lut 192024
 

Od czytania laurek na temat bohaterskich postaw leśników w czasie II wojny światowej, może człowieka rozboleć głowa. Nie ma chyba gorszego pomysłu na propagowanie wiedzy o lasach i leśnikach w czasie wojny niż publikacja broszurek typu: Leśnicy w okresie II wojny światowej na Kielecczyźnie. Połowę tej broszury zajmują opisy wyczynów Hubala, znaczną część kawałki poświęcone Powstaniu Styczniowemu, do tego jeszcze fragmenty dotyczące czasów dawniejszych i gospodarki leśnej od średniowiecza do odzyskania niepodległości. To co pozostaje, poświęcone jest działalności leśników w walce z okupantem. Są to historie tragiczne i nie dające nadziei. No, ale to one właśnie są elementem procesu wychowawczego, jakiemu poddaje się dzieci i młodzież, by uwrażliwić ją na sprawy związane z walką o niepodległość. Osiąga się w ten sposób efekt odwrotny od zamierzonego, ale to nikomu nie przeszkadza, albowiem istotnym celem takiej działalności jest zagospodarowanie emocji lokalnych działaczy i badaczy historii, którzy chcą wreszcie zrobić coś pożytecznego i zmusić kogo się da do czytania swoich produkcji, najlepiej decyzją administracyjną.

Sprawa ta nie dotyczy tylko leśników, ale całej problematyki wojennej w ogóle, leśnicy są tu tylko odpryskiem tendencji ogólnych. Wszystko zaś zaczyna się od intencji. Najczęściej fałszywej. I jest gorsze niż działalność oszustów matrymonialnych podszywających się pod amerykańskich żołnierzy na przepustce. Każdy, kto działa ze złą intencją, ale potrafi zdobyć się na odrobinę kokieterii, może w Polsce pisać i mówić o II wojnie światowej co mu się podoba. Byle tylko wskazał na poświęcenie jakie było udziałem narodu i jego pojedynczych jednostek. Po takim zabiegu może już wszystko. Może kłamać, przeinaczać fakty, wskazywać zdrajców tam gdzie ich nie ma, albo wręcz robić z nich bohaterów. I nikogo to dziwić, ani zastanawiać nie będzie, albowiem napisał lub powiedział kilka ciepłych słów o naszych chłopakach…A wiecie, jakie to jest ważne, prawda? No więc to w ogóle nie ma znaczenia, albowiem wszyscy traktują zmarłych i pomordowanych instrumentalnie. Poza ich rodzinami, ale to też nie jest takie pewne. Całe przedstawienie zaś polega na tym, że żywi, ustawieni w jakąś hierarchiczną piramidkę, gwarantowaną przez do końca nie wiadomo kogo, każą wierzyć czytelnikom, że to oni są tymi martwymi bohaterami. No, może nie do końca, ale prawie…albowiem ze swadą i znawstwem opisali ich losy. Takie działania oceniam jako głupkowate, kokieteryjne i nieskuteczne. W Polsce zaś mamy całą tradycję publicystyczną i autorską, którą można by określić jako kreowanie nieskuteczności. Da się to skrócić do jednego wyrazu – pozerstwo. Kiedy jednak to pozerstwo ma w tle pomordowanych i zakopanych gdzie popadnie biedaków, staje się narzędziem politycznego wpływu, a wcześniej licznych emocjonalnych szantaży. Znamy to ze szkół i późniejszych naszych aktywności, z jakichś pogadanek, zlotów patriotycznych i temu podobnych imprez. Wobec tego, co opisałem: nieskuteczności, kokieterii i pozerstwa, chciałbym dziś zaproponować inną metodę opowiadania o czasach II wojny światowej. Zamiast o bohaterach lub zdrajcach opisanych, jako bohaterowie, porozmawiajmy o zdrajcach najbardziej autentycznych i prawdziwych, w dodatku wywodzących się z grupy zawodowej, która – w całkowicie błędnym, żeby nie rzec obłąkanym przekonaniu – znajduje się poza wszelką krytyką dotyczącą kolaboracji. Porozmawiajmy o leśnikach…

W przywołanej tu pracy, a także w Wikipedii przeczytać możemy, że policję niemiecką i gestapo sprowadził do śpiącego Michniowa leśniczy z Zagnańska, volksdeutsch Berthold Jekl. Pan ten, w czasie kiedy zbliżała się ofensywa radziecka wyjechał spokojnie do Kielc, a następnie ewakuował się wraz z armią niemiecką. Potem, jak piszą we wspomnianej broszurce, mieszkał w okolicach Hamburga i działał na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Chciał też ponoć wrócić do Polski, ale władze się nie zgodziły. Jak mogły się zgodzić? Wszak Herr Jekl, gdyby tylko się tu zjawił natychmiast zacząłbym mówić, a rzeczy, które by popłynęły z jego ust mogłyby zachwiać najświętszymi, wypracowanymi przez całe lata Polski Ludowej narracjami dotyczącymi oddziałów partyzanckich. Oto czytamy:

Leśniczym leśnictwa Gózd był Berthold Jäckel (Jaekel, Jackel). Z pochodzenia był Niemcem. Z dniem 1 listopada 1937 roku przeniesiony został do nadleśnictwa Zagnańsk, obejmując leśnictwo Gózd. Stanowisko to sprawował również prawie przez cały okres okupacji. Ten okres pracy zapisał raczej negatywnie w historii tutejszego leśnictwa, jak i regionu przyczyniając się m.in. w 1943 roku do śmierci wielu osób. Władysław Okoń, w okresie okupacji Weteran Walk o Niepodległość  nadleśniczy w nadleśnictwie Bliżyn, w swych wspomnieniach na temat leśniczego Jäckela pisze: Objąwszy nadleśnictwo Bliżyn w 1938 roku miałem w leśnictwie Zbijów znajomego leśniczego, z pochodzenia Niemca, o nazwisku Jaskel. Po zajęciu Polski przez Niemców podał się on za Niemca, opuścił stanowisko leśniczego u mnie i jako znający polskie stosunki leśne oraz kielecką ziemię – został od razu specjalnym doradcą dyrektora lasów. Z początkiem okupacji został reichsdeutschem (lub volksdeutschem) a obaj jego synowie Konrad i Hubert, wówczas kilkuletni lub kilkunastoletni, należeli do Hitlerjugend. Longin Kaczanowski w opracowaniu Zagłada Michniowa pisze: Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że do rozpracowania wsi [Michniów] posłużyły gestapowcom meldunki konfidentów „Motora”, może Twardowskiego z Orzechówki, być może volksdeutscha Jekla [raczej Jäckela] (leśniczego z Zagnańska), który z nocy 11 na 12 lipca prowadził niemieckie oddziały leśnymi drogami pod Michniów. Potwierdza to również Cezary Chlebowski: Nocą z 11 na 12 lipca oddziały żandarmerii, gestapo i SS otoczyły kompleks lasów wokół Michniowa silnym pierścieniem. Niemców prowadził dobrze znający ten teren leśniczy, volksdeutsch Jekiel. Z leśniczówki Gózd w Jęgrznach Berthold Jäckel wyprowadził się z rodziną do Kielc pod koniec 1944 roku, a później wyjechał z wycofującym się okupantem do Niemiec. Po wojnie mieszkał w Hamburgu i działał (prawdopodobnie) w polsko-niemieckim pojednaniu. Chciał wrócił do Polski, ale władze polskie się na to nie zgodziły.

To jest dość zaskakujące, żeby nie powiedzieć zdumiewające, bo w przypisie do informacji na temat Jekla, znajdującej się w Wikipedii czytamy:

Pewne światło na genezę pacyfikacji rzuca sprawozdanie Bogdana Ostachowskiego ps. „Puer”, sporządzone na potrzeby powojennego procesu Dowódcy SS i Policji w dystrykcie radomskimSS-Brigadeführera Herberta Böttchera. Ostachowski twierdził, że por. „Ponury” już kilka dni po akcji bojowej w rejonie Łącznej i Berezowa (2/3 lipca 1943) otrzymał od Władysława Materka wiadomość, iż Niemcy rozpracowali część struktur konspiracyjnych w Michniowie (Materek miał uzyskać tę informację od niemieckiego konfidenta z Orzechówki, niejakiego Twardowskiego). Z tego powodu część sztabu „Kuźni” przeniesiono do Suchedniowa oraz usunięto ze wsi wszystkie kompromitujące materiały. „Ponury” miał także opracować plan obrony Michniowa. Tymczasem na tydzień przed pacyfikacją w Michniowie pojawił się ppor. Jerzy Wojnowski ps. „Motor”. Przebywając we wsi uzyskał m.in. informację, że skrzynkę kontaktową konspiracji przeniesiono z domu Materka do domu gajowego Władysława Wikły. Patrz: Kaczanowski 2013 ↓,

Twardowski z Orzechówki ostrzegł Materka,  a ten poinformował „Ponurego”. Jan Piwnik zaś – Ponury – planował nawet obronę Michniowa, ale się rozmyślił? Wysłał za to do wsi Jerzego Wojnowskiego, który następnie został oskarżony o zdradę i rozkazem generała Fieldorfa stracony. Dobrze wszystko układam, czy nie? Coś mi się chrzani w mojej biednej głowie? Longin Kaczanowski, pisze, że jeden zdrajca to mało, musiało być tych zdrajców więcej. Wymienia wśród nich Twardowskiego z Orzechówki. No więc jeszcze raz – Twardowski powiedział Materkowi, a Materek Piwnikowi. Co powiedział? No, że wieś zostanie spalona, że jest dokładny plan, a Niemcy mają listy proskrypcyjne z nazwiskami osób przeznaczonych do zabicia, a nawet datami ich urodzin. I wyobrażacie sobie, że nikt tych ludzi nie ostrzegł?! Nieprawdopodobne! Myślę więc, że Herr Jäckel, działając w polsko-niemieckim pojednaniu nie miał sobie nic do zarzucenia, a jego prośba o pozwolenie na powrót do Polski była szczerą prośbą człowieka, który zrobił wszystko co mógł, ale wyszło jak wyszło. No i on, po latach zupełnie nie wie, dlaczego tak się stało. I pomyślcie teraz – jakie to szczęście, że oni wszyscy już nie żyją.

Historia pana Jäckela to jest jednak nic, w porównaniu z historią nadleśniczego z Biłgoraja pana Müllera. Był to człowiek wielce zasłużony dla lokalnej społeczności, służył nawet w legionach Józefa Piłsudskiego i miał jakieś zasługi na polu bitwy. Do tego był szefem straży porządkowej w Biłgoraju, powołanej właśnie na wypadek wojny. Zamiast jednak pilnować miasta i porządku, sprowadził, za pomocą radiostacji, niemieckie samoloty, które to miasto obróciły w perzynę. Pan nadleśniczy został schwytany, wraz z dwoma przebywającymi w jego domu Niemkami i po krótkim, doraźnym procesie stracony. Funkcję nadleśniczego pełnił od roku 1926, co powinno pozbawić nas jakichkolwiek złudzeń dotyczących istotnej, to znaczy strategicznej funkcji lasów państwowych. Mamy oto zasłużonego legionistę, który awansuje po przewrocie majowym, właśnie dlatego, że jest zasłużony. Zostaje nadleśniczym w olbrzymim kompleksie lasów znajdującym się w obrębie Centralnego Okręgu Przemysłowego. W uznaniu zasług, jak można się domyślić. Przez trzynaście lat daje się poznać, jako znakomity gospodarz terenu i człowiek publicznego zaufania. Jednocześnie prowadzi działalność szpiegowską i dywersyjną na rzecz Niemiec. Być może nie od samego początku, ale od momentu kiedy władzę w Niemczech objął Hitler. No, ale to znaczy, że ktoś musiał się z panem nadleśniczym kontaktować i zlecać mu różne zadania. On sam zaś, jak piszą w sieci, był kierownikiem siatki szpiegowskiej. Kogo ona obejmowała? Tego już nie wiemy, ale chyba nie będzie zbyt ryzykowną tezą wskazanie, na jego podwładnych? Czy będzie? Sam nie wiem. Jako były uczeń techniku leśnego  w Biłgoraju, człowiek świadomy, że szkoła ta, jak również techniku w Zagnańsku, utworzone po II wojnie światowej, były w byłym COP najważniejszymi placówkami edukacyjnymi w zakresie leśnictwa, przeżywam pewne niepokoje. Szczególnie jeśli sobie przypomnę, że przez lata siedemdziesiąte, o czym wiem z opowieści starszych kolegów, w szkole i internacie panował dryl wojskowy. Nie można było, na przykład, mieć przy sobie żadnych przedmiotów pochodzących z „cywila”. Mówimy o złotej dekadzie Gierka, nie o żadnej Jaruzelszczyźnie, bo wtedy to ja już tam byłem i w zasadzie można było mieć przy sobie wszystko poza wódką i papierosami.

Jasne jest więc, przynajmniej dla mnie, że stosunki szef-podwładny były w lasach szczególne i w zasadzie niczym nie różniły się od wojskowych. A sądzę wręcz, że były surowsze, albowiem w grę wchodził majątek znacznej wartości. No i bezcenna wiedza terenowa, tak przecież potrzebna w czasach kiedy nie było GPS.

Dziś leśnicy postrzegani są dwojako. Oni sami widzą siebie, jako gromadę sympatycznych zgrywusów-pasibrzuchów, którzy mają co prawda nieprzyjemną misję, bo wycinają drzewa, ale w sumie to równe z nich chłopaki. Ludzie spoza lasu w ogóle nie rozumieją po co oni istnieją. I nikt im tego nie wyjaśnia, albowiem komunikacja na linii las-społeczeństwo budowana jest na fałszywych paradygmatach. Z grubsza można je określić jako – kokieteryjno-ekologiczny lub ogłupiająco-patriotyczny. Jeśli zaś chodzi o komunikację wewnętrzną w lasach, to jej po prostu nie ma. Panuje stała, nie dająca się niczym zniwelować nieufność branżowa. Wszystko zaś podlane jest sosem rubasznej wesołości. I cały czas wraca kwestia prywatyzacji lasów. Teraz zaś mówi się o jakichś spółkach, które mają ułatwić wszystkim życie. Ciekaw jestem kto będzie zasiadał w ich zarządach. Bo moim zdaniem będą to sami agenci, których celem będzie rozparcelowanie i sprzedanie lasów. W czasie tych czynności wszyscy będą się uśmiechać i poklepywać wesoło po udach i brzuchach. Las bowiem, według opinii samych leśników, jest dziś jedynie magazynem surowca. Ekologowie zaś postrzegają go jako pretekst do wyłudzania pieniędzy.

Ja zaś nieskromnie chciałem przypomnieć na koniec swoją, prywatną definicję lasu, którą już tu kiedyś umieściłem – Las jest to część latyfundium i nie funkcjonuje on bez pozostałych części latyfundium, czyli bez pół uprawnych i bez tartaku oraz gorzelni, a także innych urządzeń służących podnoszeniu kultury ogólnej latyfundium. To zaś może być prywatne, albo państwowe. Po likwidacji prywatnych latyfundiów, las stał się częścią wielkiego latyfundium państwowego. Historia zaś likwidacji majątków prywatnych uczy nas, że zawsze, podkreślam – zawsze – zaczyna się owa likwidacja od parcelacji lasów. Potem przychodzi kolej na resztę. Miejmy to zawsze w pamięci. I nie ufajmy gawędom leśników oraz ich tłumaczeniom. W najlepszym razie są oni bowiem ograniczonymi durniami, co i tak jest pocieszające, jeśli pomyślimy, kim mogliby być mają do dyspozycji takie narzędzie jak las.

I jeszcze jedno na koniec. W opinii leśników najbardziej znienawidzonym ministrem od czasów odzyskania niepodległości w roku 1918 był Michał Woś. Nienawidzili go solidarnie wszyscy leśnicy. I ci jeżdżący na pielgrzymki, biorący udział w sadzeniu dębów papieskich, celebrujący święta patriotyczne, a także ci, co mieli to wszystko w nosie i chcieli, po robocie, rozerwać się gdzieś, a także żeby im wszyscy dali święty spokój i raz na zawsze się od nich odpieprzyli. Czym to było spowodowane? Nie wiem, ale mam pewne przypuszczenia. No i jedną sugestię. Oto wczoraj ktoś wspomniał tu bitwę pod Rząbcem . Planowano tam postawić monument upamiętniający Brygadę Świętokrzyską. Nadleśniczy z nadleśnictwa Włoszczowa uparł się jednak, że nie będzie tego kamienia. No, ale Woś – powszechnie znienawidzony przez leśników – też się uparł i kamień postawili. Na dziś to wszystko.

  15 komentarzy do “O tradycji kolaboracyjnej w lasach państwowych”

  1. Dzień dobry. Otóż to. Ten kto zyskuje, jest winny, jak mawiali starożytni. Kto zyskał na rozwaleniu polskich latyfundiów funkcjonujących jako tako jeszcze do 1914-go? Mniej więcej wiemy. Plan pozbawienia Polaków własności, pauperyzacja ich i rozpędzenie po świecie w charakterze taniej siły roboczej realizowany jest w najlepsze, przy ich – niestety – całkowitej nieświadomości. Ja niewiele wiem o leśnikach, znam kilku, niezbyt dobrze. Twarde fakty jednak są takie, że administrują oni mieniem odebranym niegdyś właścicielom i zamienionym w tak zwaną własność państwową. Państwo zaś, w tamtej epoce, było przykrywką dla międzynarodowych organizacji przestępczych, drenujących kontrolowane kraje praktycznie ze wszystkiego mieszając w głowach biednym ludziom, zabiwszy uprzednio tych, którym trudno było w głowach mieszać. Nie mamy zatem wielu powodów, żeby się tym państwem zachwycać a już na pewno nie ginąc za nie w jakiejś wojnie. Ono jest rodzajem dekoracji zasłaniającej istotne mechanizmy rządzenia, udającym państwo, jakiego obraz ludzie tutaj noszą w sobie od pokoleń, wzbogaconym o, za przeproszeniem, „sprawiedliwość społeczną”. Możnaby rzec zatem; „na cholerę nam takie państwo!?” Jest jednak powód, dla którego powinniśmy go bronić, całego, z leśnikami włącznie. Otóż zbliżamy się do fazy, w której takie atrapy nie będą już gangsterom potrzebne i zostaną zlikwidowane. Nie uważają oni bowiem już za potrzebne nawet udawania, że mamy coś do powiedzenia i że istnieje instytucja przez nas kontrolowana, reprezentująca nasze interesy i ich broniąca. To dla nich tylko kłopot. Dużo bardziej kusząca jest koncepcja uczynienia nas po prostu aktywami korporacji, które przejmą wszystko, z lasami włącznie. To już niech będą ci leśnicy, choćby i z volkslisty…

  2. No, ale ja ich nie chcę przecież rozstrzeliwać…a przynajmniej nie od razu i nie wszystkich

  3. Partyzantka leśna, naziemna przechodzi do historii. Przyszłość to partyzantka miejska podziemna 😉

  4. – Pan wie lepiej… 😉

    Ja, jako ojciec dwojga dorosłych dzieci, wiem tylko, że można kogoś skrzywdzić okazując mu pobłażanie. Wobec tego – ja też nie strzelałbym, ale tego i owego wartoby porządnie obić – dla jego własnego dobra…

  5. Jak wyglądało zarządzanie lasami i majątkami ładnie opisała niemodna autorka w „Dewajtis”. Pokazała mechanizm jak to się robi. W filmie nie było z tego nic.

  6. Ja bym tu trochę oponował. Oczywiście nie chodzi o tych winowajców z okresu wojny. To se ne vrati. Ale – też mając odrobinę wiedzy na temat „lasów państwowych” (na przestrzeni znacznej, bo od lat 50-tych zaczynając) – byłbym jak najbardziej za postulatem Pana Knechta

  7. Bł. Jadwiga Zamoyska w książce ” O miłości Ojczyzny” dawała konkretne rady czego nie robić, a co jest wskazane. Ona też zwracała uwagę na dewastację lasów. Radziła naukę księgowości. Uznała, że to podstawa.

  8. Zastanawia mnie chęć powrotu do Polski tego folksdojcza.Obudził się w nim Polak ?Jakoś nie wierzę .

  9. Ja nie wiem, jak mam tłumaczyć…facet ostrzegł Piwnika przez informatora działającego na obie strony. Liczył może, że Piwnik obroni wieś, albo ewakuuje najbardziej zagrożonych. Tym czasem nic się nie stało. Więcej, po pierwszej pacyfikacji, Piwnik napadł na pociąg z cywilami, zastrzelił 20 Niemców i napisał kredą na wagonach – za Michniów. Dwa dni później była druga pacyfikacja. Już było wiadomo, że Piwnik nic nie zrobi w sprawie Michniowa. Pan folksdojcz zrobił co mógł, potem wyjechał. Po wojnie chciał wrócić, bo nie czuł wyrzutów sumienia. Niby z jakiej racji?

  10. Ten leśniczy miał jednak jakąś wrażliwość – „sumienność”, jak mówią w swoim slangu terapeuci od zaburzeń osobowości, ale może nie aż taką wrażliwość, jak Stachura, który miał wyrzut sumienia, że się żyje, a tylu umarlło. Dobrzy leśniczy to byli tylko w Siekierezadzie, czyli w bajkach.

    https://youtu.be/i73-t759-ms?si=pu_Cm5uW11BN1UX2

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.