gru 162022
 

We strępie do biografii admirała Johna Fishera znajduje się bardzo uspokajający nerwy fragment. Jest on dość obszerny. Oto pisze nam autor, a raczej przypomina, jak różne metody opisu stosowane są wobec wypadków dziejowych. Porównuje przy tym dwie skrajne – klasyczną i marksistowską. Metoda klasyczna  czyniła siłą sprawczą w historii wybitne jednostki, zaś marksiści odwrócili to spojrzenie całkiem wskazując, że historia to szereg procesów uruchamianych samoczynnie, lub przypadkiem, które są całkowicie poza świadomością i pojedynczych ludzi. Z wyjątkiem oczywiście tych, którzy wyznają marksizm, bo oni sobie pewne rzeczy uświadamiają i świadomie dążą do tego, by ich teoria znalazła potwierdzenie w praktyce. Czym to się kończy wszyscy wiemy. Pomiędzy tymi dwoma metodami mamy cały szereg wariantów, szkół i sposobów, które dają autorom nie tylko swobodę, ale także możliwość krytycznej oceny opisanych wyżej metod. I to jest właśnie w pisaniu o historii najlepsze. To znaczy byłoby najlepsze, gdyby ta formuła była akceptowana. Niestety nie jest, albowiem żyjemy w czasach kiedy wszystkie metody opisu są wyłącznie wariantami metody marksistowskiej, a krzewiciele każdego z nich nie wyobrażają sobie nawet swobodnej dyskusji o innych, a nawet ich własnym sposobie opisu. To się wiąże oczywiście z finansowaniem publikacji, ale także z wywieraniem wpływu na adeptów, czyli studentów oraz miłośników książek historycznych, którzy życiem swoim i poświęconym studiom czasem potwierdzają pozycję i wartość metody. Promocja zaś książek polega na tym, by udawać, że inne opisy nie istnieją.

Wojciech Król, autor biografii admirała Fishera wierzy w to, że jednak można pisać co się chce i co kto lubi. No i oddaje w nasze ręce silnie zbeletryzowaną książkę poświęconą tej wybitnej postaci. Jest ona efektem poważnych studiów nad procesami dziejowymi, ale jej bohaterem jest pojedynczy człowiek o niezwykłych możliwościach. Które w dodatku stwarza sam. Człowiek ten jest przy tym wielkim ironistą i potrafi zastanawiać się, jak to jest, że mając tak przystojnych, wręcz pięknych rodziców, można się urodzić istotą tak mało atrakcyjną fizycznie, wydrwiwaną w dodatku jawnie, jak on. Wtrącenia pochodzące z pamiętników i listów Johna Fishera są naprawdę zabawne. Poważne za to jest coś, co się wyłania zza jego pleców – tradycja marynarki wojennej. Ta tradycja rozumiana jest w sposób dosłowny, albowiem ona istnieje dosłownie. To znaczy kiedy 13 letni Fisher rozpoczyna służbę na statku, jest protegowanym swojej arystokratycznej matki chrzestnej. Przed zamustrowaniem na pokładzie spędza wieczór i je kolację w domu jednego z admirałów. Człowiek ten opowiada Fisherowi o Nelsonie, który był jego dowódcą. Pomiędzy najsławniejszym brytyjskim admirałem, a trzynastoletnim midszypmanem Fisherem stoi tylko jedna osoba. I popatrzcie teraz jak inaczej wygląda ta tradycja w wojsku polskim. Ona realnie nie istnieje, albowiem za jej trwanie odpowiadają publicyści piszący, nieświadomie wcale, w duchu marksistowskim, różne laurki sławnym dowódcom. Służących obecnie w armii i marynarce żołnierzy i oficerów te opisy nie interesują. Oni bowiem, do niedawna szli do służby motywując swoją decyzję wyłącznie względami materialnymi. Można oczywiście powiedzieć, że tak jest zawsze, w każdej armii. Tak, ale są sfery, w których bliskość i namacalny charakter tradycji jest ważny. Tego w Polsce nie ma i taki mechanizm musi dopiero powstać. Jest jeszcze gorzej, bo oficerowie ze szkoły marksistowskiej mają swoją, ukrytą przed okiem profanów tradycję, która ujawnia się czasem w całej swojej potworności. Oni to wiedzą i czasami robią te demaskacje celowo. Ci zaś, którzy są spoza takiego układu, czują się wtedy jak ofiary, albowiem nie są wtajemniczeni. Nie potrafimy całkiem uwolnić się od tradycji komunistycznej, o czym świadczyć może choćby państwowy charakter pogrzebu Mirosława Hermaszewskiego. Nie rozumiem bowiem tej jego zasługi. Pewnie nie zrozumiałby jej także admirał Fisher, który, jako dziecko, musiał bardzo długo pucować pokład za pomocą specjalnego kamienia, zanim mu pozwolono na jakieś luzy w służbie.

We wstępie do książki Anglik tatarskiego chana, są jeszcze lepsze rzeczy. Pisze nam bowiem Gabriel Ronay, jak wpadł na trop angielskiego dyplomaty w służbie mongolskiej. Stało się to, kiedy pisał swoją książkę o Draculi. Przyznam, że byłem zaskoczony, bo wydawało mi się, że Anglik był napisany przed Draculą. Oto Ronay pisząc swoją książkę o Vladzie Palowniku konsultował się z tym oto człowiekiem https://en.wikipedia.org/wiki/Szabolcs_de_Vajay

Pan ten, którego życiorys należy do mocno nietuzinkowych był heraldykiem i historykiem, a także zapewne szpiegiem i dyplomatą, pozostającym całkowicie poza plemiennymi kółkami wzajemnej adoracji tak charakterystycznymi dla publicystów i humanistów z Polski. Ronay, w końcu pracownik uniwersytetu, swobodnie powołuje się na niego we wstępie do swojej książki i pisze iż Szabolcs de Vajay potrafił udowodnić, że Dracula był w prostej linii potomkiem Czyngis Chana. Już widzę, co by się działo, gdyby ktoś w Polsce wyskoczył z taką rewelacją. Metoda bowiem stosowana tu na miejscu polega na gwałtownym zaprzeczaniu wszystkim niestandardowym rewelacjom z przeszłości. Co w takim razie jest akceptowane? Wyłącznie tradycja marksistowska. I nic więcej. To zaś znaczy w praktyce, że odbiera się podmiotowość wszystkim postaciom, żyjącym i nieżyjącym, poza członkami własnego gangu.

Ronay był na tyle zaciekawiony teorią swojego rodaka, że zaczął kwerendę w źródłach dotyczących najazdu Mongołów na Węgry i tak oto trafił na ślad Anglika. Wierzył przy tym w dodatku, że Szabolcs de Vajay ma jakieś dokumenty potwierdzające pochodzenie Draculi. Mniejsza o to, czy je miał. Istotne jest, że ta sugestia, całkiem przecież nieprawdopodobna, bo otwierająca drogę dzikim zupełnie spekulacjom, doprowadziła Ronaya do tak niezwykłego bohatera, jak Anglik tatarskiego chana.

I teraz naszym oczom ukazują się sprawy zupełnie nowe, choć dobrze znane, a nowe przez to, że zostały w inny sposób oświetlone. Ronay, słysząc ekscytującą, choć mało prawdopodobną teorię rozpoczyna poszukiwania, które prowadzą go ku prawdziwym rewelacjom. W Polsce mechanizm ten by nie zadziałał, albowiem autor, albo by się cofnął, wystraszony tym, że zrobi, coś, co nie spodoba się przemalowanym na różne kolory marksistom, albo poszedłby tropem wskazanym przez de Vajaya i trafił wprost na sabat czarownic Wielkiej Lechii. Co oczywiście spotkałoby się z milczącą akceptacją środowisk marksistowskich, albowiem to one kreują ten mechanizm.

Działanie tego mechanizmu – albo gender, albo Wielka Lechia jest dla niektórych fatalne w skutkach, ale dla innych, na przykład dla nas, zbawienne. Możemy bowiem ze spokojem wydawać takie książki, jak omawiane powyżej. I to nas ratuje przed różnymi pułapkami.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ojciec-dreadnoughta-admiral-john-fisher-1841-1920/

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

  5 komentarzy do “O pożytku płynącym z czytania wstępów do książek”

  1. Dzień dobry. Otóż to właśnie. Nie ulepszymy nic w naszej rzeczywistości jeśli nie pozbędziemy się tych przemalowanych marksistów. Trzeba ich najpierw wskazać, wykazać że są marksistami nie kim innym, potem znienacka podejść i podrapać nieco, by cienka warstwa farby zeszła trochę. I mamy QED. Oczywiście istnieje ryzyko że jeśli to się uda całkowicie, to tylko wiatr tu będzie hulał. No ale inaczej się nie da. To wszystko musi najpierw upaść z trzaskiem, żeby potem coś można było zbudować z sensem od nowa. Ten upadek nastąpi z pewnością i będzie huk straszny, trzeba będzie mieć wtedy coś na głowie – żeby przeżyć, ale i w głowie, żeby nie popełnić jakichś poważnych błędów. Ciekawe czasy idą…

  2. To wszystko musi najpierw upaść z trzaskiem, żeby potem coś można było zbudować z sensem od nowa.

    ???

    Druga strona tak nie myśli. Tak to widzę.

  3. Panie Gabrielu, abstrahując od faktycznego i niemałego politycznego uwikłania gen. Mirosława Hermaszewskiego (ale czy wtedy mogło być inaczej, jeśli się chciał cośkolwiek osiągnąć w PRL-u w kosmonautyce?), to uważam, że pogrzeb państwowy należy się temu człowiekowi jak psu buda. Nie tylko dlatego, że był, jak dotychczas, jedynym obywatelem państwa polskiego w kosmosie (i nie dlatego, że jako jedyny kosmonauta na świecie został osobistym teściem Ryszarda Czarneckiego; to zaszczyt, który ominął i Gagarina, i Glenna, i Armstronga, i Aldrina, i Tierieszkową…). Należy mu się za pewien dowcip:

    Zanim Rosjanie wysłali w kosmos człowieka, wysłali psa.

    Zanim Amerykanie wysłali w kosmos człowieka, wysłali małpę.

    Zanim Polacy wysłali w kosmos człowieka, wysłali Czecha. (Były eurodeputowany z ramienia KPCz, towarzysz Remek, na pewno potwierdzi…)

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.