krytykach….

Wszyscy ludzie zajmujący się udawaniem jakiejś twórczości lub sprzedawaniem swoich starych kawałków, domagają się przede wszystkim splendoru, traktowania serio i gwarancji. Ktoś może powiedzieć, że podobnie jest w czasie gali Oskarów, a wszystkie żarty, które tam opowiadają, służą temu jedynie, by ci wszyscy oszuści, co zarabiają na rzewnych historiach puszczanych w kinach, mogli się poczuć naprawdę docenieni. U nas jeszcze do tego nie doszliśmy i wszystko musi być serio. To zaś znaczy, że muszą być potwierdzone hierarchie. Te z kolei pochodzą wprost z wpływów politycznych. I mamy naprawdę wielkie szczęście, że wśród doradców rządu i ludzi stojących bezpośrednio przy władzy, pisaniem zajmuje się tylko Zybertowicz, bo mogłoby być naprawdę źle. Przypomnę, że w czasach kiedy wszystkie kolportowane emocje i znaczenia były własnością Gazety Wyborczej jakaś pani napisała książkę składającą się z fikcyjnych listów Franza Kafki do jej własnej matki. I nikt nawet nie mrugnął. Rzecz się ukazała, została rozprowadzona i wszyscy byli szczęśliwi. Może tylko autorka zdziwiła się, że nie dostała nominacji do Nobla za tę fantastyczną książkę.

Uczciwie musimy przyznać, że dziś się takich numerów nie robi. Dziś można co najwyżej eksploatować jakieś histerie związane z Kresami, co zawsze zostanie docenione, a im mniej będzie autentyczne, tym zostanie docenione bardziej.

Ja zaś od jakiegoś czasu zastanawiam się po co komu był kiedyś potrzebny ktoś taki, jak kierownik teatrów stołecznych? I w ogóle po co była krytyka teatralna? Tym kierownikiem, był wspomniany tu już jakiś czas temu Lorentowicz, admirator Żeromskiego, który próbował wykolegować z rynku polskich wydawców oskarżając ich o nadbijanie wielkich ilości poczytnych książek. Zakupiłem sobie wspomnienia tego pana, które kosztują jakieś grosze na allegro, ale okazało się, że są one nawet nie rozcięte. Nikt ich przede mną nie czytał. Nikt się też pewnie nie zastanawiał do czego służył taki Lorentowicz, albowiem każdy kto zajmuje się dziś teatrem myśli tylko o tym, jakby sam wyglądał na scenie w roli Hamleta. Czynią tak pewnie też absolwenci teatrologii powołani do zadań, których istoty my, biedne żuczki, do końca nie rozumiemy. Pragnienie emitowania blasku, a niechby i odbitego, jest bowiem w ludziach zawsze żywe i przemożne.

Czy w ogóle istnieje dziś w Polsce coś takiego jak krytyka teatralna? Myślę, że nie. Nikogo nie obchodzi czy sztuki są dobre czy złe, a publiczność teatrów i tak zawsze jest zadowolona, bo może popatrzeć na żywych aktorów i wziąć udział w czymś, co ma pozory niezwykłości, a do tego wiadomo, że sąsiad na krzesełku obok nie będzie pluł popcornem.

Krytycy literaccy także nie istnieją, albowiem żeby być krytykiem, trzeba być dziś kimś uznanym. Na przykład Ernestem Bryllem. On ma jednak już dziewięćset lat, a połowa dorosłych Polaków nie wie kim ten człowiek jest. Wiedzą o tym tylko wtajemniczeni, którzy nominują go do Nagrody Mediów Publicznych, żeby – we własnych, bo nie publiczności przecież – oczach podnieść swoje znaczenie. No i zrobić z niego tło dla Zybertowicza, który musi dostać nagrodę.

Pisanie o książkach, a do niedawna także o filmach, sprowadzało się do krótkich półzdaniowych zachwytów, rozpoczynających się wielokropkiem i tak samo się kończących. Podpisywane to było nieznanymi nikomu nazwiskami i chyba w końcu ten proceder zarzucono, bo nikogo te napisy nie obchodziły, a pewnie tym podpisanym trzeba było coś odpalać. Los krytyków literackich i filmowych więc, takich, którzy udrapowani w szaty znawców prezentowali się na zaimprowizowanej scenie przed publicznością, został przesądzony. Ich opinie mogą być preparowane, a w końcu i tak okaże się, że są niepotrzebne. Produkcja bowiem filmów i książek osiągnęła taką skalę, zaś ich finansowanie jest tak skonstruowane, że żadne popychacze w postaci recenzji nie są potrzebne. Wystarczy krótka kampania i świadomość, że za tydzień na ekrany wejdzie inny film. Książki zaś promowane są przez listę bestsellerów sieci Empik. Wtajemniczeni zaś szukają czegoś po Internecie. Jest więc tak, jak napisałem wczoraj – krytycy literaccy i filmowi, ci którzy pozostali, gwarantują, coraz zresztą słabiej, transakcje groszowe. Ich rolą było naganianie klientów do kin, a kwota którą mieli gwarantować równała się cenie biletu. To samo jest było z książkami, ale dziś już się skończyło.

Pozostają więc tylko krytycy dzieł sztuki awangardowej, co oznacza – niezrozumiałej dla przeciętnego odbiorcy. I oni tam są naprawdę potrzebni, albowiem gwarantują transakcje milionowe. To zaś, jak każde gwarancje udzielane w środowisku mafijnym, niesie za sobą wielkie ryzyko. Rola tych ludzi nie polega na tym, by wydawać opinie, które ktoś będzie analizował i badał ich zgodność z rzeczywistością. Ich rola polega na tym, by tworzyć, związane omertą, środowisko, które jest impregnowane na wszystkie bodźce pochodzące spoza tego środowiska. To wielka odpowiedzialność i wielki ciężar. I wierzcie mi, że nie sposób go udźwignąć bez narkotyków i wódki, przyjmowanych w dużych ilościach. To organizacja gwarantuje, że wszystko działa jak należy, a w organizacji tej na pewno jest jakaś niejawna hierarchia, taka o której nie wiedzą członkowie organizacji. O tym, że ona jednak istnieje, przypomina im się co jakiś czas w sposób bardzo spektakularny. Hierarchie wśród krytyków sztuki współczesnej, nie pokrywają się z hierarchiami akademickimi, co jest moim zdaniem najlepszym żartem w tej całej historii. Wystawy zaś i tak zwane wydarzenia artystyczne nie mają dla ludzi gwarantujących stabilność rynku żadnego znaczenia lub mają znaczenie minimalne. Potwierdzają jedynie kierunek, w którym należy podążać. No i gromadzą rzesze różnych wariatek, które podniecają się powieszonymi na ścianie lub przyśrubowanymi do podłogi artefaktami, co zawsze dobrze wygląda w mediach i ogranicza koszt promocji. Najgłupiej w tym wszystkim wyglądają ci, którym się zdaje, że można zainteresować sztuką dzieci i młodzież. Nie wiem co trzeba by było powiedzieć tym ludziom, żeby przestali. No, ale być może oni nie potrafią robić niczego innego.

I pomyślcie teraz sobie, że zjawisk tych nikt prócz nas tutaj nie opisuje w taki sposób. Dobry opis zaś to zawsze jakieś tam narzędzie wpływu. Nie zawsze skuteczne i nie zawsze posiadające zadowalający zasięg, ale inni przecież nie mają nawet tego.

  6 komentarzy do “Hierarchie krytyków”

  1. Jako były redaktor Gazety Malarzy i Poetów i wydawnictw przy Galerii Arsenał w Poznaniu zgadzam się z Panem we wszystkich procentach 🙂

  2. Za komuny było tak, jak film podobał się krytykom to nie idź na niego, jak się nie podobał to trza iść. Teraz puszcza się trailer i potem okazuję się że najlepsze w filmie było tylko te 2 min z trailera. I tyle w temacie

  3. Dzień dobry. Bardzo ładne, „sokratyczne” zakończenie 🙂 Istotnie, ci „inni” niewiele mają. My zaś tu – że siebie też wliczę do tego klubu – dysponujemy – dzięki Panu, Panie Gabrielu – aparaturą pozwalającą nam klasyfikować praktycznie dowolne zjawiska, czy to „artystyczne”, czy to polityczne, czy społeczne. Model, który Pan stworzył swoimi tekstami, książkami, pogadankami, itp, który nowomodnie możemy nazwać „universum” – za krytykami filmowymi tym razem – pozwala na opis wszystkiego, spójny z innymi opisami sporządzonymi za pomocą modelu. Idąc dalej, zadaję sobie pytanie o potrzebę istnienia w ogóle tego całego przemysłu propagandy na który składają się książki, filmy, obrazy, itd. Załóżmy na chwilę, że udało się nam pokonać herezję-republikę-socjalizm, że nikt już nie wykłada pieniędzy na mieszanie nam w głowach i niszczenie naszych dusz, że jesteśmy wolni, tak jak na tej ziemi człowiek wolny być może. To wtedy – po co to wszystko? I znowu odpowiedź znajdujemy w naszym Uniwersum; poza religijną – wszelka tak zwana sztuka to fałsz. Naprawdę kawał roboty, Panie Gabrielu, chapeau bas.

  4. Bo na te artefakty należy patrzeć pod kątem i przez pryzmat. Wtedy widza uderza czystość formy i surowość wyrazu. Przez śmiałe zestawienie form i barw artysta uzyskał niezwykłą głębię i ponadczasowość przekazu. Nowatorskie ujęcie tematu budzi silne emocje i zmusza do refleksji nad kondycją współczesnego człowieka w warunkach i wobec.

    Jakby Pan kiedyś potrzebował recenzenta „sztuki” nowoczesnej, to pozostaję do usług.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.