gru 112023
 

Obejrzałem sobie wczoraj dwa filmy. Jeden nazywał się „Zabójca” i opowiadał o zawodowcu, któremu pierwszy raz w życiu nie udało się wykonać zlecenia. Film ten zrobiono w naturalnych plenerach miejskich z udziałem kilku sztuk broni, przestrzeni markujących halle lotnisk i jednej rezydencji z dostępem do plaży. Chodzi o to, że człowiek ma kogoś zabić, ale mu się nie udaje i to pociąga za sobą szereg konsekwencji. Oczywiście koniecznie trzeba pokazać brutalność i bezwzględność tego faceta, ale także jego szlachetność. Kiedy bowiem zlecenie nie zostaje wykonane uruchamia się cała procedura, której celem jest likwidacja jego samego. To się nie udaje, bo w rezydencji przy plaży w Dominikanie jest tylko jego dziewczyna, która zostaje ciężko pobita. Ucieka jednak nasłanym mordercom i trafia do szpitala. Kiedy nasz bohater przybywa,  ona już jest po zabiegu, ale nie wygląda najlepiej. On, co oczywiste postanawia wywrzeć zemstę. Dodać należy, że przed każdym zleceniem powtarza on sobie w duchu pewne frazy, która – co zauważa bystry widz – stoją w sprzeczności z wykonywanymi przezeń czynnościami. To znaczy nie stałyby gdyby dziwka, którą sobie zamówiła jego ofiara na wieczór, nie zasłoniła swoim tłustym dupskiem okna. Te mantry znacznie uprościły pracę człowieka dodającego napisy do filmu. Po prostu przeklejał on je do każdej kolejnej sceny. Listy dialogowe też są raczej krótkie i nawet gdyby ich nie było widz by nic nie zauważył. Co on nam do siebie mówi? No, jak zwykle, że trzeba być profesjonalistą, dobrze się przygotować, wyciszyć tętno i takie tam…Widzimy jednak, że przy dokonywaniu zemsty idzie mu z tymi zaleceniami słabo, ale wszystko się udaje, bo to jest właśnie taki film. Najpierw gość odnajduje pośrednika, który mu zawsze zlecał robotę. I to jest – uwaga – murzyński prawnik. Ktoś chyba chce wysłać czarnym komunikat takiej treści – możecie być prawnikami, ale lepiej słuchajcie co się do was mówi. Załatwia go w przebraniu śmieciarza, za pomocą maszynki do wbijania papiaków w dach. Jego sekretarka, widząc, co się stało z szefem, szybciutko daje mu potrzebne informacje dotyczące osób, które odpowiedzialne były za najście w jego rezydencji. Był to jakiś gangus z Florydy i chuda jak szczapa babeczka z bielactwem. Nasz hero załatwia najpierw psa gangusa, potem samego gangusa, a offu płyną te filozy, że trzeba być uważnym i skupionym, a także nie okazywać emocji. Gangus jednak cały składa się z emocji i nie daje się zaskoczyć. Po dłuższej scenie walk musi jednak uznać wyższość głównego bohatera i zostaje zabity gdzieś w kiblu.

Babeczka, która – słowa nieszczęsnego brata pobitej Dominikanki – wyglądała jak wacik, mieszka w Nowym Jorku i korzysta z drogich lokali. Nasz zawodowiec przysiada się do niej i ona, ciężko wystraszona próbuje go najpierw zagadać, zmylić czujność a przy okazji, jakoś tak miło pożegnać się z życiem. On wszystkiego grzecznie słucha, wypija z nią jeden kieliszek, a potem wyprowadza ją gdzieś na dwór. Idą, idą, idą, a tu nagle schody i ona sprytnie potyka się na tych schodach, myśląc, że hero jej pomoże. Ale nie, on znów zapodaje tę swoją gawędę o profesjonalizmie i strzela jej w czoło. I słusznie, albowiem pani-wacik wyjęła w międzyczasie z torebki nóż. Sama bowiem była zawodową zabójczynią. Po każdej akcji bohater pokazuje, jak powinien zachowywać się profesjonalny zabójca. I przyznam, że sceny te zrobiły na mnie wrażenie. Gość wynajmował sześć powierzchni magazynowych ( a ja mam tylko trzy. I to w jednym mieście), wszędzie miał pozakopywane pistolety w sejfach, a także dokumenty. W garażach trzymał samochody i różne tablice rejestracyjne. Wszystko zaś po to, by nie namierzyła go policja. Na początku mówi, jak sobie wymyślił kamuflaż. Przebrał się za niemieckiego turystę, bo takich nikt nie lubi i nikt nie chce z nimi gadać. I to było nawet zabawne. Potem widzimy, jak jeździ od jednej ofiary do drugiej, przebierając się za każdym razem za kogoś innego, niszcząc paszporty, dowody, telefony, których używa tylko raz. To wszystko na odległość śmierdzi bardzo wysokim profesjonalizmem. Gość przez cały film nie zrobił ani jednej miny, która wskazywałaby, że ma jakieś emocje. Tylko tak się gapił przed siebie, a potem strzelał. Na koniec pojechał do tego dziadka, co to zlecił mu – poprzez pośrednika murzyna – zabójstwo, które się nie udało. To był jakiś miliarder z NY. Wszedł do jego penthouse’a i nic nie mówiąc czekał, aż tamten – gadając bez przerwy – zorientuje się kim on jest. Potem – będąc świadomym, że miliarder nic mu nie może zrobić, bo Murzyn pośrednik nie żyje – powiedział mu, żeby sobie żył, ale uważał, bo jak zrobi coś krzywego, to koniec. Naleje mu polonu do kawy, albo zepchnie go do szybu windy na sześćdziesiątym piętrze. I to mi trochę zaburzyło całą frajdę. Cyngiel bowiem mógł nie zabijać sekretarki Murzyna, która i tak by nigdzie nie naskarżyła, bo poszła by siedzieć za współudział. No i istniała szansa, że zabije ją sama policja zblatowana przez organizację wynajmującą takich gości jak nasz hero. Pozostawienie jednak przy życiu wystraszonego miliardera, który nie wiadomo kogo zna? To było jednak trochę ryzykowne. Chyba więc chodziło o to, by pokazać, że miliarderzy, nawet jak się zachowają niestosownie, mają jednak jakieś szanse na przeżycie. Na koniec znów były jakieś mądrości, a główny bohater siedział z tą pobitą Dominikanką na plaży i gapił się na morze.

Pomyślałem, że film ten wróży jak najgorzej aktorstwu, bo jest zbyt oszczędny w środkach. No i prawdziwe aktorstwo  można sobie teraz pooglądać tylko w Bollywood, gdzie nie wystarczy, niestety, ładnie wyglądać. Trzeba jeszcze mieć kondycję, latać po planie w tę i z powrotem, skakać jak kangur, stepować, przy tym, śpiewać i mieć jakieś pojęcie o wszelkiego rodzaju tańcach. Nie każdy to wytrzyma. Aktorstwo w rozumieniu europejskim jest tylko częścią zawodu gwiazdy hinduskich produkcji filmowych. Ledwie to wszystko powiedziałem głośno, dzieląc się spostrzeżeniami z żoną, kiedy na ekranie pojawiła się zapowiedź pierwszego odcinka polskiego serialu „Erynie”. Poczułem się jakbym wywołał ducha.

Zacznę od tego, że w Polsce nigdy nie będzie dobrze, jeśli komunikacja międzyludzka będzie traktowana w taki sposób. To znaczy jeśli jawni niemieccy agenci będą pisać scenariusze do polskich seriali i robić to będą w sposób taki, w jaki przeciętny Niemiec wyobraża sobie życie różnych warstw społecznych w Polsce na przestrzeni dziejów. No, ale dobra, nie filozofujmy, o czym to było?

Zaczyna się od tego, że jakaś staruszka w rozdeptanych kapciach idzie po schodach, na strych, gdzie mieszkają gołębie. Odwraca się co jakiś czas do kamery i uśmiecha tajemniczo. Trwa to i trwa. Na tym strychu, pardon, osranym przez gołębie, zaczyna zachowywać się jak młódka, która uwiodła syna właściciela sklepu z oranżadą. Zdejmuje szal z siwych włosów, uśmiecha się bezzębnymi usty i robi różne dziewczyńskie zachęty. Potem kamera pokazuje fragment kapelusza i twarzy jakiegoś, stojącego przed nią mężczyzny. Ten zarzuca jej na szyję jakiś sznurek czy ten szalik, co go zdjęła z włosów, i dusi. A kiedy ona już jest uduszona, wyjmuje skądsiś gwóźdź, taki duży hufnal i młotkiem wbija jej ten hufnal w usta. Tytuł odcinka to „Liczba wiedźmy”, a wraz z napisami pokazuje się nam jakaś mądrość, zdaje się z mitologii. Coś o Eryniach właśnie. My zaś mamy poczuć nastrój grozy.

W pierwszej scenie widzimy jak policja – cywil i dwóch granatowych – chodzi wśród tych gołębi i bada ciało zamordowanej. Pierwsze czego się dowiadujemy, to że była syfilityczką, potem, że była wróżką, a potem że nikt jej w tym domu nie znał. Scena przebita jest inną – narada w gabinecie komendanta głównego lwowskiej policji, bo akcja dzieje się we Lwowie w 1938 – czterech panów w garniakach, w tym sam komendant główny, omawiają sprawę zamordowanej w osranym gołębniku syfilitycznej wróżki, która miała na imię Luba, ale była wyznania rzymsko-katolickiego. Nic nie słychać o żadnych wcześniejszych tego rodzaju zbrodniach, ale tych czterech nie daje za wygraną. Siedzą i martwią się co to będzie, bo sprawa babiny na osranym strychu jest z jakiegoś powodu priorytetem. Okazuje się też, że morderca, odwrotnie niż ten w poprzednim filmie, co za każdym razem niszczył wszelkie ślady swojej działalności i rozgniatał telefon obcasem, wysłał na policję całe dossier ułatwiające jego schwytanie. Obciął tej kobiecinie włosy, wsadził je do koperty, poszedł na pocztę, w tym samym mieście, w którym dokonał zbrodni, nakleił znaczek i wysłał na adres komendy. Te włosy znaczy, ale to nie wszystko – dołożył tam jeszcze jakiś tekst po hebrajsku. Musowo, bo jak wiemy bez Żyda i akcentów antysemickich polski film nie pojedzie. Wśród naradzających się speców od kryminalistyki jest oczywiście pan Kacnelson, ale okazuje się, że nie mówi on po hebrajsku. Tylko jeden człowiek w całym Lwowie może to przetłumaczyć – wyrzucony z pracy komisarz Popielski, którego gra ostrzyżony na łyso Dorociński.

Zajmuje on obszerne, pełne pluszowych mebli i książek apartamenta, po których biega jego malutki synek pilnowany przez dziwną kobietę. Ta okazuje się być kuzynką Popielskiego-Dorocińskiego, albowiem jego żona zmarła przy porodzie.  Przypomnę – zaczyna się toczyć sprawa syfilitycznej wróżki przybitej hufnalem do podłogi gołębnika, ale my nagle zostajemy – niczym w Bollywood – rzuceni w sam środek oceanu niespełnionych pragnień i emocji kuzynki i łysego komisarza, którzy mają jakiś problem z wychowaniem dziecka. Poza tym nie mają oboje pieniędzy, a komisarz  dorabia korepetycjami, żeby jakoś związać koniec z końcem. Nie idzie mu jednak, bo uczniowie są krnąbrni i nie odrabiają prac domowych. Na szczęście zjawia się w domu Popielskiego panna Renata, która jest jego dawną uczennicą, jeszcze z czasów, kiedy pracował na uniwersytecie, gdzie często dopadały go ataki padaczki. Komisarz ma bowiem padaczkę i to go czyni lepszym śledczym. No i ta Renata mówi, że jest w pałacu pod Lwowem intendentką czy księgową. I tam zaginęła jej chlebodawczyni, matka hrabiego, stara hrabina znaczy. Ten hrabia zaś, grany przez Marcina Bosaka, zamiast się tym przejąć, śmieje się diabolicznie i na samo wspomnienie o matce dostaje szału. Pannie Renacie zaś składa nieprzystojne propozycje. I potem – w przebitce – mamy okazje usłyszeć o czym marzy ten cały hrabia. O tym mianowicie, żeby Renata go dosiadła, i skakała po nim, a w tym czasie karbowy, czy inny jakiś funkcyjny odrąbie jej głowę, jak kurze, a ona dalej będzie tak skakać, jak on sobie wcześniej wymyślił. Zobaczyłem to i pomyślałem, że zawód aktora nie jest wart żadnych poświęceń. Może gdyby płacili tak, jak w Bollywood, ale tam trzeba umieć tańczyć…

Na dźwięk wyrazów – nieprzystojne propozycje – Popielski staje się innym człowiekiem. Wiemy już, że kocha Renatę, a nawet jeśli nie kocha to też by chętnie poszedł z nią na jakiś kurzy układ. Ledwie to pomyślał, już do pokoju wchodzi kuzynka Lodzia i mówi po niemiecku, że chyba trochę za dużo tego dobrego. Siedzi ta Renata i siedzi. Co ona chce? Czy się Popielski aby nie zakochał? Renata widząc, że nie będzie łatwo wychodzi, żegnając się po niemiecku. W międzyczasie pokazują nam też Popielskiego, jak pije w knajpie, a potem idzie do jakiejś nory z dziwką mówiącą całkowicie nieautentyczną gwarą lwowską. Z prób odbycia stosunku płciowego nic jednak nie wychodzi.

Komisarz co prawda nie przyjął zlecenia Renaty, bo Lodzia mu przeszkodziła, ale trzeba jakoś ratować ten scenariusz i całą intrygę. A przypominam, że zaczęło się od przybicia hufnalem do podłogi syfilitycznej wróżki. Komisarz postanawia więc – w wielki piątek – pojechać do hrabiego i porozmawiać z Renatą. Wsiada w pociąg i jedzie te dwie czy trzy stacje, prowadząc po drodze wewnętrzne dialogi z samym sobą. Że niby jest zakochany, ale sam nie wie, że co on robi, bo jest stary, a ona młoda…i takie tam. Odwrotnie niż ten gość w poprzednim filmie. Nie ma w Popielskim żadnych wyraźnych oznak profesjonalizmu, ale my musimy wierzyć w jego profesjonalizm. Kiedy dwa razy próbowałem napisać scenariusz, zawsze kończyło się to źle. Tłumaczyli mi, że mam opisywać tylko to, co jest widoczne, a ja się oddalałem w kierunku wyjaśniania motywów postaci. W tym serialu – który przecież został zrealizowany za niemałe pieniądze – wszystko jest na odwrót. To co najważniejsze jest niewidoczne i musi być opowiedziane. To zaś co jest widoczne mogłoby być puszczane w trzeciorzędnych kinach w mieście Mumbay, zwanym kiedyś Bombajem. Bez nadziei, że spotka się ze zrozumieniem widzów.

Kiedy pociąg z Popielskim zatrzymuje się na stacji, okazuje się, że jechała nim także Renata. Bo sobie wynajęła pokój we Lwowie z koleżanką, a teraz wraca do pałacu po rzeczy. Popielski tłumaczy się, dlaczego się tu znalazł i zabiera ją na kawę i ciastko. Później jadą, przysłaną przez hrabiego bryczką, którą powozi lokaj ze świeżą blizną na policzku. Najwyraźniej od szpicruty jest ta blizna. Gdzieś w połowie drogi lokaj mówi, że Popielski musi wysiąść. I on wysiada, a tamci jadą dalej. Idzie przez drogę w jakimś skansenie, siada na furmankę ukraińskich gospodarzy, a potem idzie przez łąkę, na której – uwaga – trzy dziewczynki w strojach wiejskich wrzucają duże kawałki chleba do strumienia. Okolice Lwowa, rok 1938, komisarz właśnie wydał ostatnie grosze na kawę i ciastko i przez to nie mógł wynająć sobie roweru u właściciela sklepu, co mu doradzał lokaj z blizną, musi iść pieszo, a tu trzy dziewczynki rzucają chleb do strumienia! Rozumiem, że dla ryb, bo przecież nie dla kaczek. Patrzę na to i myślę sobie – jak nic zaraz z zagajnika wyjdzie profesor Rafał Wilczur w przebraniu Antoniego Kosiby…ale nie. Stało się coś innego. Popielski doszedł do starego dębu, skąd widać było już pałac demonicznego hrabiego i wicie co? Położył się spać. W Bollywood by na to nie wpadli. Normalnie najbardziej profesjonalny komisarz w całym Lwowie jedzie prowadzić śledztwo w sprawie porwania, które zleciła mu dziewczyna, co się właśnie w niej zadurzył i dwieście metrów od pałacu, w którym doszło do jakiejś makabry, a także – być może – molestują już jego ukochaną i nie chcą jej wydać rzeczy osobistych – kładzie się spać.

Budzi go tęgi kopniak. Stoi nad nim hrabia i trzech moskali, albowiem ten hrabia dobrał sobie do pomocy w swoim niecnym procederze złych Rosjan. Reżyser, a zapewne i autor książek, na podstawie których ten został nakręcony ten serial, czyli Marek Krajewski, podpatrzyli identyczne ujęcie w serialu „Cień starościca”, który nakręcił dawno temu Antoni Krauze. Tam dziedzicowi służyło dwóch kozaków zwyrodnialców, co pobili księdza. Tu zaś mamy trzech byłych czerwonoarmistów. No i oni kopią byłego komisarza policji Popielskiego. Potem zaś biją go pasami po plecach, aż do krwi. Tej krwi jest naprawdę dużo. W tym czasie dziedzic, znaczy się hrabia, wygłasza jakieś przemowy mające świadczyć o jego demonicznym profesjonalizmie. Trochę tak, jak w poprzednim filmie. Kiedy kończy dzieje się coś naprawdę dziwnego. Hrabia wyjmuje skądsiś sól i sypie ją na zakrwawione plecy Popielskiego, a ten mdleje z bólu. Potem jeszcze pan hrabia, co jest pokazane dość wyraźnie, choć bez dokładnych szczegółów, oddaje mocz na te posolone plecy komisarza, czyli szczy na niego po prostu. Podobne rzeczy pokazywane były w serialu „Szogun”, o czym starsi pamiętają. Tam też jeden pan sikał na drugiego. Mamy więc tu wyraźną intertekstualność.

Jeśli sądzicie, że potem pokazali Popielskiego, jak z tymi okrwawionym, posolonymi i osikanymi plecami idzie na pociąg, spotyka Antoniego Kosibę, ten mu nastawia biodro na dworcowej ławce i piją sobie wesoło jakąś księżycówkę, to się mylicie. Było inaczej. Bohater sobie tylko znanym sposobem znalazł się w ciemnym lwowskim zaułku, gdzie jacyś panowie wyrzucili go z dorożki, wstrzyknęli morfinę pomiędzy palce dłoni. To nie koniec. W następnej scenie widzimy go w tym samym lokalu, w którym wcześniej poszukiwał płatnej miłości. No i jest tam także ta Renata, która z dystyngowanej damy zajmującej się dworskimi rachunkami, przeistacza się w tanią kurewkę. I sama proponuje Popielskiemu, żeby poszli do jakiegoś zimmeru, na zapleczu. Idą i zaczynają rozmawiać, ale Popielski łapie ją nagle na uda, a ta krzyczy – jak pan śmie! I wybiega gdzieś, nie wiadomo gdzie. I już mamy nadzieję, że teraz może pokażą Antoniego Kosibę, ale znów przychodzi rozczarowanie. Jacyś, mówiący silnie nieautentyczną gwarą lwowską ludzie, każdą komisarzowi iść precz. Potem okazuje się, że Popielski śpi w celi na komisariacie, gdzie przymknął go stójkowy, co wcześniej był z nim zakolegowany. Tam odnajduje go inny komisarz imieniem Wilhelm, który prowadzi sprawę tej przybitej do podłogi gołębnika wróżki, której morderca wysłał na policję liczne dowody rzeczowe potwierdzające jego udział w zbrodni. Wilhelm mówi Popielskiemu, że u komendanta wojewódzkiego załatwił mu posadę rzeczoznawcy w policji, do której nie chce go przywrócić komendant miejski. Antoniego Kosiby nadal nie widać, ale okazuje się, że przybita wróżka miała syna. Popielski idzie do niego, a ten okazuje się być przybyłym z Ameryki milionerem-nafciarzem. – Trochę to dziwne – myślimy – tu syfilityczna wróżka, której ktoś obcina włosy, a tu milioner nafciarz? No i właśnie tak, wszystko to okazuje się być prawdą. Milioner przyjmuje Popielskiego w zagraconym mieszkaniu, siedzi na fotelu, a nogi całkiem bez butów, jedynie w dziurawych skarpetach, trzyma na biurku. I tak rozmawia z komisarzem. Rzuca mu jakieś pieniądze nawet, ale Popielski je oddaje. Mówi, że płacił matce 1000 złotych raz na kwartał, żeby nie zajmowała się wróżeniem, ale ta dalej swoje – wróżyła i wróżyła. Potem mówi Popielskiemu, że da mu mnóstwo forsy, jak znajdzie pewnego młodego matematyka – kapujecie, Lwów, matematycy, nie wiemy kto to będzie, ale już się domyślamy, że Ulam i w tle mamy bombę atomową, tak to sobie Krajewski sprytnie wykombinował. No dobra, nie Ulam, bo ten był Żydem, a poszukiwany przez milionera Dziurawą Skarpetę gość był gachem jego syfilitycznej matki, a do tego przygotowywał jej jakieś wzory matematyczne, ułatwiające stawianie horoskopów. Takie rzeczy więc nie przejdą. No i Dziurawa Skarpeta jest przekonany, że to on ją zamordował. Popielski zamierza go odnaleźć, a milioner chce się nad nim znęcać. W rozmowie z Wilhelmem mówi jednak, że jak znajdzie matematyka, nie odda go Dziurawej Skarpecie, odda go policji, żeby znów go zrobili komisarzem na etacie. Po wiecie przecież, że najlepiej to jest na państwowym. Piją znów z tym Wilhelmem,  a potem przypadkiem idą do domu, gdzie Renata wynajęła mieszkanie. Okno jest otwarte i słychać jak jakaś parka uprawia seks. Na całą ulicę słychać. Potem Popielski dostaje szału, bo myśli, że to Renata, ale nie. To jej koleżanka, która gziła się z tym całym hrabią, co naszczał komisarzowi na plecy. Potem jakiś gość mówi Popielskiemu, że Renata tam wcale nie mieszkała, tylko gdzie indziej – choć przecież mieszkała – i w tym „gdzie indziej” okazuje się, że zamordowali kobietę. Popielski, już całkiem zakochany w Renacie, leci tam, odwija tego trupa ze szmat, ale to nie ona, choć podobna.

Myślałem, że drugi odcinek zacznie się od badania składu chemicznego gwoździa, którym przybito do podłogi syfilityczną wróżkę, co to miała kochanków w wieku swoich wnuczków, myślałem, że pokażą jakiegoś kowala, którzy rzuci fachowym okiem na gwóźdź i powie – to nie moje, Walenty z Dunajowa to wykuł – ale nie…Nie będę Wam pisał, co było w drugim odcinku, żeby nie psuć frajdy. Powiem tyle, że Antoni Kosiba się nie pokazał.

Na koniec zostawiłem najlepsze. Na pewno w to nie uwierzycie, ale ten pierwszy film trwał całe półtorej godziny, a pierwszy odcinek serialu „Erynie” na podstawie kultowych powieści Marka Krajewskiego, ledwie czterdzieści minut. Można? Można…

I teraz ludzie się dziwią, że naród oglądający takie projekcje głosuje potem na Tuska, albo nie umie się ze sobą porozumieć. Powiedzcie urzędnikom państwowym i samorządowym, szczurom z korporacji i innym jakimś menelom, wciągającym te rewelacje, że to jest horrendum. Jakie horrendum, jak to jest kultowy serial nakręcony na podstawie kultowej powieści przecież! W filmwebie tak napisali…

Przypominam o promocji. Przypominam też, że jak coś wyślemy po 17 grudnia, to z całą pewnością nie dotrze taka paczka do nadawcy przed wigilią. Po tym terminie nie przyjmuję żadnych reklamacji. Po to właśnie by ich uniknąć zrobiłem tę ponadtygodniową promocję.

Do 17 grudnia trwa wielka świąteczna promocja. Mamy też wreszcie w sklepie nową książkę Pawła Zycha „Lepsze czasy. Jak zostać królem”.

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/lepsze-czasy-jak-zostac-krolem/

 

No i zapowiedziane obniżki, które obowiązują do 17 grudnia, do godziny 21.00

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/sprawa-macocha-w-swietle-prasy-1909-1916/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/przygody-kapitana-magona-leon-cahun/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zaginiony-krol-anglii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zabojczyni-leon-cahun/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ojciec-dreadnoughta-admiral-john-fisher-1841-1920/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/gabriel-ronay-anglik-tatarskiego-chana-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/leon-cahun-niebieski-sztandar-powiesc-o-przygodach-chrzescijanina-muzulmanina-i-poganina-w-czasach-wypraw-krzyzowych/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jan-kapistran-biografia/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/ryksa-slaska-cesarzowa-hiszpanii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/walka-urzetu-z-indygo/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/?s=Sylwetki&post_type=product

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kredyt-i-wojna-tom-ii/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/kredyt-i-wojna-tom-i-2/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wielki-zywoplot-indyjski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/katastrofa-kaliska-1914/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/propozycja-poskromienia-hiszpanii-tlumaczenie-gabriel-maciejewski-jr/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/swiety-ludwik-jacques-le-goff/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/i-co-kiedys-bylo-fajniej/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/pieniadz-i-przewrot-cen-w-xvi-i-xvii-wieku-w-polsce/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/jak-nakrecic-bombe/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/okraina-krolestwa-polskiego-krach-koncepcji-miedzymorza/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/czerwiec-polski/

 

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/basn-jak-niedzwiedz-socjalizm-i-smierc-tom-i/

 

  29 komentarzy do “Dlaczego polski film nigdy nie dostanie Oskara czyli kody popkultury”

  1. Minąłeś się z powołaniem, powinieneś zostać sprawozdawcą sportowym – doczytałem polski film do końca 😉

  2. Z wieloma powołaniami się minąłem. Ale jestem szcześliwy

  3. Kosiba, to Kosiba, ale gdyby pociąg pojechał w stronę Łyskowa i na dworcu pokazał się Nikodem Dyzma  z talerzykiem sałatki, to akcja filmu zaczęłaby się toczyć logicznie a nawet znajomo,  tak to wygląda na scenariuszowe kreacje mózgowe po zażyciu laudanum …

    chyba nie obejrzę tego filmu

    chociaż przyznam, że Pana streszczenia robią dobrą robotę, bo dopiero po streszczeniu filmu o Szlimakowskiej, obejrzałam ten serial na  Netflixie i jako widz zdystansowany, spokojnie oceniałam czy się zgadza pańskie streszczenie z tym co na ekranie. Zgadzało się.

  4. O Dyzmie nie pomyślałem…kurna, to by dopiero była intertekstualność

  5. Dzień dobry. Chapeau bas, poświęcenie poważne, rozumiem że to dla nas się Pan tak katował i jeszcze potem jakoś z sensem to opisał. Aż mi się Masochista przypomniał, a zwłaszcza trafność jego pseudonimu. Skorzystam zatem z Pańskiej uprzejmości i już nie będę tego oglądał, choć tytuł wskazuje, że producentom tego gniota leżała na sercu i taka widownia jak ja, na co wskazuje też tematyka moczopłciowa, wiadomo bowiem, że człowiek takie koło w życiu zatacza i tylko krótką chwilę jest, powiedzmy, normalny, między statusem pryszczatego nastolatka a zdziecinniałego starca. W obu tych etapach pewne sfery życia bywają poważnie upośledzone. Zostawmy to. Ja, jako nie trafiona widownia, czuję się świetnie. Jakbym nie przymierzając wszedł do tej wytfórni filmowej w pasie Shahida. Otóż ponad wszelką wątpliwość jako kategoria publiczności – wymrę i mam szczerą nadzieję pociągnąć za sobą sprawców Pańskiej udręki. Co to miało być po nas, jak ten francuski król mawiał…?

  6. Krajewski jak się okazało jest filologiem klasycznym…to widać nawet w tym filmie, nie może on przestać pouczać widza. Ma jednak jakąś skłonność do burdeli, dziwek i taniochy. Poza tym nie lubi ziemian, a to znaczy, że jego rodzina pochodzi z folwarku. Nie wiem kogo on uważa za swoją widownię, ale współczuję jego studentom, a szczególnie studentkom…

  7. Dobry film fajnie się opowiada. Pamiętam jak zastępowy potrafił opowiadać filmy, nie pamiętam ich tytułów, poza tym, że były to westerny, nawet nie pamiętam nazwiska zastępowego, który był wartością mocno dodaną w tamtym czasie, w przeciwieństwie do wielu różnych ciągnących w dół szkodników.

    A jakość w filmie? Odciąć bufonom dotacje i po kłopocie. Znam przypadek młodego szczawia, który przed maturą, w fazie buntu przeciwko rodzinie, odnalazł się w montażu i realizacji na letniej praktyce, po której zrobił swoje prywatne filmy na poziomie pełnej profeski. Przyjęty do pracy montażowej z otwartymi rękami po maturze. Czyli ludzie są, talenty są, potrzebne są inne sita, jak w przypadku enigmy. I jest sukces na poziomie Enigmy (zawsze powtarzam, sukces nie nagłośniony, nie wykorzystany marketingowo, politycznie, turystycznie, zamiast schodów do nieba powinien stać na Placu Piłsudskiego pomnik Enigmy !).

    Jak powiedział Eisenstein – film to montaż atrakcji. Nawet jak filmujesz ciągłym ujęciem jazdę autostradą lub gadającą głowę, można to zrobić atrakcyjnie. Na tym polega ręka zawodowca. Polskie kino niestety swój dobry czas miało w PRL-u, podejrzewam, że korzystało z osiągnięć międzywojnia, z tamtych niedobitych kadr, rozpędu zawodowstwa. Potem zapadło się w bagno miazmatów Kieślowskiego, hipokryzji Zanussiego i amatorki reżyserów drugiego planu. Mroczno, nudno, depresyjnie. Po wesołych podrygach lat 90-tych i późniejszych, które tak naprawdę były podrasowaną amatorką,  teraz potrzebne jest odrodzenie, uderzająca jakość w każdym calu.

    Odciąć bufonom dotacje.

  8. CIAGŁE BEZUSTANNE OSWAJANIE Z BESTIALSTWEM.

  9. Świetna notka, szczególni ubawił mnie opis za przeproszeniem „Erynii”…nic tylko położyć się pod dębem 😀

    Pozdrawiam

  10. Tak, to też jest w tym gównie istotne. I Krajewski to wie…

  11. Od razu się przyznam, że nie oglądałem i nie zachęcił mnie pan, co pewnie nie było intencją, jednak co nieco można na podstawie streszczenia powiedzieć. Po pierwsze, intertekstualność. A więc scenariusz nie ze wszystkim uszyty z wyobrażeń przeciętnego Niemca o życiu polskich klas niższych (o ile przeciętny Niemiec w ogóle zaprząta sobie tym głowę), a raczej z innych „tekstów kultury”. Szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby Marek Krajewski był niemieckim agentem. Raczej sięga po popularną wśród polskich autorów literatury popularnej formułę kryminału retro – międzywojnie lub początek XX wieku, duże, wielokulturowe miasto w rodzaju Wrocławia, Gdańska lub właśnie Lwowa oraz detektyw z problemami osobistymi i nierzadko pokręconą przeszłością dla przydania psychologicznej głębi. Wśród polskich seriali dalekim zwiastunem tej formuły był niezapomniany „Bednarski”. Z nowszych widziałem ze dwa odcinki szeroko reklamowanej „Belle Epoque”, gdzie scenariusze były jawną adaptacją jakichś innych fabuł, przeniesionych w scenerię cesarsko-królewskiego Krakowa.

    Co daje kryminał retro? Przede wszystkim jako tako wiarygodne (fabularnie) środowisko zbrodni. Powieści i seriale milicyjne dlatego wydawały się idiotyczne, że tam zbrodnia miała na celu ukrycie co najwyżej grubszego manka w kasie gminnej spółdzielni, nielegalnego importu krempliny przez brutalny gang z Różyca albo dętej afery szpiegowskiej, co spotykało się z coraz bardziej otwartymi drwinami. Świata zbrodni jak z „Columbo” nie mieliśmy i nie mamy. Może byłoby jakąś alternatywą pójście drogą „Panny Marple” (to jest jednak też retro) lub „Detektywa w sutannie”, ale w tej kategorii ostatecznie powstał chyba tylko „Ojciec Mateusz”.

    To, co Pana najwidoczniej mocno denerwuje, czyli ta cała zgnilizna na ekranie, ma sporo wspólnego z kryminałem „archetypalnym”, czyli przygodami Sherlocka Holmesa. Proszę zauważyć, że ten psychopatyczny bohater, chociaż miał związki z najwyższymi sferami (sam wszelako mieszkał w wynajętym lokum z sublokatorem), nader często zstępował w najmroczniejsze zakątki londyńskiego półświatka i bił się zupełnie fizycznie z jakimiś mętami, czasem mocno obrywając po głowie.

    Kończąc, zaznaczę, że ten matematyk to na pewno nie Ulam, od 1935 roku bywający we Lwowie tylko w czasie wakacji, ale – bo ja wiem? – Banach? I to też intertekstualnie, o ile ktoś pamięta „Banacka”.

  12. O czym pan, za przeproszeniem, pieprzy? Nie zapomniany Bednarski? Archetypiczny kryminał? Panie….

  13. >O czym pan, za przeproszeniem, pieprzy?

    Niech będzie, że to taki środek stylistyczny.

    > Nie zapomniany Bednarski?

    Cóż, oprócz możliwości zaznaczania tekstu komentarza kursywą czy pogrubieniem przydałby się jakiś umowny znacznik ironii. Na razie trzeba polegać na domyślności czytającego lub dodawaniu :), co czasem robię, ale niechętnie.

    > Archetypiczny kryminał?

    Przyznam, że nie rozumiem, czego tu mozna nie zrozumieć. „Archetyp” i „archetypiczny” to słowa nie trudniejsze od „intertekstualność”, a na pewno częściej używane. Sherlock Holmes nie jest archetypem detektywa, a jego przygody – archetypem opowieści kryminalnej? To kto/co nim jest? (Tak, pamiętam, że pierwszy był Dupin, ale pod względem znaczenia nie ma co tych dwóch porównywać).

  14. Proszę pana, te całe Erynie to projekcja deficytów i obsesji Krajewskiego. On ma elementarne braki w wychowaniu estetycznym, choć jest ponoć filologiem łacińskim. A to co pan napisał to, niestety, jest pieprzenie… Nikt pana nie prosił o ocenę i analizę moich tekstów, lepiej by było gdyby pan ten serial obejrzał

  15. I jeszcze w kwestii archetypiczności kryminalnej. To nie jest żaden powrót do archetypu kryminału, gdzie główny bohater jest jak żona Cezara, poza wszelkim podejrzeniem. Nie chodzi po burdelach, nie pije na umór, ale posiada jakieś niecodzienne umiejętności, z których korzysta z wdziękiem. Seriale o technikach kryminalistycznych powracają do archetypu kryminału. Krajewski wywala przed nami swoje deficyty i urządza sobie terapię naszym kosztem. Ubiera to w nieautentyczny kostium, żeby wzmocnić wrażenie, a jest to niestety tylko tania, burdelowa kokieteria

  16. Do dvpy takie wróżenie! Nawet nie umiała sobie wywróżyć, że ją uduszą w gołębniku?!

  17. Konesuarem będąc nędznej nie-literatury wagonowej oczywiście trafiłem na wypociny Krajewskiego i przebrnąłem chyba aż 2 jego dzieła. Łoo panie! Cóż to za nędza! Connelly to by mu chyba nie pozwolił maszyny do pisania nosić!

  18. Marek Krajewski faktycznie jest filologiem klasycznym, ale nie jest historykiem i to, niestety, w jego książkach widać, bo wiele w nich anachronizmów, zwłaszcza odnoszących się do mentalności. Autor jest najbardziej znany z przygód niemieckiego policjanta  Eberharda Mocka, który pracę swą wykonuje w Breslau przed II wojną światową. Sądząc z opisu, Mock jest alter ego samego Krajewskiego. Moim zdaniem autor powinien sobie zbadać głowę, ponieważ tylko ktoś z deficytami może stworzyć świat tak obrzydliwy, niemoralny, wypaczony jak on w swoich powieściach kryminalnych. W żadnej z nich (a trochę ich przeczytałam, bo mam znajomą, która mi ciągle podrzuca książki o tematyce kryminalnej, jest bowiem ich wielką fanką) nie znalazłam ani jednego bohatera, który byłby zwyczajnym, przyzwoitym człowiekiem; przeciwnie, wszyscy są dewiantami seksualnymi, ludźmi uzależnionymi, psychopatami, ewentualnie (i to są najsympatyczniejsze postaci) kompletnymi życiowymi nieudacznikami padającymi czyjąś ofiarą. W takim świecie nie może być „normalnych” zbrodni (ot, ktoś kogoś otruł z nienawiści, dla pieniędzy itp.), zawsze musi dochodzić do jakiegoś zwyrodniałego sadyzmu i koniecznie musi za tym stać metafizyka rodem z Bliskiego Wschodu. I jeszcze jedno: akcja toczy się na Śląsku, w jego niemieckiej części, i proszę sobie wyobrazić, że w powieściach nie pojawia się ani jeden Polak (lub, jak kto woli, Ślązak mówiący po polsku, noszący polskie nazwisko itp.). Mock jest alkoholikiem, obżartuchem, dziwkarzem i generalnie ma predylekcje do turpizmu, a przy tym ma jakieś niezrozumiałe pretensje do losu, ponieważ jego ojciec był szewcem z Wałbrzycha. Gdy prowadzi śledztwo, najlepsze rezultaty osiąga torturując podejrzanych.

    Ostatnio poprosiłam koleżankę, aby mi więcej książek Krajewskiego nie przynosiła. Po ostatniej miałam odruch wymiotny…

  19. Krajewski zrobił karierę w Niemczech. Podejrzewam, że jest to kłębek obsesji, on został tym filologiem, tak jak inni z dnia na dzień uczą się rozbierać i składać silnik samochodu, a potem mogą to robić z zamkniętymi oczami. Poza przedmiotem swojej pracy i obsesjami Krajewski nie ma nic. Te kryminały to jego terapia no i sposób na zarabianie pieniędzy. Ludzie to czytają, bo nie rozumieją czym jest prawdziwa tajemnica, zawsze im się zdaje, że chodzi o seks z nieletnimi. To jest też celowa deprawacja dorosłych osób, które nie potrafią już potem czytać niczego normalnego.

  20. To jest osobnik pospinany jak agrafka

  21. I ten wzór matematyczny co pomaga stawiać horoskopy…Filolog klasyczny to wymyślił

  22. no właśnie miała zerową przewidywalność

    Ossowiecki, jeśli nie mylę nazwiska , miał zdolność przewidywania  i raz tak coś go natchnęło myślą że zaraz koniec, kiedy podczas okupacji stolicy zobaczył żywe tarcze zrobione z warszawiaków a przywiązane przez Niemców do czołgów na Alei Szucha.

  23. Polski film nie dostanie Oskara bo Tusk i inni na to nie pozwolą.

    A jeśli dostanie to film antypolski.

    A ci wszyscy którzy śmieją się i kpią np w Kinotece są naćpani szalejem.

  24. No oglądałem tego „Zabójcę” i trochę przykro się człowiekowi robi jak sobie uświadomi, że wyreżyserował ten film David Fincher. Kiedyś „Gra”, „Podziemny krąg”, „Zodiak”, a teraz takie badziewie. Filmowcy często tracą formę z wiekiem jak sportowcy. Niedawno Lewy ładował Wolfsburgowi pięć bramek w dziesięć minut, a teraz potyka się o własne nogi i nie trafia na pustaka w meczu z jakimiś hiszpańskimi ogórkami. Tilda Swinton ma 63 lata i trzeba przyznać, że świetnie się trzyma. Jak ma pan czas to proponuję rzucić okiem na dokument o Liliane Bettencourt.

  25. Pozornie klarowna hipoteza, a tak niejednoznaczna. Czy chodzi o „Chłopów”, a jeśli tak, to czy jest to film antypolski?

    Pytań jest więcej, ale odpowiedź na powyższe dwa warunkuje sensowność pozostałych.

  26. Uspokoję pana, Chłopi nie dostaną Oskara

  27. Nie jestem niespokojny. Nawet o to nie pytam. Dostaną, czy nie dostaną – w moim życiu nic to nie zmieni. Pytanie dotyczyło samej prognozy albo raczej jej niewyrażonych przesłanek.

Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.