mar 272024
 

Ponieważ jestem trochę zajęty zostawiam Wam fragment I tomu Baśni socjalistycznej. Mamy trochę zaległości wydawniczych, to znaczy tytuły zlecone do tłumaczenia w zeszłym roku, nie są jeszcze obrobione redakcyjnie i muszę się za nie zabrać teraz. Na konferencji w Krakowie zostało jeszcze tylko 15 miejsc. Do Ojrzanowa zapisało się 46 osób, więc chyba zamknę listę, bo nie ma co szaleć. Jak ktoś się chce jeszcze zapisać to proszę dziś i jutro, potem lista będzie zamknięta.

A teraz już wspomniany fragment książki

Przyzwyczajeni do opisu terroru, krwawych rozpraw caratu i jego siepaczy z dzielnymi rewolucjonistami, nawet jeśli coś nam już w głowie zaświtało po przeczytaniu opisów warunków panujących w najstraszniejszych rzekomo więzieniach, nie unikniemy zaskoczenia i zdziwienia, czytając taki oto fragment:

 

Wyczuwaliśmy nadciągające burze i byliśmy jak gdyby zamknięci w domu obłąkanych. Ucisk bowiem caratu nie był systemem więzienia: nosił raczej charakter systemu staroświeckiego szpitala warjatów. Regime ówczesny caratu nie był straszny. Niepodobna go porównać nawet z systemem Metternicha np., Mikołaja I, lub choćby raju bolszewickiego dzisiejszej Rosji. . . Cokolwiek inteligentniejszy człowiek dawał sobie z nim radę doskonale, czy to w życiu prywatnem, czy w konspiracji… Był on jednak obrzydliwie wstrętnym przez swój niszczycielski – i to

z natury samej niszczycielski – charakter.

 

Autorem tych słów jest Józef Dąbrowski podpisujący swoje dzieła pseudonimem Józef Grabiec. Był to szwagier Marii Dąbrowskiej, człowiek wykształcony, uczestnik wszystkich antycarskich konspiracji, bojownik o wolność, na dodatek prawnik, pułkownik wojska polskiego, który w tym wojsku tworzył sądownictwo. Dąbrowski pozostawił po sobie tom uroczych i kokieteryjnych wspomnień zatytułowany Czerwona Warszawa. Zmarł niestety w sile wieku, w roku 1926. Był także Dąbrowski alias Grabiec korespondentem pisma Przedświt w mieście gubernialnym Warszawie, a więc trudno go podejrzewać o to, że kłamie lub koloryzuje, pisząc o swoich własnych towarzyszach. Był to oficer, a więc człowiek mający niewiele lęków i bez kłopotu podejmujący decyzje. Jego młodość upłynęła na konspirowaniu przeciwko zaborcy, a wspomnienie opresji, w której się znajdował, wygląda tak jak wyżej. To nie wszystko jednak, bo nie tylko okoliczności, ale także ludzie byli przedmiotem zainteresowania Józefa Grabca. Pisał on o swoich znajomych, kolegach i przyjaciołach ze swadą i wdziękiem.  Oto młody Józef wybrał się z bratem na wycieczkę krajoznawczą na Podlasie. Wycieczka była niewinna, jednak wieśniacy z podlaskich wsi, prawosławni jak mniemać należy, donieśli do cyrkułu, że po okolicy kręci się dwóch takich i policja obydwu młodzieńców zaaresztowała. Ktoś powie – jak możesz autorze wątpić w niewinność tej ekskursji, toż można ci zarzucić, że trzymasz z reżimem. Nie trzymam, wiem jednak, że lojalni prawosławni plebeje prowadzeni przez równie lojalnego nauczyciela, który w tamtych okolicach zawsze jest prowodyrem, jeśli idzie o takie przygody, na pewno doskonale orientowali się, kim są przybysze i jaki jest cel ich wyprawy. Ponieważ jednak obszar penetracji nie był zamieszkany przez ludność polską, a więc to nie ekspedycja została nakarmiona, ale ona sama musiała fundować lokalnemu etnosowi i policji poczęstunek, żeby raczyli ją wypuścić z rąk.

Jeszcze ciekawiej opisuje nam Grabiec bój o dostarczenie strawy duchowej dla najuboższych. Chodziło o to, by siły postępu przejęły czytelnię Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Ideowa inteligencja warszawska – jak to określa Grabiec – zwyciężyła w końcu i…

 

Z ich przybyciem zmieniło się tam wszystko na lepsze – Czytelnie, wypełnione przedtem śmieciem, pozbawione dopływu nowych książek od lat jakichś kilkunastu, a przez to ignorowane zupełnie przez żywioł, mający dostarczać czytelników, ożyły. Dzięki ofiarności powszechnej, do której

uderzyli nowi zarządcy, zjawiły się tam: nowożytna beletrystyka polska, doborowa pod względem dydaktycznym, popularna literatura z rożnych dziedzin nauki i techniki. . . Młodzież przyszła z pomocą przy obsługiwaniu publiczności. Czytelnictwo się wzmogło. Rzemieślnicy i robotniczy

ogół warszawski znalazł nareszcie, choć skąpe, lecz jedyne źródło pokarmu duchowego.

 

Mamy tu ważny fragment tego, co w żargonie socjalistycznym określa się zwrotem zdobycze ideowe. Najważniejsze zaś i najbardziej brzemienne wyrazy w tym fragmencie brzmią – Młodzież przyszła z pomocą oraz skąpe, lecz jedyne źródło. Lektury w Towarzystwie Dobroczynności były dostępne za darmo i chodziło tylko o to, by ktoś tam przychodził i znajdujące się tam książki czytał.  Najpierw więc postarano się, by znalazła się tam literatura stosowna dla krzewienia nowych idei, a więc najpierw Stefan Żeromski, a za nim nauka i technika, następnie zaś młodzież ideowa, czyli jacyś nierozpoznani gimnazjaliści z ubogich dzielnic zaczęli te książki wypożyczać dla swoich ojców, matek, starszych braci i stryjów.

Nie obyło się bez awantur, albowiem niejaki Jan Jeleński, antysemicki aferzysta, jak go nazywa Grabiec, wszczął awanturę i usiłował wyrzucać z Towarzystwa Dobroczynności książki postępowe, a na ich miejsce chciał wstawiać literaturę wsteczną, konserwatywną i katolicką. Całe szczęście człeczyna ów, godny według Grabca najwyższej pogardy, był pojedynczym tylko głosem w całym jednobrzmiącym chórze postępu i odnowy. Zakrzyczano go. Jeleński reprezentował beznadziejną wobec sponsorowanego z Zachodu socjalizmu i współpracującego z nim aparatu ochrany opozycję wewnętrzną. Pogubioną, biedną i lansującą hasła pułapki, od razu i bez litości wykorzystywane przez socjalistyczną prasę. Nie był jednak Jan Jeleński byle kim. Prowadził sam jeden konserwatywne pismo Rola; jak wszyscy miejscy klerykałowie i konserwatyści w Królestwie wierzył w moc i potęgę przyrodzoną chłopa, który miał podźwignąć kraj z upadku i sam jeden, bez niczyjej pomocy wyzwolić się spod ucisku, w jakim trzymają go Żydzi. Syn Jana Jeleńskiego jest na pewno znany wszystkim, którzy kochają matematykę, to inżynier Szczepan Jeleński, autor popularnej książki dla dzieci Lilavati oraz innej noszącej tytuł Śladami Pitagorasa. Jego książki, podobnie jak książki Teodora Jeske-Choińskiego, zostały po wojnie wycofane z bibliotek i zniszczone. W ostatniej chwili dla dwóch tytułów cofnięto ten nakaz – właśnie dla tych, które wymieniłem. Poświęcam Jeleńskim, ojcu i synowi tyle miejsca, żeby wszyscy widzieli, jak nieprzejednani wobec takich jak oni byli socjaliści, zarówno ci, którzy wierzyli w wolną Polskę, jak i ci drudzy, dla których wolna Polska nie znaczyła nic ponad jej żywe zasoby, które można zapędzić do niewolniczej pracy.

Grabiec czyni Jeleńskiego wręcz denuncjatorem, który zniszczył czytelnictwo postępowej literatury w Królestwie, a także doprowadził do likwidacji tajnego nauczania dzieci z niezamożnych domów, w wyniku czego aresztowano różnych ważnych działaczy, w tym samego Ludwika Krzywickiego oraz Stefanię Sempołowską. Ani Jeleński, ani jego pismo z całą pewnością nie miało takiej mocy, by skłonić ochranę do zagarnięcia tych wszystkich ludzi do więzienia. Poza tym, jak to po raz nie wiem już który czytamy w kolejnym tomie wspomnień, śledztwo ciągnęło się ślamazarnie i wreszcie wszystkich wypuszczono. Najciekawiej wyglądało aresztowanie i „męczeństwo” Żeromskiego, na którego też ponoć Jeleński doniósł. Oto opis:

 

W trakcie jakieś takiej „razzii” na inteligencję został między innemi  aresztowany Stefan Żeromski. Nie znaleziono nic podejrzanego, były wątpliwości, co z nim zrobić… Nie odstawiono go też do Cytadeli lub na Pawiak – lecz zawieziono do właściwego cyrkułu policyjnego. Wobec zaś tego, że Żeromski był chory, a, co najważniejsze, areszt cyrkułowy przepełniony – pozwolono mu czekać pod strażą w poczekalni do rana, aż przyjdzie „prystaw” (komisarz) i porozumie się z ,,ochraną” co do decyzji o jego losie. Żeromski czuje się nieludzko zmęczony. Do rana jeszcze kilka godzin.  Nieśmiało się też pyta dyżurnego stójkowego, wskazując na ławę pod oknem: „A czy nie mógłbym też – mój panie, tak sobie nieco się wyciągnąć?’ „Nie – tam to ja się położę, jak przyjdzie drugi pana pilnować – a pan może się przespać na ziemi” – brzmiała odpowiedź, bez żadnej złośliwości dana głośnemu pisarzowi i choremu człowiekowi…

Oczywiście wytrawny „cwaniak” – konspirator potrafił sobie poradzić i, gdy go wzięli, od razu urządził się wygodnie. Przygodnie jednak zabrany do więzienia inteligent był prawdziwym męczennikiem. A tak przygodnie „wziętych” była olbrzymia większość. Taktykę bowiem represji, stosowaną przez żandarmerię i „ochranę” rosyjską względem konspiracji, wybornie scharakteryzował Lew Tołstoj w „Zmartwychwstaniu”. Represje te przyrównywał on do łowienia ryb niewodem. Zagarniano mnóstwo ryb; większe wybierano, a małe rzucano na piasek na pastwę losu, nie troszcząc się o nie zupełnie. Dodam, że w Polsce, gdzie politycy konspirują „z dziada pradziada”, wszystkie nieomal większe ryby unikały sieci szczęśliwie.

 

Mam nadzieję, że powyższy fragment przeczytają ludzie, którzy w roku 1981 i później byli aresztowani za działalność opozycyjną, on bowiem jest adresowany do nich właśnie i ich osobistych przeżyć. I oni też z całą pewnością doskonale zorientują się, dlaczego większe ryby unikały sieci szczęśliwie.

Wyjaśnia nam także Grabiec inne tajemnicze kwestie. Pisze, że koniec XIX wieku był w społeczeństwie polskim zdominowany przez „synów dezerterów z roku 1863”, przez tchórzy i oportunistów, którzy biernie poddawali się rusyfikacji i nie potrafili nawet poprawnie pisać po polsku. Nie dość tego, społeczeństwo polskie końca wieku pary i elektryczności oskarżało wprost, w licznych pamfletach i ulicznych przyśpiewkach, cały socjalizm o współpracę z Niemcami i szczerą chęć storpedowania wszystkich porozumień pomiędzy aparatem urzędniczym a mieszkańcami Królestwa. Od siebie dodam tylko, że nawet gdyby socjaliści nie mieli żadnej szansy na storpedowanie takich układów, to ze wszystkich sił pomogłaby im ochrana, tak samo przesiąknięta niemieckimi wpływami, jak PPS i SDKPiL. Z tej świętej wiary w wybraństwo socjalistów, z wiary w świętość zrywu roku 1863 i przekonania o tym, że większość Polaków to tchórze wzięło się potem to straszliwe i tylekroć cytowane powiedzenie Józefa Piłsudskiego – naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.

O tym, że Grabiec kłamie i naciąga, przekonać się możemy, czytając taki oto fragment:

 

Sieroco się też czuły w tych czasach bardzo niewielkie grupy „czerwonych”, z patrjotycznego, czy też socjalistycznego znaku, pracujące z zapałem i niesłychanem poświęceniem, ażeby choć trochę naprzód posunąć sprawę lepszego jutra. Typ ówczesnego inteligenta prometeisty znalazł swego poetę w Żeromskim. Jego Dr. Piotr, Siłaczka, Raduski, Dr. Judym, Joasia i t. d., to obraz działaczy i działaczek ówczesnych z ich psychologią, przeżyciami, stosunkiem do ogółu … Warunki cenzuralne

jednak nie pozwoliły wielkiemu mistrzowi słowa polskiego i niezwykle wrażliwej duszy oddać w swych utworach pracy tej garstki prometeistów. A była ona ciężka i męcząca niezwykle.

 

Jak wiemy, nie ma w całej polskiej literaturze większego kłamcy i manipulatora niż Stefan Żeromski. Jego postaci są skrajnie nieprawdziwe, a sytuacje, które kreował, wprost komiczne z punktu widzenia obyczajowości i tego co zwykliśmy nazywać psychologią. Wszystko, co pan Stefan napisał, to jest propaganda tak zwanego lepszego jutra. Jutra, które nie nadeszło. Pora jednak teraz przyjrzeć się bliżej kolejnej kluczowej sprawie, czyli oświecaniu ludu, trosce największej wszystkich prometeistów polskich, rosyjskich i europejskich. Pora przyjrzeć się WKOL – Warszawskiemu Kołu Oświaty Ludowej. Żeby zbawić lud, należało najpierw nauczyć go pisać i czytać. Bardziej jednak czytać niż pisać, bo pisanie ludowi jest potrzebne w urzędach jedynie, a czytanie przyda się na co dzień. Do tego właśnie powołano całe zastępy siłaczek, które krzewiły oświatę na wsi, przekonane, że oto czynią coś nie tylko pięknego, ale także dobrego. I tak samo my myślimy dziś, ale rzeczywistość jest jednak nieco inna. Osoby te przygotowywały po prostu rzesze nieszczęśników, którzy w przyszłości mieli być zmuszeni do czytania książek Stefana Żeromskiego. Mechanizmy produkcji książek przeznaczonych dla ludu i system ich dystrybucji były tak pouczające i inspirujące wyobraźnię, że nie sposób je zlekceważyć i pominąć. Ludzie zaś odpowiedzialni za ich wzorowe działanie to prawdziwi tytani, postaci legendarne i wielkie, których życiorysy, nie wiedzieć czemu, nie są dziś szeroko znane. Oto pierwszy z nich – Bolesław Hirszfeld, bogaty mieszczanin warszawski pochodzenia żydowskiego, właściciel wielkiego mieszkania przy Placu Za Żelazną Bramą oraz zakładu wód leczniczych w ogrodzie saskim. Syn znanego warszawskiego bankiera – Stanisława Hirszfelda. Bolesław Hirszfeld wyemigrował za granicę i tam wraz z Teodorem Tomaszem Jeżem tworzył zręby polskich organizacji narodowych. Próżno jednak szukać jego życiorysu w wikipedii czy innych jakichś portalach. Został skazany na zapomnienie i ledwie ślady po nim i jego działalności znajdujemy w czeluściach internetu. Od czegóż jednak nasi dziejopisowie – Józef Grabiec i Ludwik Krzywicki. Obaj poświęcają Hirszfeldowi obszerne fragmenty swoich wspomnień. Obaj piszą o nim ze wzruszeniem i ciepłem. Był bowiem Bolesław Hirszfeld człowiekiem wyjątkowo moralnym, a Krzywicki wręcz twierdzi, że trzymał on w ryzach całą organizację zajmującą się produkcją literatury przeznaczonej dla ludu, czyli tych wszystkich groszowych wydań Żeromskiego, Konopnickiej i Orzeszkowej, a także pierwszej, najpopularniejszej książeczki wydanej przez Koło i zatytułowanej Opowiadania o ciekawych i pożytecznych rzeczach.

Co to znaczy, że Hirszfeld „trzymał w ryzach” swoich kolegów? To znaczy, że nie pozwalał im się upijać i łajdaczyć oraz histeryzować. Był przy tym dyskretny, ale stanowczy. Posługiwał się, jak pisze Krzywicki, dystyngowaną ironią. Był typem wychowawcy. Nazywano go Bosiem. Boś brał na siebie sprawy organizacyjne. To znaczy zbierał pieniądze na wydawnictwa ludowe, prowadził negocjacje z drukarzami i księgarzami i zawsze miał w nich ostatnie słowo. Skąd Boś brał pieniądze na wydawnictwa, tego nam Krzywicki nie zdradza, ale Grabiec pisze o tym wprost – od rodziny Natansonów. Zapewne także od własnego ojca.

Z Bosiem wiąże się ciekawa anegdota. Oto ten racjonalista, człowiek praktyczny, a jednocześnie uduchowiony i dobry, niełatwo poddający się emocjom, wybrał się kiedyś do wróżki. Poszedł tam wraz ze swoim kolegą, ale wróżka każdego przyjmowała oddzielnie. Boś, po wyjściu z gabinetu był niezwykle przygnębiony i smutny. Krzywicki nie potrafi wyjaśnić, co tam się stało, pisze tylko, że był niezwykle zaskoczony wiadomością, że Boś Hirszfeld po wyjeździe do Szwajcarii zażył truciznę i w ten sposób zakończył życie. Nie wiemy, jakie były motywy i nikt nawet nie próbuje nam ich wyjaśniać, zwalając wszystko na melancholię.

Krzywicki pisze, że na jego decyzję mógł mieć wpływ konflikt, jaki tlić się począł pomiędzy grupą tak zwanych oświatowców, którzy z czasem mieli zamienić się w ludowców i narodowców, a socjalistami, którzy zarzucali tamtym antysemityzm. Z czego ów konflikt wynikał, możemy się tylko domyślać. Nikt nam tego nie wyłoży wprost, tak samo jak nikt nam nie powie, skąd się brały pieniądze na działalność oświatową wśród ludu.

Krzywicki pisze, że zwłoki Bosia przywiezione na dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej były witane smutnym konduktem członków wszystkich politycznych opcji spiskujących przeciwko carowi. Był to pierwszy od lat manifestacyjny pogrzeb w Warszawie. Jego zaś śmierć opisywana była w słowach podniosłych i wielkich, pełnych najszczerszych emocji i krystalicznie czystych łez.

Hirszfeld był organizatorem kolportażu i finansów; dyrektorem marketingu, jakbyśmy dziś powiedzieli. Kto inny jednak pełnił w korporacji zwanej Kołem Ludowej Oświaty funkcję dyrektora wydawniczego. Była to postać naprawdę wielka i godna uwagi oraz szacunku, jest ona jednak podobnie jak Hirszfeld całkowicie zapomniana. Tym fantastycznym facetem, który – nie owijajmy w bawełnę – stworzył polską literaturę przełomu wieków był Bronisław Natanson, syn Henryka Natansona – bankiera, bratanek Jakuba Natansona – chemika. Bronisław Natanson był człowiekiem nowoczesnym, pewnym siebie, znającym krajowe ograniczenia i zdecydowanym, by je łamać i likwidować. Nie miał kłopotu z podejmowaniem decyzji, nie znał wahań i potrafił docenić naprawdę dobrych autorów, a jeśli nie było w pobliżu dobrych, to nagradzał takich, którzy wypełniali jego instrukcje. Był Bronisław Natanson pierwowzorem nowoczesnego wydawcy propagandysty, który wie dokładnie, czego wymagać od debiutantów, by jego firma zrobiła sukces, a nie plajtę. Ze stajni Natansona wyszli uważani za największych pisarze polscy: Orzeszkowa, Żeromski i wreszcie Reymont. To na zlecenie Bronisława Natansona Reymont zaczął pisać swoją największa, przeznaczoną dla ludu powieść zatytułowaną Chłopi. Natanson płacił bajeczne honoraria i wypłacał zaliczki. Nikt z ludzi, którzy z nim współpracowali, nie mógł się na niego skarżyć. Z rzeczy mniej popularnych wydał pan Bronisław potężne studium napisane przez Ignacego Matuszewskiego ojca, zatytułowane Dyabeł w poezji. Historia i psychologia postaci uosabiających zło w literaturze pięknej wszystkich narodów i wieków. Zostawmy jednak studia o diable i zajmijmy się pieniędzmi  i stosunkami towarzyskimi pana Bronisława. Oto w jaki sposób Józef Grabiec opisuje jego perypetie związane z uzyskaniem koncesji na działalność wydawniczą. Nie było to łatwe, bo nasz bohater coś tam w czasach studenckich, w Petersburgu, jak to mawiają „nawywijał” i uzyskanie koncesji było niemożliwe, ale….

 

Będąc w Petersburgu, Natanson zwrócił się do redaktora „Kraju”, Erazma Piltza, którego znał

jeszcze z czasów swego pobytu w uniwersytecie petersburskim, czy nie mógłby mu dopomóc

swojemi stosunkami w uzyskaniu koncesji. Piltz dał mu liścik polecający do niejakiego

Nowickiego, który mógł być pomocny. Natanson udał się nazajutrz rano do p. Nowickiego,

ale ten przeprosił, że w tej chwili nie może go przyjąć, gdyż śpieszy na miasto z powodu wyjazdu cesarza. Argument ten zdziwił Natansona, ale poszedł jeszcze raz o umówionej godzinie. Nowicki przyjął go bardzo serdecznie, objaśnił, że sprawa koncesji zależna jest całkowicie od opinji władz warszawskich i że tu może być pomocną baronowa Harting, która prowadzi salon w Warszawie, gdzie bywa generał Onoprijenko, szef żandarmów. Natanson skorzystał z tej rady i sprawa koncesji była już prawie załatwiona, gdy choroba jego i wyjazd za granicę przerwały dalsze zabiegi i spowodowały likwidację całego już tak świetnie rozwijającego się wydawnictwa. — Za następną bytnością w Petersburgu udał się znów Natanson do Nowickiego, chcąc mu podziękować za skuteczną radę i był przygotowany na zwykłą „rekompensatę brzęczącą”. Na pytanie jego wszakże, jak ma podziękować, Nowicki uderzył w nutę patriotyczną, mówił o tem, że dom jego jest polski, dzieci chowa po polsku i jest szczęśliwy, że mógł taką drobną usługę oddać wydawnictwu polskiemu, gdyż mu sprawy kultury polskiej leżą na sercu i t. p. „Jeżeli pan chce mi koniecznie czemś się odwdzięczyć — dodał — to poproszę o przysłanie mi „Słownika geograficznego ziem polskich”, który wychodzi obecnie w Warszawie”. — Ten „patrjota” polski był jednocześnie szefem

„ochrany” cesarskiej i zapewne jednym z ważniejszych szpiclów politycznych. Gdy w 1897 r. cesarz przyjeżdżał do Warszawy, Nowicki na parę tygodni przedtem przygotowywał „bezpieczeństwo” osoby cara.

 

Tyle o stosunkach, pora na pieniądze. Oto Orzeszkowa, sławna już na przełomie wieków, poczytna autorka otrzymywała od Lewentala za powieść 100 rubli, Żeromski jako debiutant dostał od Paprockiego 75 rubli za tom opowiadań. To wszystko było nic w porównaniu do honorariów Natansona, które szły w tysiące. Dosłownie. Pan Bronisław płacił 1000 rubli od tomu; Żeromski, ponieważ był jeszcze młody, dostał ten tysiąc za dwa tomy Ludzi bezdomnych. Ten sam Żeromski pisał na kartach swojej powieści Dzieje grzechu, że parobek w guberniach kieleckiej i lubelskiej zarabiał 18 rubli rocznie. I jestem przekonany, że żadnego z parobków tych guberni pan Stefan nie wsparł ani jednym rublem pochodzącym z honorarium otrzymanego za napisanie swojej prometejskiej powieści. 1000 rubli to była suma niemożliwa do wyobrażenia w tamtych czasach. Doktor Judym, kiedy jechał na posadę do uzdrowiska Cisy, otrzymał 600 rubli rocznie, pełne utrzymanie oraz możliwość prowadzenia prywatnej praktyki. To były warunki bardzo dobre, wręcz luksusowe. Okrągły zaś tysiączek rubli to już była poważna ekstrawagancja.

  2 komentarze do “Ci co niosą oświaty kaganiec”

  1. Dzień dobry. Ha, cóż, „znacie, to posłuchajcie” – chciałoby się rzec, znamy bowiem lepiej niż chcieliśmy tę „tfurczość” przez duże tfu – Żeromskiego i kompanów. Resume zawarte w „Baśni Socjalistycznej” jest doskonałe i myślę, że przyda się też wtedy, kiedy nasze dzieci dojrzeją do takich tematów (póki co – wolno to idzie…). Ale ja zwróciłem dziś uwagę na jeden drobiazg. Ciekawe byłoby dla mnie co też to było za „śmiecie”, którym wypełnione były te czytelnie, a które zastąpiła „literatura postępowa”. Skoro bowiem finansowane były misje Natansonów i Hirszfeldów – przecież charytatywnie oni tego nie robili, co to, to nie, to znaczy, że sytuacja była przez sponsorów oceniana źle. Musieli biedni ludkowie czytywać wtedy rzeczy z ich punktu widzenia – niestosowne. To jeszcze warto byłoby wykopać, tak jak Jeske-Choińskiego…

  2. To odkopywanie nie będzie łatwe

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.