Przez dwa dni czytałem książkę Jana Gerharda „łuny w Bieszczadach”. Niesamowite doświadczenie. Pamiętam, że w dzieciństwie czytała ją przy stole na głos, mi i ojcu, moja matka. Wydawało jej się bowiem, że to jest proza patriotyczna taka sama w wymowie, jak Sienkiewicz. Tego bowiem autora także nam czytała głośno, każdego popołudnia, jesienią i zimą. Niektóre fragmenty książki Gerharda zapadły mi głęboko w pamięć i teraz je sobie odświeżyłem. To był wstrząsająco sprawny pisarz. Oczywiście, większa część tej sprawności wynikała z faktu, że opisywał własne doświadczenia, ale to przecież nie wystarczy. Jan Gerhard był autorem wybitnym, choć jak wielu popełniał jeden istotny błąd – w miarę jak zbliżał się ku końcowi swojej pracy przyspieszał narrację, skracał dystans między bohaterami, wprowadzał wątki, które żadną miarą nie mogły mieć miejsca, w końcu popełnił istotną – z mojego punktu widzenia pomyłkę – która może go nie zdyskwalifikował, ale na pewno powinien jemu samemu dać do myślenia. Był to bowiem człowiek myślący, a nawet intensywnie myślący. Czytając tę książkę zrozumiałem skąd się wzięły wszystkie nowoczesne, postmodernistyczne i inne opatrzone dziwnymi przymiotnikami narracje współczesnej i dawniejszej literatury oraz kina – z propagandy komunistycznej. I to jest sprawa prosta jak włos Mongoła. Wszystkie ekstrawaganckie historie, przeinaczenia, dekonstrukcje, zmiany w prowadzeniu narracji, jej pokrojenie, mieszanie i przestawianie wątków, wszystko to ma źródło w propagandzie komunistycznej. Można jeszcze dodać, że robionej przez Żydów. Jan Gerhard zaś był w tych zawodach mistrzem.
Propaganda ta służyła celom konkretnym, czyli upodleniu bohaterów i wyniesieniu na piedestał zdrajców i zbrodniarzy. Nowoczesna literatura i film służą, w teorii przynajmniej, rozrywce i zarobieniu pieniędzy. Przeczytajcie „Łuny w Bieszczadach” to jest pierwszorzędna rozrywka. Wszystko tam jest na właściwym miejscu, przede wszystkim zaś przemoc i seks. W kolejności, którą wymieniłem. Wszystkie emocje czytelników, szczególnie płci żeńskiej, które można było sobie jakoś tam rozrysować na kartce czy w wyobraźni, zostały w tej powieści rozpoznane i zaspokojone. Powieść bowiem współczesna opiera się na psychologii, nie to co pisma dawniejsze, o których tu niedawno pisałem, zawierające wątki legendarne i moralne. Powieść psychologiczna, a każda współczesna powieść taka jest, to tekst deprawujący i z gruntu niemoralny, osadzający czytelnika w jego własnych instynktach i odbierający mu wolę i chęć działania. Dobry autor, z doświadczeniem życiowym, potrafi obezwładnić czytelnika całkowicie i utrzymać go przy sobie nawet po swojej śmierci. Na tym właśnie polega atrakcyjność tego zawodu.
Owo ubezwłasnowolnienie polega na tym, że czytelnik jest całkowicie uwiedziony absurdalnymi wizjami autora. Różnica pomiędzy propagandą komunistów, a postmodernizmem i jego kontynuacjami jest taka, że komuniści nie żartowali, bo za brak wiary w ich produkcję można było ponieść karę. Ich naśladowcy zaś mówią – to takie żarty, mrugamy do was okiem, w rzeczywistości było inaczej, ale po co się tym przejmować. Okoliczność ta wywołuje ciekawe wrażenie. Ja wczoraj, na przykład, zrozumiałem, że taki Quentin Tarantino nie ma szans z Janem Gerhardem jeśli chodzi o dekonstrukcję obrazów i emocji. Jest po prostu nędznym amatorem. Cóż bowiem on mógł wymyślić? Żydowski oddział specjalny likwidujący hitlerowców za pomocą kija bejsbolowego? Żarty. Gerhard wymyślił oddział ormowców na koniach, z szablami, który dowodzony jest przez starego dziedzica-koniarza, Krzysztofa Dwernickiego. Ludzie to czytali w latach sześćdziesiątych i nawet ci, co przeżyli wojnę byli pod wrażeniem sugestywności tego opisu. Ormowcy modlą się przy tym do Najświętszej Panienki, odziani są jak szlachta z pospolitego ruszenia i dokonują zemsty na zbrodniczym oddziale Żubryda, który kazał zamordować ciężarne klacze. I nikt kto czytał te Łuny w Bieszczadach nie pomyślał nawet, że agent UB, zamordował strzałem w tył głowy ciężarną żonę Antoniego Żubryda. O czym Jan Gerhard z całą pewnością wiedział. I co? Tarantino może podskoczyć naszemu pisarzowi? Nie może, to jasne…
Ogniomistrz Kaleń wdaje się w bójkę na pięści w lokalu w Krakowie, bo jakiś przedwojenny oficer, z sentymentu każe grać „Rozszumiały się wierzby płaczące”, a Kaleń chce, żeby zagrali „Płynie, płynie Oka”. Tamci nie chcą i dochodzi do mordobicia, a także interwencji milicji, wszystko zaś wygląda jak rozróba w saloonie na Dzikim Zachodzie.
Tenże ogniomistrz jest dobrym znajomym generała Świerczewskiego, jeszcze z czasów bitwy pod Budziszynem, gdzie razem dokonywali bohaterskich czynów, a generał dostał od ogniomistrza specjalną zapalniczkę. No i spotykają się po latach i jadą w jednej szoferce – generał na siedzeniu pasażera, a Kaleń za kierownicą, wprost do placówki WOP w Cisnej, szosą przez Jabłonki. Wszyscy rozumiemy konteksty, każdy jest wtajemniczony i wzrusza się kiedy obaj giną bohaterską śmiercią. Łzy się cisną do oczu i człowiek zapomina, że w tym samochodzie, co się niby zepsuł i został z tyłu jechał sam autor powieści – Jan Gerhard. Takiej dekonstrukcji Tarantino nie zrobi nigdy. A to nie koniec. Scena ta jest jedną z ostatnich „autentycznych” w powieści. Dalej są już tylko przeżycia osobiste głównych bohaterów, czyli seks i przemoc w kolejności odwrotnej niż na początku. Jedną z ostatnich „autentycznych”, bo band już właściwie nie ma. Jakoś tak się jednak dzieje, że pod Jabłonkami sotenny Chryń, całkowity inwalida nie zdolny do walki w terenie – miał sparaliżowaną lewą rękę – zgromadził 180 ludzi. Takie dane podaje nam Jan Gerhard, albowiem jak wszyscy dobrzy autorzy pod koniec swojej pracy zaczyna przyspieszać i rozwala narrację, zapominając o ważnych rzeczach. Skąd on wiedział, że akurat 180, jak wcześniej pisał, że już w zasadzie nie było tych band? A żołnierzy było tylko 30. No, ale jakoś sobie poradzili i tamci uciekli po zabiciu generała.
Plastyczne opis Jana Gerharda zdumiewają i zastanawiają. Na przykład, kiedy opisuje on, w sposób absolutnie wstrząsający i przeraźliwie autentyczny schwytanie przez upowców żołnierzy z oddziału porucznika Wierzbickiego, w zasadzce pod Smolnikiem. To jest reporterskie oko, wszystkie fizjologiczne szczegóły, bezwiedne oddawanie moczu ze strachu, modlitwy, płacze, są w tym opisie. Jan Gerhard musiał to widzieć na własne oczy, ale przecież nie widział tego w obozie UPA, bo go tam nie było, a tylko jeden z wziętych do niewoli jeńców uciekł. On jednak leżał na ziemi wcześniej, związany razem z innymi. Opis jaki mamy w książce jest zdecydowanie opisem obserwatora, który ma szeroką perspektywę i patrzy z góry, ogarniając wszystko bystrym okiem od razu. No i ten charakterystyczny dźwięk topora, który oddzielał głowy od korpusów, określany jako mlaśnięcie…To także Jan Gerhard musiał gdzieś słyszeć.
Najlepsze jest jednak to, że główny bohater powieści, człowiek który ułatwia nam ogarnięcie wszystkich wątków i obrazów, porucznik a potem kapitan Ciszewski jest malarzem abstrakcjonistą. Do tego jeszcze podczas pobytu w Krakowie prowadzi ze Świerczewskim ożywioną dyskusję o abstrakcjonizmie i kobietach. Nie ma nastolatka, który by się na to nie nabrał. Oczywiście w czasach, kiedy powieść powstała. Dziś wiemy już nieco więcej o narracjach i ich funkcji, a także o funkcji wizualnych prowokacji. No, ale ciągle zdarzają się ludzie, którzy wobec takich numerów są bezradni. Na przykład dziś, na moim profilu na fejsie zjawił się pan Pitoń i inny jeszcze pan, żeby mi wytłumaczyć iż moja krytyka posła strażaka wynika wprost z tego, że nie dorastam mu do pięt, no i oczywiście zazdroszczę sławy i pieniędzy. To jest ten sam mechanizm. Każdy kto mając lat nawet dwadzieścia zapoznał się z prozą Jana Gerharda marzył o tym by uganiać się za bandami z karabinem w ręku, udawać malarza abstrakcjonistę, a do tego jeszcze mieć romans z żoną dowódcy jednostki. To są rzeczy wobec których pewne charaktery są bezradne. Dziś wspomniani panowie myślą tylko o tym, jak to by było pięknie, gdyby ich, a nie posła strażaka pani Monika zaprosiła do swojego saloniku. Jak oni by się tam pięknie odnaleźli, jakby mądrze patrzyli i jeszcze mądrzej mówili. Na koniec zaś założyliby zrzutkę i zebrali dużo pieniędzy, za które opłaciliby sobie wczasy razem z panią Moniką. Nie mówcie mi, że tak nie jest. Bo to wie nawet Quentin Tarantino. I całą produkcja rozrywkowa się na tym trzyma.
No, ale zapomnieliśmy o Janie Gerhardzie i kapitanie Ciszewskim. On jest w dodatku oficerem przybyłym z zachodu, który mając za sobą doświadczenia w malarstwie abstrakcjonistycznym na tymże Zachodzie, wstąpił do LWP. No i dokonał tam wielu abstrakcyjnych, to jest chciałem rzec – bohaterskich – czynów. Na koniec, ledwo wrócił ze szpitala musiał ratować z opresji dzieci, co ukradły granat i poszły nad strumień go wypróbować. Normalnie chwycił deskę i się z tą deską na ten granat, już odbezpieczony, rzucił. Przeżył i wszystko skończyło się dobrze. A scena ta posłużyła Janowi Gerhardowi do tego, by nie wchodzić zbytnio w szczegóły działań LWP na terenie powiatów Krosno i Sanok, po likwidacji band. Główny bohater bowiem leżał w szpitalu i był zwolniony z wszelkiej odpowiedzialności.
Jan Gerhard wskazuje w tej książce na serię dziwnych koincydencji, jedna z nich – najważniejsza – jest taka oto: data dzienna referendum ludowego, pokryła się z próbą atomową na atolu Bikini. To nie jest prawda, ale nie o to chodzi w powieści postmodernistycznej.
Jak uważny czytelnik pewnie zauważył, ja także zaplanowałem tu pewną dekonstrukcję. Zacząłem mówić o błędzie, który popełnił autor, a potem odwróciłem Waszą uwagę od niego i skierowałem ją na inne wątki. Oto w jednej z ostatnich scen dochodzi do schwytania działacza OUN i UPA, który ukrywał się na strychu domu, w którym przez większość całej historii kwaterował główny bohater. Zabija on własną żonę i próbuje następnie zabić siebie, ale mu się to nie udaje. Lekarz, który opatruje mu ranę, tłumaczy mu co zrobił źle – doświadczeni samobójcy – mówi…Nie wiem ilu znacie niedoświadczonych samobójców, ale ja, jak raz, nie znam żadnego. Wszyscy znani mi samobójcy okazywali się być doświadczeni, jak jasna cholera. Co prawda żaden nie strzelał do siebie z bliska, ale niewiele to zmienia – samobójcy są poza pojęciem doświadczenia. Istnieją natomiast doświadczeni czytelnicy i konsumenci treści. Ich kłopot polega jednak tym, że autorzy powieści psychologicznych nie traktują ich serio. Podobnie jak konstruktorzy ciekawych widowisk. Oni wręcz od takich czytelników uciekają.
Musiałem znów ogłosić promocję, albowiem mój syn miał wypadek. Jakaś Ukrainka skasowała mu auto. Trzeba to naprawić, czym prędzej, a nie wiadomo kiedy ubezpieczalnia wyceni szkodę i wypłaci pieniądze, a także ile tych pieniędzy będzie. Tak więc zostałem zmuszony do obniżenia ceny książek drogich. Jeden tytuł już się wyprzedał, więc dołączam kolejny.
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/handel-wolami-w-polsce/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/bitwa-o-warszawe-1944-major-zbigniew-sujkowski/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/zle-czasy-pamietnik-stanislawa-karpinskiego-z-lat-1924-1943/
https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/dzieje-gornictwa-i-hutnictwa-na-gornym-slasku-do-roku-1806/
Dzień dobry. Otóż to – doświadczenie. Ironia losu polega na tym, że kiedy już człowiek go nabierze – w czytaniu na przykład – jest już o wiele za późno, żeby ono się do czegoś przydało. Młodsze pokolenia natomiast są organicznie zabezpieczone przed przyjrzeniem się doświadczeniom starszych i uniknięciem ich błędów. Rodzaj ludzki dostał to chyba jakoś tak przy budowie wieży Babel. Można najwyżej stosować jakąś efekciarską i demagogiczną socjotechnikę, odpowiadając na różne zarzuty młodych; ” a, bo byłem taki głupi jak wy teraz” i rzucić im tego Gerharda pod nogi.
Dobry bloger, z doświadczeniem życiowym, potrafi obezwładnić czytelniczkę całkowicie i utrzymać ją przy sobie nawet wbrew jej woli. Na tym właśnie polega atrakcyjność naszego blogowania 😉
Pamiętam tę książkę i ogromne wrażenie, jakie na mnie zrobiła kiedy ja czytałem w wieku jakiś 15-16 lat. W latach 80tych ukazała się jeszcze książka „Herosi spod znaku tryzuba”, ale z niej niewiele pamiętam, oprócz sugestywnych opisów zbrodni UPA.
Co do postmodernistycznych obrazów filmowych, przypomniałem sobie, że kiedy oglądałem Bękartów Wojny, do głowy mi przyszła myśl, czy podstawą dla scenariusza nie był życiorys Henia Kissingera, który był (co prawda nie we Francji ale w Niemczech) w oddziale ścigającym zbrodniarzy hitlerowskich. Czy Kissinger lubił baseball?
Może bassebal lubił Kissingera?
Dzięki mojemu dziadkowi, wujkowi ,rodzicom i ludziom wśród których się wychowywałem całkowicie impregnowany byłem na jakiekolwiek „zaloty” komuny. „Chłopcy z placu broni ” są prawdę mówiąc jedyną szkolną lekturą ,naprawdę dla mnie ważną,wstrząsającą.
Nie uwierzą, są przekonani, że pozjadali wszystkie rozumy
Naszego?
Oni też są silnie nieautentyczni
Bolszewia, w ciągłej bojowej gotowości.
Nie inaczej
Witam, jako młody człowiek w latach dziewięćdziesiątych czytałem tą książkę jak i wiele innych, między innymi Strzały pod Cisną i Dziewięć lat w bunkrze. W owym czasie interesując się lekko tematyką powojennych Bieszczadów i okolic te książki zrobiły na mnie wrażenie mimo tego, że mój kolega który mi je polecił powiedział żebym najpierw zwrócił uwagę na to w jakim czasie były one napisane i wydane czyli w czasie komunizmu. Myślę żeby wrócić do tych książek ponownie aby zweryfikować je z dzisiejszą wiedzą bo jak wszyscy wiemy w tamtych czasach ludzie z obawy niewiele mówili. Pamiętam takie dwie sytuacje w moim życiu, jedna z nich to była ekscytacja byłego dyrektora kopalni Łodyna i Ropienka u którego robiliśmy remont domu z kolegami po tym jak się dowiedział o nazwisku jednego z moich kolegów (Faliszewski, jeden z wnuków byłego komendanta MO z owianą legendami Cisnej). Pamiętam jak szybko pobiegł do domu i wrócił z albumem zdjęć i zaczął pokazywać nam i koledze zdjęcia jego dziadka, niestety pamiętam tylko z jego albo kolegi opowieści jak to jeden z dowódców którejś sotni (Sycz albo Hryń, nie jestem pewien) zaprzysiągł, że wyrżnie rodzinę Faliszewskich do siódmego pokolenia co w ostateczności się nie udało. A druga sytuacja byla w Górowie Iławeckim w którym jak i w okolicach mieszka spora grupa przesiedleńców ukraińskich poznałem pewnego pana o nazwisku (Rohoń lub Rohuń)który twierdził, że to właśnie on jest odpowiedzialny za śmierć generała Świerczewskiego, pamiętam, że tylko to mi powiedział i więcej już nie chciał mówić mimo moich starań, tymbardziej, że dowiedziałem się, że pochodził jak ja z Ustrzyk Dolnych. Teraz mieszkam w Londynie i tu też poznałem bardzo ciekawego pana którego rodzina pochodziła z okolic Lwowa, pamiętam jak któregoś dnia przy papierosku rozmawialiśmy o czymś i ja wtedy wypowiedziałem nazwę wsi Ustianowa koło Ustrzyk Dolnych i on wtedy z wielkim podnieceniem krzyknął „pan poczeka chwilę” i pobiegł do mieszkania i po krótkiej chwili wrócił z jakąś małą księżniczką, to była legitymacja jego ojca ukończenia szkoły szybowcowej właśnie w Ustianowej. Ten pan szukał tej miejscowości przez połowę jego życia, ta legitymacja była jedną z niewielu pamiątek po ojcu. Jak się okazało on szukał tej miejscowości za wschodnią granicą, a nie w Polsce tymbardziej, że na tej legitymacji było napisane szkoła w Ustianowie, a nie jak teraz po małej zamianie w Ustianowej. To było świetne doświadczenie, radość tego pana i wdzięczność nie do opisania. Dużo ciekawych historii dowiedziałem się od tego pana między innymi jak to jego ojciec po rozpoczęciu wojny i zamordowaniu przez Niemców jego rodziny ruszył na zachód i do Anglii gdzie służył w lotnictwie. Mógłbym się tutaj sporo rozpisywać o tym panie, ale chyba już wystarczy, no i zapomniałem dodać, że bardzo ciekawy blog, pozdrawiam
Przepraszamy, zamieszczanie komentarzy jest chwilowo niemożliwe.