lip 112022
 

Jak wiemy, wszyscy szydzą z popularyzacji, choć każdy uważa, że jak on sam zabierze się za spłaszczanie jakichś treści i przerabianie ich na rzekomo strawną papkę, to na pewno oszuka dużą liczbę osób i oni kupią jego produkt. Zwykle metoda ta stosowana jest na rynku książki. Książka bowiem jest produktem, który można realizować samemu, według własnych założeń, bez konsultowania treści z nikim właściwie. Zwykle za popularyzacje zabierają się także różni „poważni” badacze, nie tylko humaniści, ale także „ścisłowcy”. Piszę to celowo w cudzysłowie, albowiem od razu przypomina mi się Tomasz Rożek smażący jajka na masce samochodu w upalny dzień. Ten sposób popularyzacji nauki sprawił, że pan Tomasz został dziś doproszony do jakiegoś szacownego gremium zajmującego się kosmosem. Nie chce mi się nawet wymieniać jego nazwy. Widzimy jednak, że popularyzacja działa. Działa też na niwie humanistyki, gdzie zwykle treść uznawaną za poważną – nie wiadomo dlaczego właściwie – przerabia się na historię baletnicy w ciąży. Potem zaś, całkiem bez związku z emocjami i oczekiwaniami publiczności, wymaga się, by ta wyrażała entuzjazm i zachwyt. Próba wyjaśnienia komukolwiek, że w ten sposób odbiera się publiczności godność, degraduje się ją i poniża, przekracza zakres i możliwości wszystkich dostępnych formatów komunikacyjnych. Parający się popularyzacją profesor humanista, tylko zmruży oczy i pomyśli – a co ty tam możesz wiedzieć szmaciarzu…Tak będzie, nie ma co do tego wątpliwości. Zastanówmy się więc z czego składa się warsztat uczonego humanisty. Najlepiej sięgnąć w tym celu do opisów, które z wielkim entuzjazmem przywołują początki humanizmu i renesansu we Florencji. Jak wiemy Kosma Medyceusz zatrudniał 24 kopistów pracujących cały czas i przepisujących dzieła autorów starożytnych, które były następnie kolportowane na całą prawie Europę. To znaczy głównie do na Węgry i do Polski, bo tam humanizm i renesans odniósł największy sukces. Wenecjanie, Hiszpanie, nawet Francuzi początkowo, nie mówiąc już o Anglikach, mieli te projekty za oszustwo. No, ale skąd się brały te dzieła do przepisywania? Specjalnie wynajęci ludzie wykradali je z klasztorów. U początku warsztatu uczonego humanisty mamy więc rabunek bibliotek. Wszystko po to, by zmienić paradygmat wszystkich dostępnych narracji. To nie było łatwe i w zasadzie walka o tę zmianę toczy się do dzisiaj. Ci zaś, którzy wprowadzili ją jako pierwsi, pierwsi też poznali jej skutki. Myślę tu o średniowiecznym królestwie Węgier.

Przejdźmy jednak do czasów współczesnych. Czym zajmuje się humanista? Badaniem tekstów, albo artefaktów. Zawsze – podkreślam – musi wyjść od bardzo konkretnego tekstu, albo od przedmiotu i na tej podstawie rozwijać swoją narrację. Nie zajmujmy się póki co tym, czy jest ona w ogóle interesująca czy nie, a jeśli jest, to kogo interesuje. Nas zaciekawia jedynie to, kto zajmuje się kolportażem tematów do badań, które prowadzą potem uczeni humaniści. Jak wiemy na każdej uczelni jest jakaś hierarchia i ma ona taką samą masę i zwrotność jak wielki supertankowiec poruszający się w wąskim basenie portowym. Jeśli coś tam zostało zaplanowane dawno temu, nie ma mowy, by to zmienić przez dwieście przynajmniej lat. Pilnuje tego bowiem hierarchia, która powiększa się poprzez kooptacje, zwykle rodzinne, ale nie tylko. To się oczywiście wiąże z pozyskiwaniem budżetów na badania, a także z polityką państwa, które wymaga jakichś pożywek propagandowych dla swoich działań. Tych zaś mogą dostarczyć tylko certyfikowani uczeni z renomowanych uczelni. Tych, jak wiemy w Polsce nie ma, ale nikomu to nie przeszkadza. Teraz zadam pierwsze ważne pytanie – o które państwo chodzi? Bo jak wiemy państwo polskie stać dziś jedynie na wynajęcie kilku badaczy, a w zasadzie jednego – prof. Andrzeja Nowaka, który załatwia, a przynajmniej bardzo się stara, to co w innych krajach robią całe zespoły solidnie opłacanych ludzi, nie tylko związanych w uniwersytetem. Jakiemu państwu służy cała reszta badaczy humanistów? Tradycja polskiej humanistyki, o której wiele tu dyskutowaliśmy swego czasu, ujawnia to wprost – reszta zajmuje się utrwalaniu narracji niemieckiej. Ta zaś została sprokurowana na potrzeby mniej i bardziej dociekliwych Polaków na początku XX wieku i tak już zostało. Można sobie – właśnie z tego tytułu – poczytać albo o triumfie humanistów w Krakowie, albo o zatabaczonej szlachcie, a dla tych co mają jakieś wątpliwości jest legenda o Wandzie co nie chciała Niemca. Na tym zakończmy rozważania dotyczące podbudowy ideologicznej, na której opiera się polska nauka, określana jako dziedziny humanistyczne.

Wróćmy do tekstów i przedmiotów. Są one kontrolowane, a dostęp do nich jest silnie ograniczony. Nawet dziś, kiedy mamy Internet. Dawniej było jeszcze gorzej i żeby zobaczyć coś, co rzekomo lub naprawdę interesuje jakiegoś badacza należało mieć w ręku plik certyfikatów i pozwoleń. To oczywiście nie przeszkadzało innym badaczom, certyfikowanym, jak najbardziej, wykradać z różnych zbiorów cenne artefakty, albo wycinać z iluminowanych ksiąg, co lepsze kawałki, a potem sprzedawać to paserom. Ostatnio ten proceder się powtórzył i schwytano jednego z dyrektorów jakiegoś muzeum w Toruniu, który handlował monetami. Jak wielu ludzi związanych z muzealnictwem uważał on, że uwłaszczył się na zbiorach. To jest osobna kwestia – przekonanie, że opieka nad zbiorami to prawie jak własność. Nie będziemy się tym dziś zajmować. Jeśli ktoś kontroluje dostęp do tekstów i przedmiotów, to znaczy, że ma wpływ na to, jak będą one opisywane. Jeśli „uczony” ma przymus – bo na tym polega metoda – by wyciągać wnioski oglądając kawałek renesansowego kafla, a potem porównywać ten kawałek z innymi kawałkami, to znaczy, że jego życie jest katastrofą, a on sam tkwi w pułapce bez wyjścia. Żeby się z niej wydostać wymyśla się nowe metody badawcze, takie jak gender. Pozostaje jednak masa niezagospodarowanych tekstów i zbiorów, które leżą i czekają na swojego odkrywcę. I teraz kolejne pytanie – ilu polskich mediewistów odwiedziło archiwum weneckie? Ja bym się nawet założył, że żaden. Ilu polskich uczonych zajmujących się historią wojen z kozakami widziało w ogóle archiwum siczowe, zabrane w XVIII wieku do Moskwy? Również obstawiam, że żaden. Czy tym ludziom przeszkadza to w formułowaniu bardzo kategorycznych sądów? Albo może ujmuje im splendoru? Nie przypuszczam, wręcz jestem pewien, że nie, albowiem mamy wewnętrzną hierarchię i zlecenia od aparatów państwowych, tyle, że nie wiemy dokładnie których. I to wszystko powoduje, że nie ma mowy o jakichś wątpliwościach w ocenie tych ludzi.

Mamy więc bardzo surowe postulaty i wskazania metodologiczne, które – zakładam, że nie we wszystkich – w wielu jednak przypadkach są jedynie zasłoną dla produkcji propagandy, bądź różnych uwłaszczeń, jeśli mamy do czynienia  ze zbiorami przedmiotów.

Kolejne pytanie – czy to można w ogóle komukolwiek wytłumaczyć? Oczywiście, że nie, bo ktoś taki dostanie natychmiast histerii i będzie się usiłował za tą histerią ukryć.

Czemu wobec tego służy budowanie infantylnych narracji, znanych jako popularyzacja nauki? Ukrywaniu absurdów metodologicznych i hierarchii, które rządzą światkiem humanistów. Te zaś składają się z  ludzi – z istoty ponoć – powołanych do tego, by kształcić młodzież, albo może lepiej – kształtować ją. Przypomnę, że Acta Tomiciana nadal nie są przetłumaczone na polski, ani też nie są opracowane, zaś łaciny nie zna dziś prawie żaden humanista. Ciągle nie ma na pozwolenia, by zapoznać polskiego czytelnika z tym zbiorem dokumentów. Jeśli zaś ktoś się nimi interesuje zbyt silnie, zawsze można mu powiedzieć, żeby się nauczył łaciny i sam sobie poczytał. To zwykle zamyka sprawę. Przypomnę też, że uczeni i popularyzatorzy, zanim wydaliśmy II tom wspomnień Edwarda Woyniłłowicza, podawali go sobie z rąk do rąk, w maszynopisie. Czytali to wieczorami przy małej lampce, ekscytując się zarówno treścią, jak i swoim wybraństwem. To jest niezwykłe, zważywszy na to, że pierwszy humanista – Kosma Medyceusz – na chama kazał rabować biblioteki, żeby potem kolportować treści tam znalezione. Jak to się czasy zmieniają.

Teraz słowo o tym, jak możemy w inny sposób zrozumieć warsztat autora popularyzującego treści historyczne. Przede wszystkim zacznę od tego, że nie można tego robić w oderwaniu od nauki akademickiej, choćbyśmy jej nienawidzili jak psa wściekłego, albo i gorzej. Nie można jednak stosować idiotycznej metody polegającej na analizie oderwanych od wszystkiego fragmentów tekstów, albo – co jest jeszcze gorsze – jakichś przedmiotów. Prowadzi nas to bowiem od razu ku drzwiom, za którym rozciąga się kraina powierzchownych i durnowatych porównań, które okazują się być jedną fikcją, albo zbiorem pobożnych życzeń. Nie chcę teraz przywoływać przykładów, ale sprzedawaliśmy kiedyś książkę wydaną przez Toruń, gdzie autorzy rozprawiali się z taką metodą. Każdy może znaleźć coś podobnego w dowolnym miejscu, potem zaś upierać się, że stoi za tym ten sam autor, albo jego warsztat. I nikt tego nie zakwestionuje, albowiem mamy w końcu dwa podobne kawałki kafla w ręku i ani jednego tekstu potwierdzającego lub wykluczającego te  podobieństwa. Hulaj więc dusza – piekła i korekty nie ma! Kłopot robi się wtedy, kiedy nagle znajduje się – przypadkiem lub przez nierozsądne kontakty z ludźmi – serię artefaktów zaprzeczających wszystkim humanistycznym oczywistościom. No, ale wtedy można zawsze udać, że ich nie ma, albo po prostu zdegradować je jako nieważne. W końcu autor Szkiców historycznych z jedynastego wieku – Tadeusz Wojciechowski – napisał, że koronacja króla Węgier Gejzy, koroną przywiezioną z Konstantynopola nie ma dla historii tychże Węgier i Polski popierającej Gejzę, żadnego znaczenia. I wszyscy w to wierzą do dziś, choć upłynęło już prawie sto lat.

Jeśli więc chcemy popularyzować jakieś treści i osiągać na tym polu sukcesy, najpierw zajmijmy się tymi śmieciami, które zostały po humanistach. Wystarczy tego na dwadzieścia całkiem przyzwoitych żywotów. Później, jak się uda te kawałki jakoś posegregować, nasi następcy będą się martwić co dalej.

 

Przypominam, że można się zapisywać na konferencję, która odbędzie się 17 września na zamku w Uniejowie. Mamy pełny garnitur wykładowców, wśród których będą: Grzegorz Kucharczyk, Piotr Gontarczyk i Maciej Frycz, a także nasz kolega Greenwatcher i pan Łukasz Wysoczański, który opowie o swoich zmaganiach z cukrzycą. No i ja oczywiście.

Pokoje w całym Uniejowie można rezerwować dzwoniąc do pani Elżbiety: 506 370 545

Hasło: konferencja

Jeśli Pani Elżbieta nie odbiera, to znaczy, że jest na urlopie. Na pewno jednak z niego powróci.

Na koniec proponuje jeszcze kilka książek wydanych przez oficyny jak najbardziej akademickie.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/polska-w-brytyjskiej-strategii-wspierania-ruchu-oporu-historia-sekcji-polskiej-kierownictwa-operacji-specjalnych-soe/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/spowiedz-jej-historia-w-swietle-ksiag-wyznaniowych-kosciola-luteranskiego/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/trudna-historia-zwlok-tom-1-wrocisz-do-ziemi/

  Jedna odpowiedź do “Czym warsztat uczonego humanisty różni się od warsztatu pisarza popularyzatora?”

  1. Dobrze, że Pan pisze takie rzeczy, bo jest jednak gorzej niż normalny uczciwy Polak myśli… Trochę bardziej poboczny temat, ale jednak poruszę. Dzisiaj w TVP Historia Pani z Instytutu im. Adama Mickiewicza mówiła o romantyzmie, i że dziś przejawia się on w ekologii, a jakże by inaczej. Sprzątaj kupę po psie, płać podatek wyrzuć śmieci poprawnie do worka, nie pomyl koloru Polaku, będziesz jak Mickiewicz.

    Oni krzewią kulturę polską  na świecie, to nie żaden soft power, to nie strzelania z kapiszonu, tylko coś jeszcze słabszego… Polska Wielki Projekt, kiedyś coś takiego było grane, to pewnie jego odnoga.

    Duchowość | Instytut Adama Mickiewicza (iam.pl)

    Dobrze, że od razu duchowość odnosi się do ateistów, widać kto tam siedzi na urzędach.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.